[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Towarzyszył nam księżyc w nowiu chudy sierp na nocnym niebie.John MacAndrew pomógł mi wysiąśćz powozu i musnął delikatnym jak sen pocałunkiem moje włosy.Nigdy nie żądał wyjaśnień; przez wszystkie dni kończącego się upalnego lata, kiedy siano stało wstogach, a zboże zostało wymłócone, młody inwentarz skończył ssać mleko matek i przybierał na wadze, mniejbyło pracy, a więcej czasu na wizyty, tańce i pikniki.Kiedy jechaliśmy do Haveringów z Celią, Harrym i mamą, John i ja spacerowaliśmy we dwoje wpopadającym w ruinę ogrodzie wśród rosnących dziko krzewów.Kiedy zjawialiśmy się na herbacie, mama ilady Havering wymieniały porozumiewawcze uśmiechy.Natychmiast zmieniały wyraz twarzy, gdyspostrzegały, że się im bacznie przyglądamy.Wieczorem zwijaliśmy dywany, a mama zaczynała wygrywać naRLTfortepianie Haveringów ludowe tańce i jigi.Pierwszy i ostatni taniec zawsze należał do Johna.Gdy w corazchłodniejszym nocnym powietrzu czekaliśmy na nasze powozy, John owijał mi szal wokół ramion, a czasempodsuwał go aż pod szyję, aby musnąć lekkim zarostem mój blady gładki policzek.Powozy ze stukiem wytaczały się z dziedzińca stajennego.Pomagał mi wsiąść, a wśród ogólnegopożegnania John dodawał od siebie znaczący uścisk mojej dłoni.Opierałam wygodnie głowę na jedwabnychpoduszkach, zapamiętując ciepły uśmiech, błysk oczu, dotyk ręki na policzku.Konie ruszały kłusem, asiedząca obok mama uśmiechała się uspokojona.Miłe niewymuszone zaloty nigdy jednak nie pochłaniały mnie na tyle, abym zapomniała o pilnowaniuHarry'ego i ziemi.Co najmniej raz w tygodniu wspinałam się po schodach do pokoju na poddaszu idoprowadzałam Harry'ego do stanu żałosnego strzępu dygocącego ze strachu i rozkoszy.Im częściej brałam wtym udział, tym obojętniej traktowałam te przedstawienia, aż osiągnęłam poziom lodowatej pogardy wobecsapiącego Harry'ego.Zdałam sobie wreszcie sprawę z istoty mego związku z Harrym.Początkowa namiętność zmąciła mirzeczywisty obraz.Sądziłam, że sypiam z nim jako kobieta wolna, a byłam niewolnicą.Nie miałam wyboru.Chciałam go, ponieważ był dziedzicem.Nie pragnęłam Harry'ego dla niego samego.Teraz tracił swój pięknywygląd i wdzięk.Stawał się rozlazły, tłusty.Sypiałam z dziedzicem, nie z Harrym.I znów nie miałam wyboru.Nie mogłam powiedzieć: nie".Moje bezpieczeństwo na tej ziemi wymagało szczególnej daniny.Płaciłamnależność, tak jak dzierżawcy podchodzący do mojej kartoteki z garścią monet zawiniętych w szmatkę.Kiedyleżałam na plecach, kiedy przechadzałam się po pokoju, grożąc najwymyślniejszym bólem, płaciłam daninę.Nieznośne uczucie.Harry stracił swoją magię, ale ziemia nie.Jesień w Wideacre miała kolor liści jarzębiny.Iście letnieupały trwały jeszcze długo i nawet w pazdzierniku na przejażdżki z Johnem zarzucałam tylko szal.Kiedy wlistopadzie nastały mrozy, ucieszyłam się, bo twardy grunt dobrze trzyma trop i przy największych chłodachwidać ślady lisich łap.Zaczął się sezon myśliwski.Po dwóch długich latach żałoby i wyjazdu do Francji znóww siodle! Dziedzic Wideacre zgodnie ze zwyczajem przygotowywał nasze psy gończe.Codzienniezajmowaliśmy się nimi z Harrym i rozmawialiśmy wyłącznie o polowaniach.To miał być pierwszy sezonHarry'ego i zanosiło się na wielką kompromitację.Mój brat lubił jednak hodować najlepsze zwierzęta, aznaczyło to, że dysponujemy najszybszymi psami w całym hrabstwie.Wystarczyło gnać za nimi i przeskakiwaćwszelkie przeszkody na drodze, bez większego namysłu.Na pewno znajdą się chętni, by wyruszyć z nami nazwierzynę i pomóc przy psach.Shaw, dobry gajowy, znał lisie ścieżki.A ja wiernie towarzyszyłam Harry'emu.12Uzgodniliśmy termin polowania z gajowym Shawem.Pierwszego dnia pazdziernika ruszyliśmy nawspaniale łowy.Trasa zaczynała się na wspólnych gruntach, potem szeroki łuk przez poła, z powrotem nawspólne grunty aż do skraju parku, gdzie lasy Wideacre rosną na poszyciu z wrzosów i paproci.Tam właśniedopadliśmy zwierzynę: starego lisa, którego kiedyś goniłam z papą.Wtedy oderwał się od mniej chyżego stada,RLTteraz zaś był o trzy lata starszy i nawet niedoświadczony Harry, całkiem pozbawiony instynktu myśliwego,zauważył, że przebiegłe zwierzę kieruje się w stronę strumienia, aby w wodzie zgubić trop. Spuszczaj psy, Harry! wrzasnęłam ponad ujadaniem sfory i tętentem podków.Wiatr porywał moje słowa.Zabrzmiały rogi.Tru-tu-tu! Tru-tu-tu! Konie pomknęły naprzód, a psy rzuciły się z morderczymjazgotem w poszukiwaniu ofiary.Stary lis zdobył się na ostatni zryw i o mało co by mu się udało, lecz psydopadły go tuż nad strumieniem.Harry przedarł się przez ujadającą głodną gromadę, odciął kitę i podał mijeszcze krwawiącą.Skinęłam głową w podzięce i dłonią w rękawiczce sięgnęłam po trofeum [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Towarzyszył nam księżyc w nowiu chudy sierp na nocnym niebie.John MacAndrew pomógł mi wysiąśćz powozu i musnął delikatnym jak sen pocałunkiem moje włosy.Nigdy nie żądał wyjaśnień; przez wszystkie dni kończącego się upalnego lata, kiedy siano stało wstogach, a zboże zostało wymłócone, młody inwentarz skończył ssać mleko matek i przybierał na wadze, mniejbyło pracy, a więcej czasu na wizyty, tańce i pikniki.Kiedy jechaliśmy do Haveringów z Celią, Harrym i mamą, John i ja spacerowaliśmy we dwoje wpopadającym w ruinę ogrodzie wśród rosnących dziko krzewów.Kiedy zjawialiśmy się na herbacie, mama ilady Havering wymieniały porozumiewawcze uśmiechy.Natychmiast zmieniały wyraz twarzy, gdyspostrzegały, że się im bacznie przyglądamy.Wieczorem zwijaliśmy dywany, a mama zaczynała wygrywać naRLTfortepianie Haveringów ludowe tańce i jigi.Pierwszy i ostatni taniec zawsze należał do Johna.Gdy w corazchłodniejszym nocnym powietrzu czekaliśmy na nasze powozy, John owijał mi szal wokół ramion, a czasempodsuwał go aż pod szyję, aby musnąć lekkim zarostem mój blady gładki policzek.Powozy ze stukiem wytaczały się z dziedzińca stajennego.Pomagał mi wsiąść, a wśród ogólnegopożegnania John dodawał od siebie znaczący uścisk mojej dłoni.Opierałam wygodnie głowę na jedwabnychpoduszkach, zapamiętując ciepły uśmiech, błysk oczu, dotyk ręki na policzku.Konie ruszały kłusem, asiedząca obok mama uśmiechała się uspokojona.Miłe niewymuszone zaloty nigdy jednak nie pochłaniały mnie na tyle, abym zapomniała o pilnowaniuHarry'ego i ziemi.Co najmniej raz w tygodniu wspinałam się po schodach do pokoju na poddaszu idoprowadzałam Harry'ego do stanu żałosnego strzępu dygocącego ze strachu i rozkoszy.Im częściej brałam wtym udział, tym obojętniej traktowałam te przedstawienia, aż osiągnęłam poziom lodowatej pogardy wobecsapiącego Harry'ego.Zdałam sobie wreszcie sprawę z istoty mego związku z Harrym.Początkowa namiętność zmąciła mirzeczywisty obraz.Sądziłam, że sypiam z nim jako kobieta wolna, a byłam niewolnicą.Nie miałam wyboru.Chciałam go, ponieważ był dziedzicem.Nie pragnęłam Harry'ego dla niego samego.Teraz tracił swój pięknywygląd i wdzięk.Stawał się rozlazły, tłusty.Sypiałam z dziedzicem, nie z Harrym.I znów nie miałam wyboru.Nie mogłam powiedzieć: nie".Moje bezpieczeństwo na tej ziemi wymagało szczególnej daniny.Płaciłamnależność, tak jak dzierżawcy podchodzący do mojej kartoteki z garścią monet zawiniętych w szmatkę.Kiedyleżałam na plecach, kiedy przechadzałam się po pokoju, grożąc najwymyślniejszym bólem, płaciłam daninę.Nieznośne uczucie.Harry stracił swoją magię, ale ziemia nie.Jesień w Wideacre miała kolor liści jarzębiny.Iście letnieupały trwały jeszcze długo i nawet w pazdzierniku na przejażdżki z Johnem zarzucałam tylko szal.Kiedy wlistopadzie nastały mrozy, ucieszyłam się, bo twardy grunt dobrze trzyma trop i przy największych chłodachwidać ślady lisich łap.Zaczął się sezon myśliwski.Po dwóch długich latach żałoby i wyjazdu do Francji znóww siodle! Dziedzic Wideacre zgodnie ze zwyczajem przygotowywał nasze psy gończe.Codzienniezajmowaliśmy się nimi z Harrym i rozmawialiśmy wyłącznie o polowaniach.To miał być pierwszy sezonHarry'ego i zanosiło się na wielką kompromitację.Mój brat lubił jednak hodować najlepsze zwierzęta, aznaczyło to, że dysponujemy najszybszymi psami w całym hrabstwie.Wystarczyło gnać za nimi i przeskakiwaćwszelkie przeszkody na drodze, bez większego namysłu.Na pewno znajdą się chętni, by wyruszyć z nami nazwierzynę i pomóc przy psach.Shaw, dobry gajowy, znał lisie ścieżki.A ja wiernie towarzyszyłam Harry'emu.12Uzgodniliśmy termin polowania z gajowym Shawem.Pierwszego dnia pazdziernika ruszyliśmy nawspaniale łowy.Trasa zaczynała się na wspólnych gruntach, potem szeroki łuk przez poła, z powrotem nawspólne grunty aż do skraju parku, gdzie lasy Wideacre rosną na poszyciu z wrzosów i paproci.Tam właśniedopadliśmy zwierzynę: starego lisa, którego kiedyś goniłam z papą.Wtedy oderwał się od mniej chyżego stada,RLTteraz zaś był o trzy lata starszy i nawet niedoświadczony Harry, całkiem pozbawiony instynktu myśliwego,zauważył, że przebiegłe zwierzę kieruje się w stronę strumienia, aby w wodzie zgubić trop. Spuszczaj psy, Harry! wrzasnęłam ponad ujadaniem sfory i tętentem podków.Wiatr porywał moje słowa.Zabrzmiały rogi.Tru-tu-tu! Tru-tu-tu! Konie pomknęły naprzód, a psy rzuciły się z morderczymjazgotem w poszukiwaniu ofiary.Stary lis zdobył się na ostatni zryw i o mało co by mu się udało, lecz psydopadły go tuż nad strumieniem.Harry przedarł się przez ujadającą głodną gromadę, odciął kitę i podał mijeszcze krwawiącą.Skinęłam głową w podzięce i dłonią w rękawiczce sięgnęłam po trofeum [ Pobierz całość w formacie PDF ]