[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko papier był młodszy.Ponadto znaleziono na nich ten sam tajemniczy pyłekkwiatowy, który występował na fałszywych portretach z Muzeum Narodowego.- Nasi biolodzy uważają, że są to pręciki tulipana - oświadczyła podinspektor.- Wyślęwam zeskanowane zdjęcie na pamiątkę.- A zatem obrazy, które trzymał w szopie Bakszysz namalował Koma - mruknąłem.-Hm, dziwne.- To jasne, skoro nim jest!- Kiedy ja nie wierzę, że Bakszysz jest Komą.- Co pan opowiada?! - oburzyła się policjantka.- Dowody są niepodważalne.Co pankombinuje? Bawi się pan w porucznika Columbo?!- Powinniście znalezć jakiś stary obraz Bakszysza - zaproponowałem.- Z okresu, gdymalował na zamówienie.I porównać go jakoś z tymi szkicami.- Ale nie ma takiego - denerwowała się.- Poza tym Bakszysz milczy.Zrezygnował zadwokata.A w domku na działce nie znaleziono ani jednego obrazu poza tymi szkicamiWyspiańskiego.- Ano właśnie.I dlatego wydaje mi się to podejrzane.Skoro zachował szkice,powinien mieć i inne swoje prace.- Obecnie zajmuje się wyłącznie rzezbiarstwem.Pełno u niego kawałków drewna idłut.Potwierdziła to sąsiadka opiekująca się jego ulubionym kotem.Nie poruszałem więcej tego tematu, gdyż nie sposób było przekonać policjantki domojego toku rozumowania.- W niedzielę wybieram się na pchli targ - rzekłem na koniec.-Może tam zasięgnęjęzyka u pokątnych handlarzy obrazów.Może ktoś pamięta Bakszysza.Może ktoś ma jegoobraz.- Będę wdzięczna - bąknęła.- Aha, jeszcze jedno.Niejaki Prorok zjawił się dzisiaj unas po swoje obrazy.Odnalazł się.Ale nie wniósł sprawy o porwanie.- Dziwne.Batura potrafi rozmawiać z ludzmi.W porze obiadu wybraliśmy się z Pawłem na spacer po Starówce.Nie ma wWarszawie nic przyjemniejszego od spaceru po skąpanej w lekkim wiosennym słońcuStarówce, gdzie stare mury i gwar przechodniów nie kłócą się ze sobą, a trwają w pełnejsymbiozie - mury przypominają ludziom o ich własnym dziedzictwie, a ludzie potrafią tchnąćw nie życie.Gdyby nie sprawa kradzieży pasteli z Muzeum Narodowego, czulibyśmy się jakwczasowicze we własnym mieście.Ale nie przyszliśmy tutaj na obiad, ani po to, abyodetchnąć od dzwięku ministerialnych telefonów.Chcieliśmy dowiedzieć się, co słychać uProroka na Barbakanie.Pod wewnętrznym murem dawnej bastei, w skrawku cienia siedział na leżaku Prorok ipilnował swojej przenośnej galerii.Był cały i zdrów, nawet nabrał nieco więcej chęci dożycia.W przeciwieństwie do swojego poprzedniego wizerunku, był teraz bardzo spięty i zuwagą przyglądał się wszystkim spacerowiczom, zupełnie jakby spodziewał się czyjejświzyty albo kogoś wypatrywał.Nie dziwił nas fakt, że Prorok nie zgłosił policji porwania.Było jasne jak wiosennesłoneczko, że Batura zastraszył go bądz Prorok nie lubił policji bardziej od Jerzego.Postanowiliśmy trochę go poobserwować.Najpierw na stanowisku przyNowomiejskiej zostałem ja (Paweł poszedł coś przekąsić), a potem zmienił mnie podwładny.- Wracam do biura - oświadczyłem.- Ty zostań i pilnuj Proroka.- Myśli pan, że ktoś do niego podejdzie? - powątpiewał Paweł.- Pewnie domyśla się,że możemy go obserwować.- To kogo on się spodziewa? - zdziwiłem się.- Nie wiem.- Dlatego warto to sprawdzić.Powierzyłem Pawłowi dalszą obserwację Proroka i przez Rynek Starego Miastaposzedłem do ministerstwa.Paweł był moją prawą ręką i mogłem na nim polegać.Był to inteligentny i oczytanymłody człowiek; niegdyś po ukończeniu wydziału historii sztuki przeżył krótki flirt zwojskową jednostką komandosów, co poprawiło jego sprawność fizyczną, ale i narażało nakontuzje.Ostatnio Paweł nabawił się ich wielu; miał chroniczne problemy z kolanem, którebyło jego zmorą.Kilka przygód, które razem przeżyliśmy w Polsce i poza granicami kraju,pozostawiły trwały ślad na jego zdrowiu.Miałem jednak do niego pełne zaufanie iwiedziałem, że Paweł przede wszystkim używał głowy do rozwiązywania problemów izagadek; mięśni używał w ostateczności.Nie sądziłem jednak, aby mogło zagrażać mujakiekolwiek niebezpieczeństwo pośród spacerujących tłumów, więc spokojnie opuszczałemStarówkę.U wylotu Piwnej zatrzymałem się.Oto ujrzałem Waldusia skradającego się wzdłużmurów kościoła Zwiętego Marcina.Nie mogłem pojąć, co tutaj robił syn Skalskiej i skąd miałtyle energii? Ale kiedy ujrzałem wychodzących z kościoła krytyka Krempla w towarzystwiestarszego i skromnie ubranego mężczyzny - zrozumiałem, że Walduś zabawia się wdetektywa.Zledził Krempla i jego kompana.Kim był ten człowiek? Poorana zmarszczkamiblada twarz i przesmutne oczy kontrastowały z opalenizną Krempla.Osobnik garbił się, jakbyprzygniatały go jakieś nieszczęścia, a stary i zniszczony płaszcz dosłownie na nim wisiał.Stali obaj przed kościołem i rozmawiali.Nie była to jednak rozmowa przyjaciół, a raczejkłótnia.I wtedy przypomniałem sobie, kim jest rozmówca Krempla.To był jego dawnyadwersarz, krytyk Fijałkowski.Zdziwiło mnie to, gdyż Krempl w rozmowie z nami wwarszawskich Aazienkach kategorycznie sprzeciwił się włączeniu Fijałkowskiego dośledztwa.Mężczyzni ruszyli w stronę placu Zamkowego.Za nimi poszedł Walduś.Podbiegłemdo chłopca i złapałem go za rękaw, a następnie przyciągnąłem ku sobie.- Co ty tutaj robisz? - zapytałem szeptem.- Puszczaj pan! - protestował.- Cicho - przyłożyłem palec do ust i zerknąłem na oddalających się mężczyzn.- Bonas usłyszą.Zledzisz ich?-No.- Pózniej pogadamy.Krempl i Fijałkowski szli szybko, chociaż ten drugi miał problemy z nadążeniem zawysportowanym kolegą po fachu.Na końcu placu rozstali się w kiepskich nastrojach.Kremplzaproponował podwiezienie samochodem, ale Fijałkowski odmówił.Wiedziałem, że panowiesię nie lubili, a mówiono nawet o nienawiści.Mnie nurtowało tylko jedno - po co Krempl spotkał się z Fijałkowskim? I jakimcudem go odnalazł?Krempl wsiadł do zaparkowanego starego porscha i odjechał.Fijałkowski poszedł naprzystanek autobusowy naprzeciwko kościoła Zwiętej Anny.Stał tam smutny, nieobecny i wjakimś sensie żałosny.Nie wiedzieć czemu zrobiło mi się go żal.Marsz do ministerstwa po jeepa nie wchodził w rachubę.Sąsiadujący z moją pracąpomnik Adama Mickiewicza stał samotny za wąskim jak maczuga placykiem na KrakowskimPrzedmieściu, ale był stanowczo za daleko.Nie zdążyłbym dobiec tam, uruchomić jeepastojącego na ministerialnym dziedzińcu i zdążyć przed odjazdem autobusu Fijałkowskiego.Azamierzałem dowiedzieć się nieco więcej o Fijałkowskim.Miejsce zamieszkania Kremplanietrudno było ustalić, więc nadarzała się dobra okazja do wyśledzenia drugiego krytyka.Owszem, mogłem teraz podejść do niego i zapytać o cokolwiek, ale przed tą bezpośredniościąpowstrzymywało mnie smutne oblicze mężczyzny.Nie było wyjścia - musieliśmy z Waldusiem wsiąść do autobusu za Fijałkowskim.Mężczyzna usiadł z przodu, więc dla pewności zajęliśmy miejsca z tyłu pojazdu i mieliśmygo na oku.- Co ty najlepszego robisz? - szeptałem do ucha Waldzia w autobusie.- Bawisz się wdetektywa?- A pan to się nie zabawia?- To moja praca.Nie chodzę do szkoły.- Skończyliśmy wpół do dwunastej - odparł urażony.- I wybrałeś spacer na Starówkę zamiast drzemki?- No - kiwnął głową.- Może kiedyś zostanę detektywem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Tylko papier był młodszy.Ponadto znaleziono na nich ten sam tajemniczy pyłekkwiatowy, który występował na fałszywych portretach z Muzeum Narodowego.- Nasi biolodzy uważają, że są to pręciki tulipana - oświadczyła podinspektor.- Wyślęwam zeskanowane zdjęcie na pamiątkę.- A zatem obrazy, które trzymał w szopie Bakszysz namalował Koma - mruknąłem.-Hm, dziwne.- To jasne, skoro nim jest!- Kiedy ja nie wierzę, że Bakszysz jest Komą.- Co pan opowiada?! - oburzyła się policjantka.- Dowody są niepodważalne.Co pankombinuje? Bawi się pan w porucznika Columbo?!- Powinniście znalezć jakiś stary obraz Bakszysza - zaproponowałem.- Z okresu, gdymalował na zamówienie.I porównać go jakoś z tymi szkicami.- Ale nie ma takiego - denerwowała się.- Poza tym Bakszysz milczy.Zrezygnował zadwokata.A w domku na działce nie znaleziono ani jednego obrazu poza tymi szkicamiWyspiańskiego.- Ano właśnie.I dlatego wydaje mi się to podejrzane.Skoro zachował szkice,powinien mieć i inne swoje prace.- Obecnie zajmuje się wyłącznie rzezbiarstwem.Pełno u niego kawałków drewna idłut.Potwierdziła to sąsiadka opiekująca się jego ulubionym kotem.Nie poruszałem więcej tego tematu, gdyż nie sposób było przekonać policjantki domojego toku rozumowania.- W niedzielę wybieram się na pchli targ - rzekłem na koniec.-Może tam zasięgnęjęzyka u pokątnych handlarzy obrazów.Może ktoś pamięta Bakszysza.Może ktoś ma jegoobraz.- Będę wdzięczna - bąknęła.- Aha, jeszcze jedno.Niejaki Prorok zjawił się dzisiaj unas po swoje obrazy.Odnalazł się.Ale nie wniósł sprawy o porwanie.- Dziwne.Batura potrafi rozmawiać z ludzmi.W porze obiadu wybraliśmy się z Pawłem na spacer po Starówce.Nie ma wWarszawie nic przyjemniejszego od spaceru po skąpanej w lekkim wiosennym słońcuStarówce, gdzie stare mury i gwar przechodniów nie kłócą się ze sobą, a trwają w pełnejsymbiozie - mury przypominają ludziom o ich własnym dziedzictwie, a ludzie potrafią tchnąćw nie życie.Gdyby nie sprawa kradzieży pasteli z Muzeum Narodowego, czulibyśmy się jakwczasowicze we własnym mieście.Ale nie przyszliśmy tutaj na obiad, ani po to, abyodetchnąć od dzwięku ministerialnych telefonów.Chcieliśmy dowiedzieć się, co słychać uProroka na Barbakanie.Pod wewnętrznym murem dawnej bastei, w skrawku cienia siedział na leżaku Prorok ipilnował swojej przenośnej galerii.Był cały i zdrów, nawet nabrał nieco więcej chęci dożycia.W przeciwieństwie do swojego poprzedniego wizerunku, był teraz bardzo spięty i zuwagą przyglądał się wszystkim spacerowiczom, zupełnie jakby spodziewał się czyjejświzyty albo kogoś wypatrywał.Nie dziwił nas fakt, że Prorok nie zgłosił policji porwania.Było jasne jak wiosennesłoneczko, że Batura zastraszył go bądz Prorok nie lubił policji bardziej od Jerzego.Postanowiliśmy trochę go poobserwować.Najpierw na stanowisku przyNowomiejskiej zostałem ja (Paweł poszedł coś przekąsić), a potem zmienił mnie podwładny.- Wracam do biura - oświadczyłem.- Ty zostań i pilnuj Proroka.- Myśli pan, że ktoś do niego podejdzie? - powątpiewał Paweł.- Pewnie domyśla się,że możemy go obserwować.- To kogo on się spodziewa? - zdziwiłem się.- Nie wiem.- Dlatego warto to sprawdzić.Powierzyłem Pawłowi dalszą obserwację Proroka i przez Rynek Starego Miastaposzedłem do ministerstwa.Paweł był moją prawą ręką i mogłem na nim polegać.Był to inteligentny i oczytanymłody człowiek; niegdyś po ukończeniu wydziału historii sztuki przeżył krótki flirt zwojskową jednostką komandosów, co poprawiło jego sprawność fizyczną, ale i narażało nakontuzje.Ostatnio Paweł nabawił się ich wielu; miał chroniczne problemy z kolanem, którebyło jego zmorą.Kilka przygód, które razem przeżyliśmy w Polsce i poza granicami kraju,pozostawiły trwały ślad na jego zdrowiu.Miałem jednak do niego pełne zaufanie iwiedziałem, że Paweł przede wszystkim używał głowy do rozwiązywania problemów izagadek; mięśni używał w ostateczności.Nie sądziłem jednak, aby mogło zagrażać mujakiekolwiek niebezpieczeństwo pośród spacerujących tłumów, więc spokojnie opuszczałemStarówkę.U wylotu Piwnej zatrzymałem się.Oto ujrzałem Waldusia skradającego się wzdłużmurów kościoła Zwiętego Marcina.Nie mogłem pojąć, co tutaj robił syn Skalskiej i skąd miałtyle energii? Ale kiedy ujrzałem wychodzących z kościoła krytyka Krempla w towarzystwiestarszego i skromnie ubranego mężczyzny - zrozumiałem, że Walduś zabawia się wdetektywa.Zledził Krempla i jego kompana.Kim był ten człowiek? Poorana zmarszczkamiblada twarz i przesmutne oczy kontrastowały z opalenizną Krempla.Osobnik garbił się, jakbyprzygniatały go jakieś nieszczęścia, a stary i zniszczony płaszcz dosłownie na nim wisiał.Stali obaj przed kościołem i rozmawiali.Nie była to jednak rozmowa przyjaciół, a raczejkłótnia.I wtedy przypomniałem sobie, kim jest rozmówca Krempla.To był jego dawnyadwersarz, krytyk Fijałkowski.Zdziwiło mnie to, gdyż Krempl w rozmowie z nami wwarszawskich Aazienkach kategorycznie sprzeciwił się włączeniu Fijałkowskiego dośledztwa.Mężczyzni ruszyli w stronę placu Zamkowego.Za nimi poszedł Walduś.Podbiegłemdo chłopca i złapałem go za rękaw, a następnie przyciągnąłem ku sobie.- Co ty tutaj robisz? - zapytałem szeptem.- Puszczaj pan! - protestował.- Cicho - przyłożyłem palec do ust i zerknąłem na oddalających się mężczyzn.- Bonas usłyszą.Zledzisz ich?-No.- Pózniej pogadamy.Krempl i Fijałkowski szli szybko, chociaż ten drugi miał problemy z nadążeniem zawysportowanym kolegą po fachu.Na końcu placu rozstali się w kiepskich nastrojach.Kremplzaproponował podwiezienie samochodem, ale Fijałkowski odmówił.Wiedziałem, że panowiesię nie lubili, a mówiono nawet o nienawiści.Mnie nurtowało tylko jedno - po co Krempl spotkał się z Fijałkowskim? I jakimcudem go odnalazł?Krempl wsiadł do zaparkowanego starego porscha i odjechał.Fijałkowski poszedł naprzystanek autobusowy naprzeciwko kościoła Zwiętej Anny.Stał tam smutny, nieobecny i wjakimś sensie żałosny.Nie wiedzieć czemu zrobiło mi się go żal.Marsz do ministerstwa po jeepa nie wchodził w rachubę.Sąsiadujący z moją pracąpomnik Adama Mickiewicza stał samotny za wąskim jak maczuga placykiem na KrakowskimPrzedmieściu, ale był stanowczo za daleko.Nie zdążyłbym dobiec tam, uruchomić jeepastojącego na ministerialnym dziedzińcu i zdążyć przed odjazdem autobusu Fijałkowskiego.Azamierzałem dowiedzieć się nieco więcej o Fijałkowskim.Miejsce zamieszkania Kremplanietrudno było ustalić, więc nadarzała się dobra okazja do wyśledzenia drugiego krytyka.Owszem, mogłem teraz podejść do niego i zapytać o cokolwiek, ale przed tą bezpośredniościąpowstrzymywało mnie smutne oblicze mężczyzny.Nie było wyjścia - musieliśmy z Waldusiem wsiąść do autobusu za Fijałkowskim.Mężczyzna usiadł z przodu, więc dla pewności zajęliśmy miejsca z tyłu pojazdu i mieliśmygo na oku.- Co ty najlepszego robisz? - szeptałem do ucha Waldzia w autobusie.- Bawisz się wdetektywa?- A pan to się nie zabawia?- To moja praca.Nie chodzę do szkoły.- Skończyliśmy wpół do dwunastej - odparł urażony.- I wybrałeś spacer na Starówkę zamiast drzemki?- No - kiwnął głową.- Może kiedyś zostanę detektywem [ Pobierz całość w formacie PDF ]