[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Billy sięgnął do kieszeni i wyjął pokazny plik banknotów.- Winstead zapłacił, żebym cię zabił - powiedział, wręczającwszystkie Bartowi.- Dobrze się składa, bo powinny wystarczyć narozpoczęcie nowego życia.- Jestem pańskim dłużnikiem, sir - odparł Bart, podając mu rękę.-Nigdy panu tego nie zapomnę.Po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie.Esmeralda stała wosłupieniu, jak gdyby nie rozumiała, co się dzieje.Billy'emu zrobiłosię jej żal.Wiedział, jak to jest, gdy zamykają człowiekowi przednosem drzwi.Nim Esmeralda przywyknie do myśli, że znów mautracie brata, powinni spędzić ze sobą choć kilka chwil.- Mama z pewnością przed wyjazdem chętnie przygotuje ci cośdo zjedzenia - powiedział do Barta, wskazując głową dom.- Zdaje się,że cię polubiła.Bart niepewnie spojrzał w kierunku domu, po czym dotknąłposiniaczonej szyi.- Dziękuje, ale na mnie już pora.Mam przed sobą długą drogę, azapasy zrobię w najbliższym miasteczku. Odwrócił się doEsmeraldy, wziął ją w ramiona i mocno uścisnął.- Napiszę do ciebie,Esme, jak tylko będę mógł.Ruszył w stronę pasącego się na trawie konia.Był już w połowiedrogi, gdy ocknęła się z osłupienia.- Bartholomew, w tej chwili wracaj!Zatrzymał się na ułamek sekundy, po czym ruszył dalej.- Nie odwracaj się, gdy do ciebie mówię.Nie zniosę takiejimpertynencji! - Jej głos załamał się.- 173 -PropozycjaBartholomew włożył stopę w strzemię, odbił się i wsiadł naswojego wierzchowca.Esmeralda wbiła palce w ramię Billy'ego.Pojej policzkach spływały łzy.- Dopiero co go odnalazłam! Nie mogę go znowu stracić! Billy,błagam, zatrzymaj go!Złapał ją za ramiona.- Strzeliłbym mu w nogę, gdybym wiedział, że nie będziesz mnieza to nienawidzić.- Nie chcę, żebyś do niego strzelał.Porozmawiaj z tym chłopcem!- On już nie jest chłopcem, Esmeraldo.To mężczyzna.Zanosząc się płaczem, wyrwała się z jego uścisku i zaczęłazbiegać ze wzgórza.Koń Barta ruszył z kopyta, wzbudzając tumanykurzy.Lada chwila zniknie jej z oczu.Zrozumiała to, bo w połowiedrogi upadła na kolana i opuściła głowę.Billy chciał podejść do niej, pocieszyć ją, ale tego nie zrobił.Oparł się o powóz i przyglądał całemu zajściu.Na horyzonciepojawiło się wschodzące słońce.Wiatr powoli rozwiał kurz.Dopierowtedy Billy ruszył w dół.Słyszała, że nadchodzi.Siedziała z kolanami pod brodą; łzyzdążyły jej już wyschnąć.Billy pragnął wziąć ją w ramiona, bowyglądała tak żałośnie.Bał się jednak, że pod jego dotknięciemzniknie, rozwieje się na wietrze.Położył się na trawie obok niej, oparłna łokciu i wziął do ust zdzbło trawy.- Jego małe serduszko pękło, gdy zmarli rodzice odezwała siępierwsza.- Chciałam mu to jakoś wynagrodzić, ale chyba mi się nieudało.- Do diabła, Esmeraldo, przecież ich nie zabiłaś.Spojrzała mu prosto w oczy.- A właśnie, że tak.Odwróciła się i zapatrzyła w horyzont.Billy obserwował jejprofil.- Miałam kiedyś przyjaciółkę, nazywała się Rebecca.Zawszebyłam nieśmiała, z trudem zdobywałam przyjaciół, więc Becky byładla mnie prawdziwym skarbem.Któregoś wieczoru podsłuchałam, jakrodzice szepczą, że jest chora.Prosiłam, żeby pozwolili mi jąodwiedzić, ale mama tylko zbladła, a tato, który nigdy nie podniósł namnie głosu, zaczął krzyczeć.Zabronił mi się z nią spotykać i kazał- 174 -Propozycjanatychmiast wracać do pokoju.Pobiegłam na górę, by się wypłakać.Nigdy nie sprzeciwiałam się rodzicom.Wiesz, zawsze byłam dobrącórką.Uśmiechnęła się ironicznie, jak gdyby żałowała, że wdzieciństwie nie lubiła psocić.- Tym razem wmówiłam sobie, że mama i tato są dla mnieniedobrzy i złośliwi.Myślałam, że Becky poczuje się lepiej, gdy mniezobaczy.Zrobiłam dla niej bukiet papierowych różyczek.Billy wiedział, co było dalej.Ileż to razy sam wymykał się przezokno w upalne letnie noce, by nago kąpać się w lodowatych wodachstrumyka, przepływającego niedaleko ich domu w Missoura.- Zaczekałam, aż zasną - opowiadała dalej Esmeralda.- Tylnymwyjściem wymknęłam się z domu, by zanieść Becky ten żałosnybukiet.Kiedy dotarłam przed jej dom, od razu domyśliłam się, że cośjest nie tak.Był środek nocy, a u nich paliły się wszystkie światła.Nawerandzie kręcili się jacyś obcy ludzie, mama Becky płakała, a ojciecsiedział z twarzą ukrytą w dłoniach.Gdy podeszłam bliżej, podniósłgłowę i spojrzał, ale nie na mnie.On patrzył przeze mnie.Esmeralda zaczęła drżeć.- Tak szybko, jak tylko mogłam, pobiegłam na tył ich domu,gdzie był pokój Becky.Zajrzałam przez okno.Leżała tam, śliczna jakkrólewna, w najpiękniejszej nocnej koszuli.W rogu pokoju, nakrześle, drzemała jakaś staruszka.Billy zacisnął dłonie w pięści.Musiał się powstrzymywać, by jejnie objąć.- Wśliznęłam się do środka i podeszłam do jej łóżka.Becky,zawsze rumiana i wesoła, leżała blada jak kreda i ani drgnęła.Bałamsię i wstydziłam się tego.Dotknęłam jej policzka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Billy sięgnął do kieszeni i wyjął pokazny plik banknotów.- Winstead zapłacił, żebym cię zabił - powiedział, wręczającwszystkie Bartowi.- Dobrze się składa, bo powinny wystarczyć narozpoczęcie nowego życia.- Jestem pańskim dłużnikiem, sir - odparł Bart, podając mu rękę.-Nigdy panu tego nie zapomnę.Po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie.Esmeralda stała wosłupieniu, jak gdyby nie rozumiała, co się dzieje.Billy'emu zrobiłosię jej żal.Wiedział, jak to jest, gdy zamykają człowiekowi przednosem drzwi.Nim Esmeralda przywyknie do myśli, że znów mautracie brata, powinni spędzić ze sobą choć kilka chwil.- Mama z pewnością przed wyjazdem chętnie przygotuje ci cośdo zjedzenia - powiedział do Barta, wskazując głową dom.- Zdaje się,że cię polubiła.Bart niepewnie spojrzał w kierunku domu, po czym dotknąłposiniaczonej szyi.- Dziękuje, ale na mnie już pora.Mam przed sobą długą drogę, azapasy zrobię w najbliższym miasteczku. Odwrócił się doEsmeraldy, wziął ją w ramiona i mocno uścisnął.- Napiszę do ciebie,Esme, jak tylko będę mógł.Ruszył w stronę pasącego się na trawie konia.Był już w połowiedrogi, gdy ocknęła się z osłupienia.- Bartholomew, w tej chwili wracaj!Zatrzymał się na ułamek sekundy, po czym ruszył dalej.- Nie odwracaj się, gdy do ciebie mówię.Nie zniosę takiejimpertynencji! - Jej głos załamał się.- 173 -PropozycjaBartholomew włożył stopę w strzemię, odbił się i wsiadł naswojego wierzchowca.Esmeralda wbiła palce w ramię Billy'ego.Pojej policzkach spływały łzy.- Dopiero co go odnalazłam! Nie mogę go znowu stracić! Billy,błagam, zatrzymaj go!Złapał ją za ramiona.- Strzeliłbym mu w nogę, gdybym wiedział, że nie będziesz mnieza to nienawidzić.- Nie chcę, żebyś do niego strzelał.Porozmawiaj z tym chłopcem!- On już nie jest chłopcem, Esmeraldo.To mężczyzna.Zanosząc się płaczem, wyrwała się z jego uścisku i zaczęłazbiegać ze wzgórza.Koń Barta ruszył z kopyta, wzbudzając tumanykurzy.Lada chwila zniknie jej z oczu.Zrozumiała to, bo w połowiedrogi upadła na kolana i opuściła głowę.Billy chciał podejść do niej, pocieszyć ją, ale tego nie zrobił.Oparł się o powóz i przyglądał całemu zajściu.Na horyzonciepojawiło się wschodzące słońce.Wiatr powoli rozwiał kurz.Dopierowtedy Billy ruszył w dół.Słyszała, że nadchodzi.Siedziała z kolanami pod brodą; łzyzdążyły jej już wyschnąć.Billy pragnął wziąć ją w ramiona, bowyglądała tak żałośnie.Bał się jednak, że pod jego dotknięciemzniknie, rozwieje się na wietrze.Położył się na trawie obok niej, oparłna łokciu i wziął do ust zdzbło trawy.- Jego małe serduszko pękło, gdy zmarli rodzice odezwała siępierwsza.- Chciałam mu to jakoś wynagrodzić, ale chyba mi się nieudało.- Do diabła, Esmeraldo, przecież ich nie zabiłaś.Spojrzała mu prosto w oczy.- A właśnie, że tak.Odwróciła się i zapatrzyła w horyzont.Billy obserwował jejprofil.- Miałam kiedyś przyjaciółkę, nazywała się Rebecca.Zawszebyłam nieśmiała, z trudem zdobywałam przyjaciół, więc Becky byładla mnie prawdziwym skarbem.Któregoś wieczoru podsłuchałam, jakrodzice szepczą, że jest chora.Prosiłam, żeby pozwolili mi jąodwiedzić, ale mama tylko zbladła, a tato, który nigdy nie podniósł namnie głosu, zaczął krzyczeć.Zabronił mi się z nią spotykać i kazał- 174 -Propozycjanatychmiast wracać do pokoju.Pobiegłam na górę, by się wypłakać.Nigdy nie sprzeciwiałam się rodzicom.Wiesz, zawsze byłam dobrącórką.Uśmiechnęła się ironicznie, jak gdyby żałowała, że wdzieciństwie nie lubiła psocić.- Tym razem wmówiłam sobie, że mama i tato są dla mnieniedobrzy i złośliwi.Myślałam, że Becky poczuje się lepiej, gdy mniezobaczy.Zrobiłam dla niej bukiet papierowych różyczek.Billy wiedział, co było dalej.Ileż to razy sam wymykał się przezokno w upalne letnie noce, by nago kąpać się w lodowatych wodachstrumyka, przepływającego niedaleko ich domu w Missoura.- Zaczekałam, aż zasną - opowiadała dalej Esmeralda.- Tylnymwyjściem wymknęłam się z domu, by zanieść Becky ten żałosnybukiet.Kiedy dotarłam przed jej dom, od razu domyśliłam się, że cośjest nie tak.Był środek nocy, a u nich paliły się wszystkie światła.Nawerandzie kręcili się jacyś obcy ludzie, mama Becky płakała, a ojciecsiedział z twarzą ukrytą w dłoniach.Gdy podeszłam bliżej, podniósłgłowę i spojrzał, ale nie na mnie.On patrzył przeze mnie.Esmeralda zaczęła drżeć.- Tak szybko, jak tylko mogłam, pobiegłam na tył ich domu,gdzie był pokój Becky.Zajrzałam przez okno.Leżała tam, śliczna jakkrólewna, w najpiękniejszej nocnej koszuli.W rogu pokoju, nakrześle, drzemała jakaś staruszka.Billy zacisnął dłonie w pięści.Musiał się powstrzymywać, by jejnie objąć.- Wśliznęłam się do środka i podeszłam do jej łóżka.Becky,zawsze rumiana i wesoła, leżała blada jak kreda i ani drgnęła.Bałamsię i wstydziłam się tego.Dotknęłam jej policzka [ Pobierz całość w formacie PDF ]