[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedyś to miasteczkobyło nad samym morzem, ale stopniowo otoczył je wodny osad, który w końcu stał się glebą,aż znalazł się w głębi lądu - jak strażnica nad trawiastą równiną.Moglibyśmy być w Brazyliina wysuniętej w bezludzie placówce atrakcyjnej dla fantazjujących realistyczniepowieściopisarzy.Właściwie to są dwa miasteczka: stare miasto i jeszcze starsze, oba surowe,z przepastnymi cieniami i raptownym blaskiem słońca.Trochę zmęczeni zatrzymujemy się whotelu i po raz pierwszy mamy w hotelowym pokoju telewizor.Zagarnia nas film o drugiejwojnie światowej.Wyblakły, mówiony po włosku jakoś dziwnie.Zajęta przez Niemcówwioska, żołnierz amerykański ukrywa się w okolicy.Pomaga tym wieśniakom, oni muszą sięewakuować.Spiętrzają dobytek na kilku osłach i wyruszają, dokąd - nie wiemy.Zapadam wdrzemkę.Ktoś próbuje otworzyć okiennice w Bramasele.Budzę się.Inny amerykańskiżołnierz jest na stryszku z sianem.Coś się pali.Czy w Bramasele wszystko w porządku?Nagle zdaję sobie sprawę, że to nasz jedyny dzień w Massa Marittima.W ciągu dwóch godzin poznajemy każdą uliczkę.Maremma wciąż mi przypominaZachód Stanów, te miasteczka na uboczu, oddalone o pięćdziesiąt mil od autostrady.Sklepikarz, który patrzy z okna i ma bezmiar nieba w swoim spojrzeniu, i piazza, bajecznakatedra nie kojarzą się z Zachodem - podobieństwo jest wewnętrzne: osamotnienie,ostrożność wobec obcego przybysza.W drodze powrotnej do domu, wysiadamy z samochodu, żeby obejrzeć San Galgano,najbardziej urocze z ruin.To piękny kościół gotycki, który przed wiekami utracił dach ipodłogę, tak że został tylko szkielet z oknami otwartymi na trawę i chmury.Mogłyby się tuodbyć romantyczne zaślubiny.Dziurę po dużym oknie rozetowym tylko wyobraznia możezapełnić i zabarwić szkarłatem i błękitem.Tam gdzie zakonnicy zapalali świece na bocznychołtarzach, gnieżdżą się po kątach ptaki.Kamienne schody prowadzą donikąd.Jeden kamiennyołtarz jeszcze jest, ale w takim oderwaniu od swojej funkcji chrześcijańskiej, jak gdyby ongiśskładano na nim ofiary z ludzi.Ten kościół popadł w ruinę, kiedy jakiś opat sprzedał ołów zdachu na jakaś wojnę.Teraz mieszkają tu koty.Kotka ma różnokolorowe kocięta - kilkuojców musiało się do tego przyczynić: imbirowe, czarne i pregowane potomstwo śpi zwiniętew kłębki przy białej dużej matce.Dom! Wtaszczanie wina, otwieranie okiennic, bieg po wodę, żeby podlać więdnącedomowe rośliny.Skrzynki z winem ustawiamy w ciemnym zakamarku szafy pod schodami.Duch wszystkich winogron, jakich dojrzewanie widzieliśmy, zabutelkowany, będzie sięuleżał czekając na okazje, które mamy celebrować.Ed zamyka drzwi szafy, zostawia na raziejej wnętrze cząsteczkom kurzu i skorpionom.Tylko tydzień nas nie było i oto wróciliśmystęsknieni, bogatsi o jakie takie zrozumienie paru najbliższych kręgów wokół nas.Ja terazrozumiem, że te cechy, których my z naszą północną krwią w żyłach zazdrościmy Włochom -ta beztroska, ta zdolność lubowania się chwilą - pochodzą prosto od Etrusków.Wszystkiemalowidła w grobowcach są pełne znaczenia, gdybyśmy tylko mieli szyfry, żeby je odczytać.Zamykam oczy i znów widzę przykucnięte lamparty, zgrabną postać śmierci, niekończące sięucztowanie.Nieraz przychodzą mi na myśl mity greckie.Persefona, Akteon i psy, Pegaz, aleinstynkt mi mówi, że obrazy w grobowcach - i te greckie - wywodziły się z innychdawniejszych, a tamte dawniejsze z czegoś jeszcze dawniejszego.Prawzory wciąż siępojawiają i znajdujemy w nich to, co znalezć możemy, bo przemawiają do naszychnajdawniejszych neuronów i synaps.W Somers w stanie Nowy Jork miałam przy osiemnastowiecznym domu, który wciążjeszcze mi się śni, duży ogród z ziołami.Z ziół robiłam bursztynowe i brązowe leki inapełniałam nimi butelki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Kiedyś to miasteczkobyło nad samym morzem, ale stopniowo otoczył je wodny osad, który w końcu stał się glebą,aż znalazł się w głębi lądu - jak strażnica nad trawiastą równiną.Moglibyśmy być w Brazyliina wysuniętej w bezludzie placówce atrakcyjnej dla fantazjujących realistyczniepowieściopisarzy.Właściwie to są dwa miasteczka: stare miasto i jeszcze starsze, oba surowe,z przepastnymi cieniami i raptownym blaskiem słońca.Trochę zmęczeni zatrzymujemy się whotelu i po raz pierwszy mamy w hotelowym pokoju telewizor.Zagarnia nas film o drugiejwojnie światowej.Wyblakły, mówiony po włosku jakoś dziwnie.Zajęta przez Niemcówwioska, żołnierz amerykański ukrywa się w okolicy.Pomaga tym wieśniakom, oni muszą sięewakuować.Spiętrzają dobytek na kilku osłach i wyruszają, dokąd - nie wiemy.Zapadam wdrzemkę.Ktoś próbuje otworzyć okiennice w Bramasele.Budzę się.Inny amerykańskiżołnierz jest na stryszku z sianem.Coś się pali.Czy w Bramasele wszystko w porządku?Nagle zdaję sobie sprawę, że to nasz jedyny dzień w Massa Marittima.W ciągu dwóch godzin poznajemy każdą uliczkę.Maremma wciąż mi przypominaZachód Stanów, te miasteczka na uboczu, oddalone o pięćdziesiąt mil od autostrady.Sklepikarz, który patrzy z okna i ma bezmiar nieba w swoim spojrzeniu, i piazza, bajecznakatedra nie kojarzą się z Zachodem - podobieństwo jest wewnętrzne: osamotnienie,ostrożność wobec obcego przybysza.W drodze powrotnej do domu, wysiadamy z samochodu, żeby obejrzeć San Galgano,najbardziej urocze z ruin.To piękny kościół gotycki, który przed wiekami utracił dach ipodłogę, tak że został tylko szkielet z oknami otwartymi na trawę i chmury.Mogłyby się tuodbyć romantyczne zaślubiny.Dziurę po dużym oknie rozetowym tylko wyobraznia możezapełnić i zabarwić szkarłatem i błękitem.Tam gdzie zakonnicy zapalali świece na bocznychołtarzach, gnieżdżą się po kątach ptaki.Kamienne schody prowadzą donikąd.Jeden kamiennyołtarz jeszcze jest, ale w takim oderwaniu od swojej funkcji chrześcijańskiej, jak gdyby ongiśskładano na nim ofiary z ludzi.Ten kościół popadł w ruinę, kiedy jakiś opat sprzedał ołów zdachu na jakaś wojnę.Teraz mieszkają tu koty.Kotka ma różnokolorowe kocięta - kilkuojców musiało się do tego przyczynić: imbirowe, czarne i pregowane potomstwo śpi zwiniętew kłębki przy białej dużej matce.Dom! Wtaszczanie wina, otwieranie okiennic, bieg po wodę, żeby podlać więdnącedomowe rośliny.Skrzynki z winem ustawiamy w ciemnym zakamarku szafy pod schodami.Duch wszystkich winogron, jakich dojrzewanie widzieliśmy, zabutelkowany, będzie sięuleżał czekając na okazje, które mamy celebrować.Ed zamyka drzwi szafy, zostawia na raziejej wnętrze cząsteczkom kurzu i skorpionom.Tylko tydzień nas nie było i oto wróciliśmystęsknieni, bogatsi o jakie takie zrozumienie paru najbliższych kręgów wokół nas.Ja terazrozumiem, że te cechy, których my z naszą północną krwią w żyłach zazdrościmy Włochom -ta beztroska, ta zdolność lubowania się chwilą - pochodzą prosto od Etrusków.Wszystkiemalowidła w grobowcach są pełne znaczenia, gdybyśmy tylko mieli szyfry, żeby je odczytać.Zamykam oczy i znów widzę przykucnięte lamparty, zgrabną postać śmierci, niekończące sięucztowanie.Nieraz przychodzą mi na myśl mity greckie.Persefona, Akteon i psy, Pegaz, aleinstynkt mi mówi, że obrazy w grobowcach - i te greckie - wywodziły się z innychdawniejszych, a tamte dawniejsze z czegoś jeszcze dawniejszego.Prawzory wciąż siępojawiają i znajdujemy w nich to, co znalezć możemy, bo przemawiają do naszychnajdawniejszych neuronów i synaps.W Somers w stanie Nowy Jork miałam przy osiemnastowiecznym domu, który wciążjeszcze mi się śni, duży ogród z ziołami.Z ziół robiłam bursztynowe i brązowe leki inapełniałam nimi butelki [ Pobierz całość w formacie PDF ]