[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spodziewała się, że mogą być mimo wszystko kłopoty; Peter wciążmiał władzę nad tym golemem, nawet z takiej odległości.Wprawdzie słabła onaz czasem, niemniej goleni miał powrócić z raportem w ciągu godziny.Musiała siępospieszyć, gdyż Peter może zacząć coś podejrzewać.Z apteczki w łazience wzięła trzy butelki i pudełko.Szybko ugniotła papkęz ich zawartości, a następnie zaczęła formować z niej imitację golenia.Znajdujący się pod flakonem golem przyglądał się temu z rosnącym niepoko-jem.Mary szybko uformowała ręce i nogi.Był podobny; nie musiał być identycz-ny.Skończyła stopy i dłonie, po czym wygładziła chropawe powierzchnie i zjadłacałą figurkę.Poczuła pieczenie w gardle.Zakrztusiła się i łzy napłynęły jej do oczu.Czuła,jak wszystko w brzuchu jej się skręca, i złapała się za krawędz stołu.Cały po-kój wirował jej przed oczyma.Zacisnęła powieki.Wszystko wirowało i falowało.Zwinęła się w kłębek, kiedy żołądek się jej skręcał.W pewnej chwili jęknęłai z trudem się wyprostowała.Wykonała kilka niepewnych kroków.Dwa obrazy, jakie ukazały się jej oczom, oszołomiły ją.A także inne podwój-ne wrażenia.Minęło sporo czasu, zanim odważyła się choć trochę poruszyć któ-rymś z ciał.Poprzez jedno widziała pokój, taki, jakim zawsze był to były jejwłasne oczy i jej własne ciało.Drugi widok był bardzo dziwny, ogromny i przy-tłaczający, zniekształcony przez szklaną ściankę flakonu.Miała kłopoty z przyzwyczajeniem się do dwóch ciał naraz.Swojego własne-go i tego dziesięciocentymetrowego.Poruszyła na próbę parą malutkich rączeki nóg.Zachwiała się i upadła; to znaczy jej małe ciało zachwiało się i upadło.Jejnormalne ciało stało bez ruchu na środku pokoju, śledząc wszystko.Wstała.Zcianka flakonu była śliska i nieprzyjemna.Z powrotem skoncentro-55wała uwagę na swoim normalnym ciele i podeszła do stołu.Ostrożnie podniosłaflakon i uwolniła swoje mniejsze wcielenie.Po raz pierwszy mogła obejrzeć własne ciało z odległości.Stała nieruchomo obok stołu, podczas gdy jej maleńkie wcielenie oglądało jąkawałek po kawałku.Chciała się roześmiać.Jakże ogromna teraz była! Potężna,o brązowym odcieniu skóry.Ogromne ramiona, szyja i gigantyczna twarz.Patrzą-ce na nią czarne oczy, czerwone usta i białe, wilgotne zęby.Stwierdziła, że lepiej jest, gdy kieruje każdym ciałem oddzielnie.Najpierwskoncentrowała się na ubraniu swojego normalnego ciała.Kiedy wkładała dżinsyi bluzkę, dziesięciocentymetrowa figurka stała nieruchomo.Nałożyła kurtkę i bu-ty, rozpuściła włosy i starła olejek z twarzy i rąk.Następnie wzięła małą figurkęi włożyła ją do kieszeni na wysokości piersi.Dziwne uczucie być niesionym we własnej kieszeni.Kiedy wyszła z pokojui ruszyła holem, cały czas czuła szorstką powierzchnię materiału, który ją dławił,oraz dudnienie serca.Pierś unosiła się i opadała przy każdym oddechu; rzucałonią na boki jak tratwą na wzburzonym morzu.Noc była chłodna.Mary biegła szybko, przez bramę i na ulicę.Do miasta byłniecały kilometr; Peter bez wątpienia znajdował się w swojej pracowni w stodole.W dole rozciągało się Millgate.Z rzadka tylko pojawiało się światło; większośćulic i budynków było nie oświetlonych.Po kilku minutach dotarła do przedmie-ścia i pobiegła opuszczoną boczną ulicą.Pensjonat znajdował się w centrum mia-sta na ulicy Jeffersona.Stodoła stała niedaleko za nim.Dotarła do ulicy Dudleya i zatrzymała się.Coś się przed nią działo.Po chwili ostrożnie ruszyła do przodu.Miała przed sobą podwójny ciąg opusz-czonych sklepów.Niszczały od lat, od tak dawna, jak sięgała pamięcią.Nikt tędynie chodził.Całe sąsiedztwo było opuszczone, to znaczy z a z w y c z a j opusz-czone.Przecznicę dalej, na środku ulicy stało dwóch mężczyzn.Machali rękomai krzyczeli do siebie.Pewnie jacyś pijacy z barów na ulicy Jeffersona, pomy-ślała.Mieli ochrypłe głosy i poruszali się niezgrabnie.Nieraz widziała pijakówchodzących ulicami, lecz akurat nie to ją interesowało.Ostrożnie podeszła bliżej, aby się im dokładniej przyjrzeć.Nie stali bezczynnie.Coś robili.Krzyczeli i gestykulowali wyraznie podeks-cytowani.Echa ich głosów przewalały się po opuszczonych ulicach.Byli tak po-chłonięci swoim zajęciem, że nawet nie zauważyli, jak podeszła do nich.Jednegoz nich, starszego, siwowłosego mężczyzny nie znała.Drugim był Ted Barton.Jegowidok zaskoczył ją.Co tu robi, stojąc na środku nie oświetlonej ulicy, machającrękoma i krzycząc z całych sił?Rząd walących się, opuszczonych sklepów między nimi wyglądał dziwnie.Miały jakiś niesamowity, nieziemski wygląd.Nikła, ledwie widoczna poświataotaczała zapadnięte dachy i werandy, a z rozbitych okien emanowało jakieś za-gadkowe światło.To światło wydawało się zródłem podniecenia obu mężczyzn.Coraz szybciej biegali tam i z powrotem, podskakując, klnąc i krzycząc przy tym.Zwiatło stawało się coraz jaśniejsze.Opuszczone sklepy jakby falowały, nik-nęły jak stare napisy.Z każdą chwilą wydawały się mniej widoczne. Teraz! krzyknął w pewnym momencie starzec.56Walące się sklepy znikały.Całkowicie.Ich miejsce zajmowało coś innego.Tocoś tworzyło się szybko.Zarysy sklepów jakby się zawahały, zesztywniały i po-tem szybko skurczyły.I wówczas zobaczyła, co zaczęło się wynurzać, zajmującich miejsce.To nie były sklepy, lecz jakaś płaska powierzchnia, trawa, niewielki budyneki coś jeszcze.Niewyrazny kształt w samym środku.Barton i jego kolega podbieglitam, wyraznie podnieceni. Jest! krzyknął starzec. Zrobił pan to nie tak.Ta lufa.Ona jest dłuższa. Nie, nie jest.Niech pan podejdzie tutaj i skoncentruje się na lawecie.Tędy. Co z tą lufą? Jest zła! Oczywiście, że nie.Niech mi pan pomoże z tą lawetą.Tu powinna byćtakże piramida z kul armatnich. Racja.Pięć lub sześć. I mosiężna tablica. Tak, tablica również.Z napisem.Nie odtworzymy właściwie tego szczegó-łu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Spodziewała się, że mogą być mimo wszystko kłopoty; Peter wciążmiał władzę nad tym golemem, nawet z takiej odległości.Wprawdzie słabła onaz czasem, niemniej goleni miał powrócić z raportem w ciągu godziny.Musiała siępospieszyć, gdyż Peter może zacząć coś podejrzewać.Z apteczki w łazience wzięła trzy butelki i pudełko.Szybko ugniotła papkęz ich zawartości, a następnie zaczęła formować z niej imitację golenia.Znajdujący się pod flakonem golem przyglądał się temu z rosnącym niepoko-jem.Mary szybko uformowała ręce i nogi.Był podobny; nie musiał być identycz-ny.Skończyła stopy i dłonie, po czym wygładziła chropawe powierzchnie i zjadłacałą figurkę.Poczuła pieczenie w gardle.Zakrztusiła się i łzy napłynęły jej do oczu.Czuła,jak wszystko w brzuchu jej się skręca, i złapała się za krawędz stołu.Cały po-kój wirował jej przed oczyma.Zacisnęła powieki.Wszystko wirowało i falowało.Zwinęła się w kłębek, kiedy żołądek się jej skręcał.W pewnej chwili jęknęłai z trudem się wyprostowała.Wykonała kilka niepewnych kroków.Dwa obrazy, jakie ukazały się jej oczom, oszołomiły ją.A także inne podwój-ne wrażenia.Minęło sporo czasu, zanim odważyła się choć trochę poruszyć któ-rymś z ciał.Poprzez jedno widziała pokój, taki, jakim zawsze był to były jejwłasne oczy i jej własne ciało.Drugi widok był bardzo dziwny, ogromny i przy-tłaczający, zniekształcony przez szklaną ściankę flakonu.Miała kłopoty z przyzwyczajeniem się do dwóch ciał naraz.Swojego własne-go i tego dziesięciocentymetrowego.Poruszyła na próbę parą malutkich rączeki nóg.Zachwiała się i upadła; to znaczy jej małe ciało zachwiało się i upadło.Jejnormalne ciało stało bez ruchu na środku pokoju, śledząc wszystko.Wstała.Zcianka flakonu była śliska i nieprzyjemna.Z powrotem skoncentro-55wała uwagę na swoim normalnym ciele i podeszła do stołu.Ostrożnie podniosłaflakon i uwolniła swoje mniejsze wcielenie.Po raz pierwszy mogła obejrzeć własne ciało z odległości.Stała nieruchomo obok stołu, podczas gdy jej maleńkie wcielenie oglądało jąkawałek po kawałku.Chciała się roześmiać.Jakże ogromna teraz była! Potężna,o brązowym odcieniu skóry.Ogromne ramiona, szyja i gigantyczna twarz.Patrzą-ce na nią czarne oczy, czerwone usta i białe, wilgotne zęby.Stwierdziła, że lepiej jest, gdy kieruje każdym ciałem oddzielnie.Najpierwskoncentrowała się na ubraniu swojego normalnego ciała.Kiedy wkładała dżinsyi bluzkę, dziesięciocentymetrowa figurka stała nieruchomo.Nałożyła kurtkę i bu-ty, rozpuściła włosy i starła olejek z twarzy i rąk.Następnie wzięła małą figurkęi włożyła ją do kieszeni na wysokości piersi.Dziwne uczucie być niesionym we własnej kieszeni.Kiedy wyszła z pokojui ruszyła holem, cały czas czuła szorstką powierzchnię materiału, który ją dławił,oraz dudnienie serca.Pierś unosiła się i opadała przy każdym oddechu; rzucałonią na boki jak tratwą na wzburzonym morzu.Noc była chłodna.Mary biegła szybko, przez bramę i na ulicę.Do miasta byłniecały kilometr; Peter bez wątpienia znajdował się w swojej pracowni w stodole.W dole rozciągało się Millgate.Z rzadka tylko pojawiało się światło; większośćulic i budynków było nie oświetlonych.Po kilku minutach dotarła do przedmie-ścia i pobiegła opuszczoną boczną ulicą.Pensjonat znajdował się w centrum mia-sta na ulicy Jeffersona.Stodoła stała niedaleko za nim.Dotarła do ulicy Dudleya i zatrzymała się.Coś się przed nią działo.Po chwili ostrożnie ruszyła do przodu.Miała przed sobą podwójny ciąg opusz-czonych sklepów.Niszczały od lat, od tak dawna, jak sięgała pamięcią.Nikt tędynie chodził.Całe sąsiedztwo było opuszczone, to znaczy z a z w y c z a j opusz-czone.Przecznicę dalej, na środku ulicy stało dwóch mężczyzn.Machali rękomai krzyczeli do siebie.Pewnie jacyś pijacy z barów na ulicy Jeffersona, pomy-ślała.Mieli ochrypłe głosy i poruszali się niezgrabnie.Nieraz widziała pijakówchodzących ulicami, lecz akurat nie to ją interesowało.Ostrożnie podeszła bliżej, aby się im dokładniej przyjrzeć.Nie stali bezczynnie.Coś robili.Krzyczeli i gestykulowali wyraznie podeks-cytowani.Echa ich głosów przewalały się po opuszczonych ulicach.Byli tak po-chłonięci swoim zajęciem, że nawet nie zauważyli, jak podeszła do nich.Jednegoz nich, starszego, siwowłosego mężczyzny nie znała.Drugim był Ted Barton.Jegowidok zaskoczył ją.Co tu robi, stojąc na środku nie oświetlonej ulicy, machającrękoma i krzycząc z całych sił?Rząd walących się, opuszczonych sklepów między nimi wyglądał dziwnie.Miały jakiś niesamowity, nieziemski wygląd.Nikła, ledwie widoczna poświataotaczała zapadnięte dachy i werandy, a z rozbitych okien emanowało jakieś za-gadkowe światło.To światło wydawało się zródłem podniecenia obu mężczyzn.Coraz szybciej biegali tam i z powrotem, podskakując, klnąc i krzycząc przy tym.Zwiatło stawało się coraz jaśniejsze.Opuszczone sklepy jakby falowały, nik-nęły jak stare napisy.Z każdą chwilą wydawały się mniej widoczne. Teraz! krzyknął w pewnym momencie starzec.56Walące się sklepy znikały.Całkowicie.Ich miejsce zajmowało coś innego.Tocoś tworzyło się szybko.Zarysy sklepów jakby się zawahały, zesztywniały i po-tem szybko skurczyły.I wówczas zobaczyła, co zaczęło się wynurzać, zajmującich miejsce.To nie były sklepy, lecz jakaś płaska powierzchnia, trawa, niewielki budyneki coś jeszcze.Niewyrazny kształt w samym środku.Barton i jego kolega podbieglitam, wyraznie podnieceni. Jest! krzyknął starzec. Zrobił pan to nie tak.Ta lufa.Ona jest dłuższa. Nie, nie jest.Niech pan podejdzie tutaj i skoncentruje się na lawecie.Tędy. Co z tą lufą? Jest zła! Oczywiście, że nie.Niech mi pan pomoże z tą lawetą.Tu powinna byćtakże piramida z kul armatnich. Racja.Pięć lub sześć. I mosiężna tablica. Tak, tablica również.Z napisem.Nie odtworzymy właściwie tego szczegó-łu [ Pobierz całość w formacie PDF ]