[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłoby nadzwyczaj interesujące,gdyby w Ameryce Południowej istniała świątynia odpowiadającaopisom Ezechiela.Co wspólnego ma Nefi z Księgi Mormona z biblijnym Ezechielem?Obaj żyli w tych samych czasach, w tym samym rejonie geograficznym.Może nawet się znali.Obaj opisywali latającego boga, który zstępowałna ziemię i udzielał ludziom różnych rad.Właśnie na rozkaz tego bogaNefi polecił wznieść w Ameryce Południowej świątynię, z tym samymbogiem poleciał Ezechiel do dalekiego kraju, gdzie pokazano mukompleks świątynny na wysokiej górze, zbudowany jak świątyniaSalomona.Udowodniono, że Ezechiel mieszkał w Jerozolimie i w Babi-lonu.Jeśli ktoś pokazał mu świątynię w Ameryce Południowej - a pro-rok opisałją z niewiarygodną dokładnością - to ten ktoś musiał go tamzawieźć drogą powietrzną.Nie ma innej możliwości.Moje poszukiwania świątyni Salomona w Ameryce Południowejbyły zainspirowane nie tylko lekturą Księgi Mormona, poszukiwałembowiem także świątyni opisywanej przez Ezechiela oraz śladów"latającego boga", który w maczał w tym palce.Dopiero późniejpomyślałem sobie, jakie by to było fasycynujące, gdyby zetknęły sięoba ślady.Andyjska Jerozolima nazywa sięChavin de HuantarW oczach migotały mi fotografie świątyń, zamieszczone w pracacharcheologicznych.Znalezienie świątyni właściwej stało się dla mnieważniejsze niż dla zapalonego flatelisty zdabycie "błękitnego Mauritiu-sa".Za każdym razem, kiedy zaczynałem dostrzegać podobieństwa,plan jerozolimskiej świątyni Salomona mówił, że mojemu "znalezisku"czegoś brakuje, że jest za młode lub za stare, że nie powstało za czasówEzechiela i Nefiego.Zgromadziłem 39 bogato ilustrowanych dzieł.W każdym omawiano Chavin de Huantar.Postanowiłem odwiedzić tomiejsce, zmierzyć je dokładnie, poznać okolicę.Rok 1981.Słotna i zimna wiosna w Europie.Gdy w stolicy Peru Limiewynajmowałem radziecki łazik, ładę-niwę, panowała tam jesień.Wczesnym rankiem, długo przed świtem, ruszyłem asfaltową szosą- Panamericana del Norte - jedną z najwspanialszych tras widoko-wych świata, przez piaszczyste pustynie wzdłuż wybrzeży w kierunkuTrujillo, czwartego co do wielkości miasta Peru.W pobliżu miasteczkaPativilca zjechałem z Panamericany.Droga biegła teraz między planta-cjami trzciny cukrowej.Kiedy w maleńkiej placówce celnej uiściłem 250 soles, od strony ładydoleciał mnie zapach benzyny.Okazało się, że samochód nie ma korkapaliwa.Owinąłem kamień plastykową torbą i zatkałem dziurę.Mniej więcej po 30 km jazdy kamienną pustynią obok groźnychurwisk, droga zaczęła się łagodnie wznosić.Po odgałęzieniu do Pativilca- w dali widać ruiny indiańskiej twierdzy z epoki Chimu - nawysokości 780 m dotarłem do Chasquitambo, wiochy zabitej dechami.W dawnych czasach był to punkt kontrolny inkaskich posłań-ców-biegaczy.Dziś to miejsce też nadaje się tylko do tego, aby jeominąć.Ciasnymi serpentynami rozpoczął się podjazd nad rdzawobrązowąprzepaścią.Po chwili ciężkie chmury deszczowe znalazły się pod nami,zniknęły też ściany mgły, pozwalając ujrzeć dalekie szczyty - jasno-brązowe bądź lśniące czernią.Z każdym zakrętem wznosiliśmy się coraz wyżej, a moja rozklekotanai kaszląca łada-niwa miała coraz mniejszą ochotę na kontynuowaniepodróży.Wspaniały produkt komunizmu nie dawał sobie rady nawet nadrugim biegu.Koło Cajacay, na wysokości 2600 m, staruszka wyzionęładucha.Astma.Silnikowi zabrakło tlenu.Zdjąłem pokrywę filtru powiet-rza.Wymienny wkład, który zazwyczaj bez trudu przepuszcza powietrze,wyglądał jak gipsowy opatrunek.Wyrzuciłem wszystko, zamknąłempokrywę, przekręciłem kluczyk i.krnąbrny wehikuł skoczył do przodujak rasowy koń.Zrozumiał, że muszę dostać się na szczyty.Towarzysze podróżyPokonując kolejne zakręty miałem wrażenie, że za następnym ujrzęprzełęcz.Złudna to była nadzieja, bo przede mną wciąż otwierały sięnowe doliny.Lepianki na skraju drogi pojawiały się coraz rzadziej.Indianie w kolorowych ponczach, z ciężkimi tobołami na plecach,stawiali powoli krok za krokiem - w niezmiennym, wypróbowanymrytmie.Człowiek dziwi się, w jaki sposób pracowici autochtoni potrafiąprzeżyć na tej nieurodzajnej, skalistej ziemi.Jedna trzecia liczącego 14,6miliona mieszkańców Peru mieszka w wysoko położonych częściachkraju.Po dotarciu na wysokość 4100 m znalazłem się wreszcie na zimnej,spowitej chmurami przełęczy.W europejskich szerokościach geograficz-nych byłaby to strefa wiecznych śniegów, ale Peru leży bliżej równika.Tu rosła nawet skąpa trawa i suche krzaki.Młoda Indianka o ciemnobrązowej cerze - z niemowlęciem w chuś-cie na piersi i ciężkim workiem kartotli na plecach - spojrzała na mnienieufnie wielkimi, ciemnymi oczami, gdy zapytałem, czy mogę jąpodwieźć: tak uprzejmi nieznajomi rzadko pojawiają się pewnie w tejokolicy.Zdjąłem jej worek i położyłem za siedzenia.Wsiadła i uśmiech-nęła się z zażenowaniem, gdy udało się jej wreszcie ogarnąć sześćspódnic, jakie noszą Indianki.Minęliśmy zamarzniętą lagunę Conoco-cha, mając przed sobą jęzory lodowca wznoszącego się na 6600 mszczytu Cordillera de Huayhuash [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Byłoby nadzwyczaj interesujące,gdyby w Ameryce Południowej istniała świątynia odpowiadającaopisom Ezechiela.Co wspólnego ma Nefi z Księgi Mormona z biblijnym Ezechielem?Obaj żyli w tych samych czasach, w tym samym rejonie geograficznym.Może nawet się znali.Obaj opisywali latającego boga, który zstępowałna ziemię i udzielał ludziom różnych rad.Właśnie na rozkaz tego bogaNefi polecił wznieść w Ameryce Południowej świątynię, z tym samymbogiem poleciał Ezechiel do dalekiego kraju, gdzie pokazano mukompleks świątynny na wysokiej górze, zbudowany jak świątyniaSalomona.Udowodniono, że Ezechiel mieszkał w Jerozolimie i w Babi-lonu.Jeśli ktoś pokazał mu świątynię w Ameryce Południowej - a pro-rok opisałją z niewiarygodną dokładnością - to ten ktoś musiał go tamzawieźć drogą powietrzną.Nie ma innej możliwości.Moje poszukiwania świątyni Salomona w Ameryce Południowejbyły zainspirowane nie tylko lekturą Księgi Mormona, poszukiwałembowiem także świątyni opisywanej przez Ezechiela oraz śladów"latającego boga", który w maczał w tym palce.Dopiero późniejpomyślałem sobie, jakie by to było fasycynujące, gdyby zetknęły sięoba ślady.Andyjska Jerozolima nazywa sięChavin de HuantarW oczach migotały mi fotografie świątyń, zamieszczone w pracacharcheologicznych.Znalezienie świątyni właściwej stało się dla mnieważniejsze niż dla zapalonego flatelisty zdabycie "błękitnego Mauritiu-sa".Za każdym razem, kiedy zaczynałem dostrzegać podobieństwa,plan jerozolimskiej świątyni Salomona mówił, że mojemu "znalezisku"czegoś brakuje, że jest za młode lub za stare, że nie powstało za czasówEzechiela i Nefiego.Zgromadziłem 39 bogato ilustrowanych dzieł.W każdym omawiano Chavin de Huantar.Postanowiłem odwiedzić tomiejsce, zmierzyć je dokładnie, poznać okolicę.Rok 1981.Słotna i zimna wiosna w Europie.Gdy w stolicy Peru Limiewynajmowałem radziecki łazik, ładę-niwę, panowała tam jesień.Wczesnym rankiem, długo przed świtem, ruszyłem asfaltową szosą- Panamericana del Norte - jedną z najwspanialszych tras widoko-wych świata, przez piaszczyste pustynie wzdłuż wybrzeży w kierunkuTrujillo, czwartego co do wielkości miasta Peru.W pobliżu miasteczkaPativilca zjechałem z Panamericany.Droga biegła teraz między planta-cjami trzciny cukrowej.Kiedy w maleńkiej placówce celnej uiściłem 250 soles, od strony ładydoleciał mnie zapach benzyny.Okazało się, że samochód nie ma korkapaliwa.Owinąłem kamień plastykową torbą i zatkałem dziurę.Mniej więcej po 30 km jazdy kamienną pustynią obok groźnychurwisk, droga zaczęła się łagodnie wznosić.Po odgałęzieniu do Pativilca- w dali widać ruiny indiańskiej twierdzy z epoki Chimu - nawysokości 780 m dotarłem do Chasquitambo, wiochy zabitej dechami.W dawnych czasach był to punkt kontrolny inkaskich posłań-ców-biegaczy.Dziś to miejsce też nadaje się tylko do tego, aby jeominąć.Ciasnymi serpentynami rozpoczął się podjazd nad rdzawobrązowąprzepaścią.Po chwili ciężkie chmury deszczowe znalazły się pod nami,zniknęły też ściany mgły, pozwalając ujrzeć dalekie szczyty - jasno-brązowe bądź lśniące czernią.Z każdym zakrętem wznosiliśmy się coraz wyżej, a moja rozklekotanai kaszląca łada-niwa miała coraz mniejszą ochotę na kontynuowaniepodróży.Wspaniały produkt komunizmu nie dawał sobie rady nawet nadrugim biegu.Koło Cajacay, na wysokości 2600 m, staruszka wyzionęładucha.Astma.Silnikowi zabrakło tlenu.Zdjąłem pokrywę filtru powiet-rza.Wymienny wkład, który zazwyczaj bez trudu przepuszcza powietrze,wyglądał jak gipsowy opatrunek.Wyrzuciłem wszystko, zamknąłempokrywę, przekręciłem kluczyk i.krnąbrny wehikuł skoczył do przodujak rasowy koń.Zrozumiał, że muszę dostać się na szczyty.Towarzysze podróżyPokonując kolejne zakręty miałem wrażenie, że za następnym ujrzęprzełęcz.Złudna to była nadzieja, bo przede mną wciąż otwierały sięnowe doliny.Lepianki na skraju drogi pojawiały się coraz rzadziej.Indianie w kolorowych ponczach, z ciężkimi tobołami na plecach,stawiali powoli krok za krokiem - w niezmiennym, wypróbowanymrytmie.Człowiek dziwi się, w jaki sposób pracowici autochtoni potrafiąprzeżyć na tej nieurodzajnej, skalistej ziemi.Jedna trzecia liczącego 14,6miliona mieszkańców Peru mieszka w wysoko położonych częściachkraju.Po dotarciu na wysokość 4100 m znalazłem się wreszcie na zimnej,spowitej chmurami przełęczy.W europejskich szerokościach geograficz-nych byłaby to strefa wiecznych śniegów, ale Peru leży bliżej równika.Tu rosła nawet skąpa trawa i suche krzaki.Młoda Indianka o ciemnobrązowej cerze - z niemowlęciem w chuś-cie na piersi i ciężkim workiem kartotli na plecach - spojrzała na mnienieufnie wielkimi, ciemnymi oczami, gdy zapytałem, czy mogę jąpodwieźć: tak uprzejmi nieznajomi rzadko pojawiają się pewnie w tejokolicy.Zdjąłem jej worek i położyłem za siedzenia.Wsiadła i uśmiech-nęła się z zażenowaniem, gdy udało się jej wreszcie ogarnąć sześćspódnic, jakie noszą Indianki.Minęliśmy zamarzniętą lagunę Conoco-cha, mając przed sobą jęzory lodowca wznoszącego się na 6600 mszczytu Cordillera de Huayhuash [ Pobierz całość w formacie PDF ]