[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc nie zostało mu nic, jak tylko upaść w poduchyi prześcieradła, zapadając się, tonąc w pijackich mrzonkach i snach o odwecie.Gdzieś w półdrogi do jawy roją mu się teraz jakieś myśli pełne pretensji i poczucia krzywdy, jakieś zwidy,w których ojciec, ten niesprawiedliwy, stary drań, przygląda mu się z szacunkiem i należytympodziwem, zaś Milly, na klęczkach, w samej bieliznie, szlochając, prosi o wybaczenie.A zanimi tłoczy się całe miasto, strwożeni i niepewni mieszkańcy, zgromadzeni na ulicy, by gopowitać, z twarzami przepełnionymi słusznym lękiem, ale i głębokim zachwytem.Wszystkieusta powtarzają szeptem: Joshua Statford! Joshua Statford!.Ten szum brzmi nibynajpiękniejsza muzyka, poemat chwały.A on, Josh, na ogierze ogromnym jak lokomotywa iczarniejszym niż dno piekieł, majestatycznie, dumnie przepływa ponad miastem, niczympogański bóg, bohater wojny domowej albo słynny bandyta.Ma wyniosłą postawę, pięknystrój, a jego nowiutkie, monstrualnej wielkości rewolwery lśnią niby dwa słońca przytroczonedo pasa.Kobiety na ten widok tracą zmysły, a mężczyzni opuszczają głowy, nie bez podziwu, ale iszczypty zawiści, choć wiedzą, że nigdy nie zdołają dorównać takiej personie.I wszędzie rozbrzmiewają te głosy, cudowne głosy: Joshua Statford! , piękne niczymśpiewy cherubinów.- Joshua Statford!W chór rozanielonych szeptów wdziera się nagle jakiś przykry dysonans, jakiś zgrzytnieprzyjemny, zjadliwy i grozny.Ale rozespany Josh, pijany, ukołysany przez swoje słodkie,próżniacze sny, nie chce go słuchać, nie ma zamiaru się budzić.- Joshua Statford! - powtarza ciemność, jadowicie i złowrogo.Syn burmistrza niechętnie rozkleja powieki.W sypialni jest cicho i pusto.Tylko firankasię wydyma, potrącona lekkim powiewem wiatru.Księżyc, blady i jasny niczym nowiutkidolar, gapi się przez okno.Josh przewraca się na drugi bok, naciąga na głowę poduchę, borazi go nawet to srebrzyste, słabe światło.I już zapada w głęboki wódczany sen, gdyciemność znów się odzywa:- Teraz, Statfbrd.Czas nadszedł.Dzwięk wypycha Josha z mętnej wody snów niczym szampan korek z butelki.MłodyStatford znów rozwiera powieki.- Szzzego? - bełkocze ze złością.- Iś presz, kto tam przylazł, bo kark pszzetrące, zaraza!Spaś nie dają!- No, nie pośpisz sobie, draniu.To fakt - mówi nicość cichym, na pozór uprzejmymtonem.Josh wybałusza oczy, ale nie widzi nikogo.- Jest tu kto? - pyta nieco trzezwiej.- Milly, to ty, głupia krowo? Wynoś się, pókimdobry!Ale głos z mroku jest ewidentnie męski.I bardzo, bardzo zimny.- No co z tobą, Statford? Nie poznajesz mnie? Nie powitasz znajomego, który wpadł zwizytą? Gdzie twoje maniery, chłopie?- Bud? Zabawę sobie ze mnie robisz, gnoju? Pokaż się zaraz, to ci mordę obiję! - rzucaJoshua w ciemność, ale na plecach czuje dreszcze lęku, bo głos wcale nie zdaje się należeć doBuda, pomijając już fakt, że Watson nigdy by się nie ośmielił tak zakpić z któregokolwiekStatforda.- Och, Joshua, Joshua - szepcze cień.- Bystrości to nie odziedziczyłeś po swoimszanownym tatusiu, co?Broń! - myśli Statford, trzezwiejąc gwałtownie.Gdzieś tu leży.Pod poduszką? Przyłóżku? Na szafce?A wtedy z kąta wyłania się wysoka, szczupła postać, postać bez twarzy, czarna na tlebijącej od okna srebrzystej poświaty, i płynnym, delikatnym niemalże ruchem czubkiem butakopie stertf ubrań rzuconych niedbale na podłogę.Joshua przełyka z trudem ślinę, bo widzi metaliczny błysk prześlizgujący się w czerniszmat, odblask światła odbity od stalowej powierzchni.- Tu są twoje nowiutkie, nabite rewolwery, Statford.Pod moimi nogami.Chcesz sobiewziąć jeden, bracie?Ten drwiący ton, ostry jak klinga noża.Ta sylwetka, chuda, ogromna.Ta postrzępionakoszula.Nie, myśli Josh.Na Boga, tylko nie on!- Nie bierzesz? Trudno.I tak nie będą ci potrzebne.Mnie zresztą też nie.Douregulowania tego długu ołów mi się nie przyda [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Więc nie zostało mu nic, jak tylko upaść w poduchyi prześcieradła, zapadając się, tonąc w pijackich mrzonkach i snach o odwecie.Gdzieś w półdrogi do jawy roją mu się teraz jakieś myśli pełne pretensji i poczucia krzywdy, jakieś zwidy,w których ojciec, ten niesprawiedliwy, stary drań, przygląda mu się z szacunkiem i należytympodziwem, zaś Milly, na klęczkach, w samej bieliznie, szlochając, prosi o wybaczenie.A zanimi tłoczy się całe miasto, strwożeni i niepewni mieszkańcy, zgromadzeni na ulicy, by gopowitać, z twarzami przepełnionymi słusznym lękiem, ale i głębokim zachwytem.Wszystkieusta powtarzają szeptem: Joshua Statford! Joshua Statford!.Ten szum brzmi nibynajpiękniejsza muzyka, poemat chwały.A on, Josh, na ogierze ogromnym jak lokomotywa iczarniejszym niż dno piekieł, majestatycznie, dumnie przepływa ponad miastem, niczympogański bóg, bohater wojny domowej albo słynny bandyta.Ma wyniosłą postawę, pięknystrój, a jego nowiutkie, monstrualnej wielkości rewolwery lśnią niby dwa słońca przytroczonedo pasa.Kobiety na ten widok tracą zmysły, a mężczyzni opuszczają głowy, nie bez podziwu, ale iszczypty zawiści, choć wiedzą, że nigdy nie zdołają dorównać takiej personie.I wszędzie rozbrzmiewają te głosy, cudowne głosy: Joshua Statford! , piękne niczymśpiewy cherubinów.- Joshua Statford!W chór rozanielonych szeptów wdziera się nagle jakiś przykry dysonans, jakiś zgrzytnieprzyjemny, zjadliwy i grozny.Ale rozespany Josh, pijany, ukołysany przez swoje słodkie,próżniacze sny, nie chce go słuchać, nie ma zamiaru się budzić.- Joshua Statford! - powtarza ciemność, jadowicie i złowrogo.Syn burmistrza niechętnie rozkleja powieki.W sypialni jest cicho i pusto.Tylko firankasię wydyma, potrącona lekkim powiewem wiatru.Księżyc, blady i jasny niczym nowiutkidolar, gapi się przez okno.Josh przewraca się na drugi bok, naciąga na głowę poduchę, borazi go nawet to srebrzyste, słabe światło.I już zapada w głęboki wódczany sen, gdyciemność znów się odzywa:- Teraz, Statfbrd.Czas nadszedł.Dzwięk wypycha Josha z mętnej wody snów niczym szampan korek z butelki.MłodyStatford znów rozwiera powieki.- Szzzego? - bełkocze ze złością.- Iś presz, kto tam przylazł, bo kark pszzetrące, zaraza!Spaś nie dają!- No, nie pośpisz sobie, draniu.To fakt - mówi nicość cichym, na pozór uprzejmymtonem.Josh wybałusza oczy, ale nie widzi nikogo.- Jest tu kto? - pyta nieco trzezwiej.- Milly, to ty, głupia krowo? Wynoś się, pókimdobry!Ale głos z mroku jest ewidentnie męski.I bardzo, bardzo zimny.- No co z tobą, Statford? Nie poznajesz mnie? Nie powitasz znajomego, który wpadł zwizytą? Gdzie twoje maniery, chłopie?- Bud? Zabawę sobie ze mnie robisz, gnoju? Pokaż się zaraz, to ci mordę obiję! - rzucaJoshua w ciemność, ale na plecach czuje dreszcze lęku, bo głos wcale nie zdaje się należeć doBuda, pomijając już fakt, że Watson nigdy by się nie ośmielił tak zakpić z któregokolwiekStatforda.- Och, Joshua, Joshua - szepcze cień.- Bystrości to nie odziedziczyłeś po swoimszanownym tatusiu, co?Broń! - myśli Statford, trzezwiejąc gwałtownie.Gdzieś tu leży.Pod poduszką? Przyłóżku? Na szafce?A wtedy z kąta wyłania się wysoka, szczupła postać, postać bez twarzy, czarna na tlebijącej od okna srebrzystej poświaty, i płynnym, delikatnym niemalże ruchem czubkiem butakopie stertf ubrań rzuconych niedbale na podłogę.Joshua przełyka z trudem ślinę, bo widzi metaliczny błysk prześlizgujący się w czerniszmat, odblask światła odbity od stalowej powierzchni.- Tu są twoje nowiutkie, nabite rewolwery, Statford.Pod moimi nogami.Chcesz sobiewziąć jeden, bracie?Ten drwiący ton, ostry jak klinga noża.Ta sylwetka, chuda, ogromna.Ta postrzępionakoszula.Nie, myśli Josh.Na Boga, tylko nie on!- Nie bierzesz? Trudno.I tak nie będą ci potrzebne.Mnie zresztą też nie.Douregulowania tego długu ołów mi się nie przyda [ Pobierz całość w formacie PDF ]