[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pięcioro z nich byłona tyle dużych, aby pomagać dorosłym, co też ochoczo czynili.Zajęli się przenoszeniem prowiantu na najwyższe piętro, a tak-że zaopatrzeniem w wodę, której musiało starczyć na wypadekdłuższego oblężenia.Mężczyzni sięgnęli po cegły, zabarykadowa-no nimi okna, pozostawiając jedynie wąskie strzelnice, wystar-czające do wysunięcia lufy.Za nimi ustawiono worki z piaskiem.Zabarykadowano drzwi i wystawiono straż przed domem!Porucznik Guepratti z troską przyjrzał się fasadzie budowli.- Eee, to niedobrze, monsieur le Cure! Dlaczego nie pokry-liście budynku dachówką lub blachą? Jeśli Negrom przyjdzieochota, żeby nas wykurzyć.No tak, w pierwszych latach misja nie mogła sobie pozwolićna wielkopańskie zachcianki.Poza tym słomiane strzechy byłyodpowiednie dla wymogów klimatu: izolowały przed upa-łem i chłodem, a nawet chroniły przed deszczem.Gueprattiuśmiechnął się blado.Owszem, jak najbardziej, lecz nie przedśmiercią w płomieniach.Więcej o tym nie rozmawiano, bo po co kusić nieszczęście?Z Salisbury przywieziono pięćset ładunków, wraz ze zgroma-dzonymi na miejscu powinny wystarczyć do utrzymania pod-palaczy na dystans.Omawianie taktyki nie trwało długo.Pierwszą noc spędziliw umocnionym domu, nie zapadając w zbyt głęboki sen.Dziwne to było uczucie, być odciętym od miasta leżącego pięt-naście mil dalej, w otoczeniu żądnych krwi hord.258Następnego dnia przypadała niedziela i święto młodozmarłego świętego jezuity, czczonego na całym świecie Aloj-zego Gonzagi.I on stoczył walkę - przeciwko zarazie - boha-tersko ulegając, aby ze śmiertelnych zmagań wyjść zwycięskojako wieczny tryumfator.Ojciec Richartz jak zawsze odprawił o dziewiątej mszę świę-tą w kaplicy.Lecz na dzwięk dzwonu z pobliskich kraalów nieprzybył żaden tubylec.Dla bezpieczeństwa u wejścia do domuBożego postawiono dwóch uzbrojonych czarnych konstabli.Ledwie znalezli się w domu, gdy kilku indunas poprosiłoo wejście.Ojciec Biehler nauczony doświadczeniem zapytałprzez drzwi, czego potrzebują.Przybysze pożalili się, pytającprzymilnie, dlaczego to dobrzy abafundisi okazują nagle takąwrogość.Guepratti machnął ręką - zwiadowcy! Nie mogłobyć wątpliwości, gdyż dokładnie przyglądali się zabarykado-wanemu domowi.Po krótkiej wymianie zdań ojciec Richartzzażądał, aby sobie poszli.Godzinę pózniej zdenerwowany Sesango zameldował, żedo kraalu z bydłem należącym do misji zakradło się dwojeobcych uzbrojonych Sesuru, chcących najwidoczniej dopuścićsię rabunku.Na dany przez porucznika znak katechista wrazz dwoma czarnymi policjantami ruszył ku nim, pytając głośnoz dala, czego szukają na farmie.Zamiast odpowiedzieć, intruzisięgnęli po broń, lecz Sesango wymierzył szybciej, dwukrotniepociągając za spust.Rabusie bez życia runęli na ziemię - strza-ły trafiły w głowę.Ojciec Richartz był wstrząśnięty, lecz katechista stwierdziłsucho, że jeszcze będzie musiał nauczyć się bronić własnej skó-ry, a mężczyzna, który w pojedynkę wybrał się na słonia, jestw stanie poradzić sobie z połową impi!259Wydawało się, że strzały wystarczyły do odstraszenia czar-nych.Reszta niedzieli minęła spokojnie.Lecz kiedy następnegoranka brat Kury wraz z jednym ze starszych chłopców podjąłpróbę przedarcia się do Salisbury, już w niewielkiej odległościod budynku misji przypadkowa kula śmiertelnie raniła młodegotubylca, bo oddany strzał najpewniej miał trafić białego.W wy-sokiej trawie bez wątpienia czatowało wielu napastników.BratKury natychmiast zawrócił.Koniec niepotrzebnego ryzyka.Za-ledwie schronił się w domostwie, gdy tubylcy ruszyli do ataku!Zwist pocisków stanowił ciężki cios dla ojca Richartza.A więc jednak! Napaść ze strony ludzi, którzy zaznali jedyniedobroci i do ostatniej chwili udając przyjazń, zwodzili go bez-graniczną obłudą.Ale nie było czasu na sentymentalne rozważa-nia, w razie potrzeby misjonarze także muszą być wojownikami.W żadnym wypadku zbudowane z takim trudem dzieło nie mo-gło paść ofiarą czyjejś samowoli, a życie współbraci nie mogłobyć narażone na gwałt ze strony podburzonych Mashona!Dziwne, gdzie ta tchórzliwa sfora podziała nagle swój lęk?Atakowali z głośnym wojennym okrzykiem.Sesango nie wie-dział, czy ma się śmiać, czy złościć.To było coś innego niż strzelanie do chytrych psów włó-czących się nocą wokół farmy.Guepratti otworzył ogieńi zaraz czterech rebeliantów stoczyło się ze skarpy niczymzające.Sesango trafił kolejnych, lecz czy siły przeciwnika nieprzeważały?Grube kamienne mury dawały schronienie nie tylko oblę-żonym, lecz także napastnikom ukrywającym się pod wystają-cą werandą.Nagle ogłuszający trzask! Część atakujących czołgając sięprzez zarośla, zakradła się na tył budynku konwentu.Z wściekłym wrzaskiem wybili okna, na posadzkę z głu-chym łomotem spadły worki z piaskiem, wyłamywano drzwi,260tłukąc w nie ciężkimi kolbami karabinów.Pierwsi rabusie ru-szyli przez pustą, odbijającą echem jadalnię, za nimi kolejni,bezładne hałasy, okrzyki, zamieszanie.Co tylko znalezli, zo-stało zniszczone - i nagle.strzały z sufitu!Dzika panika! Guepratti kazał wywiercić otwory w podło-dze piętra wystarczające do przełożenia lufy.Plądrujący rzucilisię do panicznej ucieczki - nie mieli przecież zamiaru pozwolićsię zastrzelić niewidzialnemu wrogowi! Za pierwszymi, którzywypadli na zewnątrz, padły salwy uniemożliwiające powrót.Chwila dla zaczerpnięcia oddechu, czarni jak opętani runęliw gąszcz trawy.Dwaj bracia zakonni zeszli na dół, próbując do-stać się do drzwi, gdy wokół uszu zaświstały im kule! Weran-da! Tam jeszcze ukrywali się napastnicy.Na szczęście Sesangoczuwał przy strzelnicy.Gdy tylko dojrzał czubek czyjejś głowy,przykładał kolbę do policzka.Kiedy wreszcie zapadła cisza, podwystępem muru leżało pięciu zabitych i trzech rannych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Pięcioro z nich byłona tyle dużych, aby pomagać dorosłym, co też ochoczo czynili.Zajęli się przenoszeniem prowiantu na najwyższe piętro, a tak-że zaopatrzeniem w wodę, której musiało starczyć na wypadekdłuższego oblężenia.Mężczyzni sięgnęli po cegły, zabarykadowa-no nimi okna, pozostawiając jedynie wąskie strzelnice, wystar-czające do wysunięcia lufy.Za nimi ustawiono worki z piaskiem.Zabarykadowano drzwi i wystawiono straż przed domem!Porucznik Guepratti z troską przyjrzał się fasadzie budowli.- Eee, to niedobrze, monsieur le Cure! Dlaczego nie pokry-liście budynku dachówką lub blachą? Jeśli Negrom przyjdzieochota, żeby nas wykurzyć.No tak, w pierwszych latach misja nie mogła sobie pozwolićna wielkopańskie zachcianki.Poza tym słomiane strzechy byłyodpowiednie dla wymogów klimatu: izolowały przed upa-łem i chłodem, a nawet chroniły przed deszczem.Gueprattiuśmiechnął się blado.Owszem, jak najbardziej, lecz nie przedśmiercią w płomieniach.Więcej o tym nie rozmawiano, bo po co kusić nieszczęście?Z Salisbury przywieziono pięćset ładunków, wraz ze zgroma-dzonymi na miejscu powinny wystarczyć do utrzymania pod-palaczy na dystans.Omawianie taktyki nie trwało długo.Pierwszą noc spędziliw umocnionym domu, nie zapadając w zbyt głęboki sen.Dziwne to było uczucie, być odciętym od miasta leżącego pięt-naście mil dalej, w otoczeniu żądnych krwi hord.258Następnego dnia przypadała niedziela i święto młodozmarłego świętego jezuity, czczonego na całym świecie Aloj-zego Gonzagi.I on stoczył walkę - przeciwko zarazie - boha-tersko ulegając, aby ze śmiertelnych zmagań wyjść zwycięskojako wieczny tryumfator.Ojciec Richartz jak zawsze odprawił o dziewiątej mszę świę-tą w kaplicy.Lecz na dzwięk dzwonu z pobliskich kraalów nieprzybył żaden tubylec.Dla bezpieczeństwa u wejścia do domuBożego postawiono dwóch uzbrojonych czarnych konstabli.Ledwie znalezli się w domu, gdy kilku indunas poprosiłoo wejście.Ojciec Biehler nauczony doświadczeniem zapytałprzez drzwi, czego potrzebują.Przybysze pożalili się, pytającprzymilnie, dlaczego to dobrzy abafundisi okazują nagle takąwrogość.Guepratti machnął ręką - zwiadowcy! Nie mogłobyć wątpliwości, gdyż dokładnie przyglądali się zabarykado-wanemu domowi.Po krótkiej wymianie zdań ojciec Richartzzażądał, aby sobie poszli.Godzinę pózniej zdenerwowany Sesango zameldował, żedo kraalu z bydłem należącym do misji zakradło się dwojeobcych uzbrojonych Sesuru, chcących najwidoczniej dopuścićsię rabunku.Na dany przez porucznika znak katechista wrazz dwoma czarnymi policjantami ruszył ku nim, pytając głośnoz dala, czego szukają na farmie.Zamiast odpowiedzieć, intruzisięgnęli po broń, lecz Sesango wymierzył szybciej, dwukrotniepociągając za spust.Rabusie bez życia runęli na ziemię - strza-ły trafiły w głowę.Ojciec Richartz był wstrząśnięty, lecz katechista stwierdziłsucho, że jeszcze będzie musiał nauczyć się bronić własnej skó-ry, a mężczyzna, który w pojedynkę wybrał się na słonia, jestw stanie poradzić sobie z połową impi!259Wydawało się, że strzały wystarczyły do odstraszenia czar-nych.Reszta niedzieli minęła spokojnie.Lecz kiedy następnegoranka brat Kury wraz z jednym ze starszych chłopców podjąłpróbę przedarcia się do Salisbury, już w niewielkiej odległościod budynku misji przypadkowa kula śmiertelnie raniła młodegotubylca, bo oddany strzał najpewniej miał trafić białego.W wy-sokiej trawie bez wątpienia czatowało wielu napastników.BratKury natychmiast zawrócił.Koniec niepotrzebnego ryzyka.Za-ledwie schronił się w domostwie, gdy tubylcy ruszyli do ataku!Zwist pocisków stanowił ciężki cios dla ojca Richartza.A więc jednak! Napaść ze strony ludzi, którzy zaznali jedyniedobroci i do ostatniej chwili udając przyjazń, zwodzili go bez-graniczną obłudą.Ale nie było czasu na sentymentalne rozważa-nia, w razie potrzeby misjonarze także muszą być wojownikami.W żadnym wypadku zbudowane z takim trudem dzieło nie mo-gło paść ofiarą czyjejś samowoli, a życie współbraci nie mogłobyć narażone na gwałt ze strony podburzonych Mashona!Dziwne, gdzie ta tchórzliwa sfora podziała nagle swój lęk?Atakowali z głośnym wojennym okrzykiem.Sesango nie wie-dział, czy ma się śmiać, czy złościć.To było coś innego niż strzelanie do chytrych psów włó-czących się nocą wokół farmy.Guepratti otworzył ogieńi zaraz czterech rebeliantów stoczyło się ze skarpy niczymzające.Sesango trafił kolejnych, lecz czy siły przeciwnika nieprzeważały?Grube kamienne mury dawały schronienie nie tylko oblę-żonym, lecz także napastnikom ukrywającym się pod wystają-cą werandą.Nagle ogłuszający trzask! Część atakujących czołgając sięprzez zarośla, zakradła się na tył budynku konwentu.Z wściekłym wrzaskiem wybili okna, na posadzkę z głu-chym łomotem spadły worki z piaskiem, wyłamywano drzwi,260tłukąc w nie ciężkimi kolbami karabinów.Pierwsi rabusie ru-szyli przez pustą, odbijającą echem jadalnię, za nimi kolejni,bezładne hałasy, okrzyki, zamieszanie.Co tylko znalezli, zo-stało zniszczone - i nagle.strzały z sufitu!Dzika panika! Guepratti kazał wywiercić otwory w podło-dze piętra wystarczające do przełożenia lufy.Plądrujący rzucilisię do panicznej ucieczki - nie mieli przecież zamiaru pozwolićsię zastrzelić niewidzialnemu wrogowi! Za pierwszymi, którzywypadli na zewnątrz, padły salwy uniemożliwiające powrót.Chwila dla zaczerpnięcia oddechu, czarni jak opętani runęliw gąszcz trawy.Dwaj bracia zakonni zeszli na dół, próbując do-stać się do drzwi, gdy wokół uszu zaświstały im kule! Weran-da! Tam jeszcze ukrywali się napastnicy.Na szczęście Sesangoczuwał przy strzelnicy.Gdy tylko dojrzał czubek czyjejś głowy,przykładał kolbę do policzka.Kiedy wreszcie zapadła cisza, podwystępem muru leżało pięciu zabitych i trzech rannych [ Pobierz całość w formacie PDF ]