[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyrósł spod ziemi!Stali przed numerem siódmym.Szary budynek, z oczodołami ciemnych okien i łuszczącą sięskórą odpadającego tynku, nieoczekiwanie przywiódł Mazurowi na myśl nieboszczyka.Zwłoki,które nagle ekshumowano.Nic dziwnego, że wcześniej nie mógł ich zobaczyć.W oknie na parterze poruszyła się firanka.Mazur wysiadł z samochodu.Przeciągnął się i rozejrzał po okolicy.W oddali widział ludzistojących na przystanku przy ulicy Garncarskiej.Był gotów się założyć o cokolwiek, że oni gonie widzą.Nie zobaczyliby nawet wówczas, gdyby darł się jak opętany i strzelał ze swegośrutowego walthera.Nagle coś trzasnęło i naprzeciwko mężczyzny otworzyło się okno. Panowie z Hadesu? zapytała z nadzieją Helena Kolonko. Zgadza się odpowiedział Bogusław Mazur, niespecjalnie zdziwiony pytaniem, gdyż nadrzwiach samochodu było wymalowane logo firmy. Oj, jak dobrze! Kobieta rozpromieniła się, jakby odwiedził ją sam Jan Paweł II.Nareszcie! Co tak pózno? Myślałam, że już nigdy nie przyjdziecie. Najpierw nic nie wiedziałem o tym stałym zleceniu, a potem nie mogłem znalezć adresu. wyjaśniał Mazur, podchodząc bliżej okna. To znaczy.Pan Legnicki nie żyje, przepraszam,powinienem był od tego zacząć. Och! Przesłoniła usta ręką. Tak mi przykro.Mazur trochę się zmieszał.Przez chwilę poczuł wstyd, że jemu nie jest przykro.Na początkumoże trochę tak, ale gdy dowiedział się o testamencie.Prawdę mówiąc, niespecjalnie lubił Legnickiego.Właściwie nikt go nie lubił, ale nie miał teżwrogów.Był jakiś.nijaki.Doskonale bezpłciowy.Wiecznie było od niego czuć glicerynę orazcoś jeszcze, trudne do określenia.Coś, co wyczuwało się również w obecności Gadowskiego.A przecież Legnicki nie był zombi.Chyba nie.Nieoczekiwanie Mazur poczuł się nieswojo. Proszę do środka zaprosiła pani Kolonko.Wszedł do budynku.W korytarzu było ciemno jak w piwnicy, nie mógł znalezć włącznikaświatła, lecz za moment otworzyły się drzwi i klatkę schodową rozjaśnił żółtawy blask. A pański kolega? spytała Helena Kolonko. Poczeka w samochodzie. Tak długo? zdziwiła się. Długo? Chrząknął zmieszany i zatrzymał się w progu. No jak to? Aagodna twarz, pełna zmarszczek i bruzd wyrażała zdziwienie. Przecieżzawsze. Ja nie wiem o co chodzi przyznał się Mazur. Widzi pani.hm.szef odszedł nagle, niezdążył przekazać spraw.Porządkując papiery, znalazłem państwa zlecenie i.Zaciął się.Nie bardzo wiedział, jak brnąć dalej. Ale jest pan zainteresowany? zapytała Kolonko z zimnym błyskiem w oczach. Raczej tak, jednak.Co właściwie miałbym robić?Kobieta pokiwała głową.Milczącym gestem wskazała wnętrze mieszkania. Może herbaty? zaproponowała, zamknąwszy drzwi. Mam świeże ciasteczka.Samapiekłam. Chętnie. A kolega? wróciła do tematu. Poczeka. Na pewno? Na pewno powiedział Mazur, myśląc o tym, jak miła gospodyni by zareagowała, gdybyspełnił jej życzenie i zawołał Gadowskiego. W takim razie pójdę do kuchni, a pan niech zajrzy do męża.Biedak pewnie myśli, że już nigdy nie przyjdziecie oznajmiła.Wskazała przeszklone drzwi i podreptała w stronę kuchni.Mazur odruchowo przygładził włosy.Poprawił marynarkę i nacisnął klamkę. Dzień do. zaczął, lecz nagle język skołowaciał mu w ustach.Drzwi za jego plecamizatrzasnęły się, jakby pchnięte niewidzialną dłonią.Mężczyzna leżał na stole.Na wznak.Miał na sobie piżamę, na nogach bambosze.Nieporuszał się.Pomijając ubiór, wyglądał mniej więcej tak, jak zwłoki męża pewnej słupskiejfarmaceutki, ekshumowane miesiąc po śmierci gdy inwentaryzacja apteki wykazała poważnebraki leków zawierających arszenik.W pokoju śmierdziało zgnilizną.Ten człowiek się rozkładał. Tanatopraksja , pomyślał Mazur.Niedawno czytał artykuł o nowej, coraz bardziej popularnej w zachodniej Europie, metodziekonserwacji zwłok.Nieboszczykom przywracano żywy wygląd, nadając im pozy, którepreferowali za życia.Na przykład siedzących na krześle z papierosem w ustach, lub zatopionychw fotelu z rozpostartą gazetą na stronie z własnym, najprawdziwszym nekrologiem.Oczywiściechowano ich w obszernych grobach, w trumnach niczym nie przypominających tradycyjnychjesionowych skrzyń, lecz stąd już krok tylko, by wystawić delikwentów na publiczny widok.O ileż ciekawiej byłoby na szczycie wieży Eiffla oglądać pochylone nad biurkiem prawdziweciało sławetnego francuskiego inżyniera, aniżeli woskową imitację!Zresztą, milowy krok w tym kierunku został uczyniony o wiele wcześniej, i to po przeciwnejstronie kontynentu.Kolejki turystów (i czcicieli) spragnionych widoku Włodzimierza IljiczaLenina bez ustanku wiły się po Kremlu, niczym gigantyczna dżdżownica.To akurat nie dziwiło Bogusława Mazura ani trochę.Jako przedsiębiorca pogrzebowydoskonale wiedział, jaką fascynację budzą w ludziach wystawione na widok publiczny zwłoki.Fascynację starą jak dzieje cywilizacji.Niespodzianie od strony stołu dobiegł niewyrazny bełkot.Mazur podskoczył, choć poostatnich przeżyciach powinien przyzwyczaić się do tego, że martwe ciała nie zawsze są takie dokońca.Mężczyzna najwyrazniej usiłował coś powiedzieć, mimo że jego rozchylone granatowewargi nawet nie drgnęły.Sam również się nie poruszał; leżał na stole jak drewniana rzezba.Wzrok skamieniałego przedsiębiorcy pogrzebowego błądził po pomieszczeniu i zatrzymał sięna zwyczajnej, łazienkowej wannie, białej i czystej.W tym pokoju z dywanem na dębowymparkiecie i sprzętem RTV w kącie wyglądała jak natchnienie dla obrazu Salvadora Dali.Niemiała kurków, ani żadnego doprowadzenia bieżącej wody.Za to od spustu kanalizacyjnego biegłzbrojony wąż, ginący w pobliskiej ścianie.Szafka obok, od góry po dół została zastawionaróżnego rozmiaru butlami, których znaczna część przypominała te, w których nastawia się winolub pędzi bimber.Lecz zarówno kolor wypełniających je płynów, jak i naklejki na licach,przeczyły takiemu założeniu.Były to odczynniki chemiczne, których większość Bogusław Mazurdoskonale znał.Niektórych na co dzień używał w swoim zakładzie.Służyły do konserwacjizwłok.Powrócił wzrokiem do wanny.Wszystko się zgadzało.Pewna powtarzalna faza ekstremalnejtanatopraksji polegała na moczeniu ciała w specjalnych roztworach hamujących rozkład tkanek.Mężczyzna na stole ponownie coś wymamrotał i w tonie głosu Mazur dopatrzył sięzniecierpliwienia.Nigdy nie słyszał o tym, żeby Włodzimierz Iljicz Lenin kiedykolwiek sięniecierpliwił.Widać występowała pewna różnica w metodzie. Jest herbata powiedziała pani Kolonko, wnosząc do pokoju srebrną tackę. No co ty,Waldek?! powiedziała z wyrzutem do leżącego na stole mężczyzny. Dlaczego nie poprosiłeśpana, żeby usiadł? Prosił sprostował cicho Mazur, nieco ochłonąwszy. Ale go nie zrozumiałem. A widzi pan? zauważyła z dezaprobatą. Mówiłam, że trzeba było przyjść wcześniej.Pominął tę uwagę milczeniem. Czy to zombi? spytał. No wie pan! Wskutek wzburzenia ręka staruszki zadrżała i wylało się trochę herbaty,którą stawiała na stole. I kto to mówi? Przedsiębiorca pogrzebowy! Naoglądał się pan horroróww telewizji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Wyrósł spod ziemi!Stali przed numerem siódmym.Szary budynek, z oczodołami ciemnych okien i łuszczącą sięskórą odpadającego tynku, nieoczekiwanie przywiódł Mazurowi na myśl nieboszczyka.Zwłoki,które nagle ekshumowano.Nic dziwnego, że wcześniej nie mógł ich zobaczyć.W oknie na parterze poruszyła się firanka.Mazur wysiadł z samochodu.Przeciągnął się i rozejrzał po okolicy.W oddali widział ludzistojących na przystanku przy ulicy Garncarskiej.Był gotów się założyć o cokolwiek, że oni gonie widzą.Nie zobaczyliby nawet wówczas, gdyby darł się jak opętany i strzelał ze swegośrutowego walthera.Nagle coś trzasnęło i naprzeciwko mężczyzny otworzyło się okno. Panowie z Hadesu? zapytała z nadzieją Helena Kolonko. Zgadza się odpowiedział Bogusław Mazur, niespecjalnie zdziwiony pytaniem, gdyż nadrzwiach samochodu było wymalowane logo firmy. Oj, jak dobrze! Kobieta rozpromieniła się, jakby odwiedził ją sam Jan Paweł II.Nareszcie! Co tak pózno? Myślałam, że już nigdy nie przyjdziecie. Najpierw nic nie wiedziałem o tym stałym zleceniu, a potem nie mogłem znalezć adresu. wyjaśniał Mazur, podchodząc bliżej okna. To znaczy.Pan Legnicki nie żyje, przepraszam,powinienem był od tego zacząć. Och! Przesłoniła usta ręką. Tak mi przykro.Mazur trochę się zmieszał.Przez chwilę poczuł wstyd, że jemu nie jest przykro.Na początkumoże trochę tak, ale gdy dowiedział się o testamencie.Prawdę mówiąc, niespecjalnie lubił Legnickiego.Właściwie nikt go nie lubił, ale nie miał teżwrogów.Był jakiś.nijaki.Doskonale bezpłciowy.Wiecznie było od niego czuć glicerynę orazcoś jeszcze, trudne do określenia.Coś, co wyczuwało się również w obecności Gadowskiego.A przecież Legnicki nie był zombi.Chyba nie.Nieoczekiwanie Mazur poczuł się nieswojo. Proszę do środka zaprosiła pani Kolonko.Wszedł do budynku.W korytarzu było ciemno jak w piwnicy, nie mógł znalezć włącznikaświatła, lecz za moment otworzyły się drzwi i klatkę schodową rozjaśnił żółtawy blask. A pański kolega? spytała Helena Kolonko. Poczeka w samochodzie. Tak długo? zdziwiła się. Długo? Chrząknął zmieszany i zatrzymał się w progu. No jak to? Aagodna twarz, pełna zmarszczek i bruzd wyrażała zdziwienie. Przecieżzawsze. Ja nie wiem o co chodzi przyznał się Mazur. Widzi pani.hm.szef odszedł nagle, niezdążył przekazać spraw.Porządkując papiery, znalazłem państwa zlecenie i.Zaciął się.Nie bardzo wiedział, jak brnąć dalej. Ale jest pan zainteresowany? zapytała Kolonko z zimnym błyskiem w oczach. Raczej tak, jednak.Co właściwie miałbym robić?Kobieta pokiwała głową.Milczącym gestem wskazała wnętrze mieszkania. Może herbaty? zaproponowała, zamknąwszy drzwi. Mam świeże ciasteczka.Samapiekłam. Chętnie. A kolega? wróciła do tematu. Poczeka. Na pewno? Na pewno powiedział Mazur, myśląc o tym, jak miła gospodyni by zareagowała, gdybyspełnił jej życzenie i zawołał Gadowskiego. W takim razie pójdę do kuchni, a pan niech zajrzy do męża.Biedak pewnie myśli, że już nigdy nie przyjdziecie oznajmiła.Wskazała przeszklone drzwi i podreptała w stronę kuchni.Mazur odruchowo przygładził włosy.Poprawił marynarkę i nacisnął klamkę. Dzień do. zaczął, lecz nagle język skołowaciał mu w ustach.Drzwi za jego plecamizatrzasnęły się, jakby pchnięte niewidzialną dłonią.Mężczyzna leżał na stole.Na wznak.Miał na sobie piżamę, na nogach bambosze.Nieporuszał się.Pomijając ubiór, wyglądał mniej więcej tak, jak zwłoki męża pewnej słupskiejfarmaceutki, ekshumowane miesiąc po śmierci gdy inwentaryzacja apteki wykazała poważnebraki leków zawierających arszenik.W pokoju śmierdziało zgnilizną.Ten człowiek się rozkładał. Tanatopraksja , pomyślał Mazur.Niedawno czytał artykuł o nowej, coraz bardziej popularnej w zachodniej Europie, metodziekonserwacji zwłok.Nieboszczykom przywracano żywy wygląd, nadając im pozy, którepreferowali za życia.Na przykład siedzących na krześle z papierosem w ustach, lub zatopionychw fotelu z rozpostartą gazetą na stronie z własnym, najprawdziwszym nekrologiem.Oczywiściechowano ich w obszernych grobach, w trumnach niczym nie przypominających tradycyjnychjesionowych skrzyń, lecz stąd już krok tylko, by wystawić delikwentów na publiczny widok.O ileż ciekawiej byłoby na szczycie wieży Eiffla oglądać pochylone nad biurkiem prawdziweciało sławetnego francuskiego inżyniera, aniżeli woskową imitację!Zresztą, milowy krok w tym kierunku został uczyniony o wiele wcześniej, i to po przeciwnejstronie kontynentu.Kolejki turystów (i czcicieli) spragnionych widoku Włodzimierza IljiczaLenina bez ustanku wiły się po Kremlu, niczym gigantyczna dżdżownica.To akurat nie dziwiło Bogusława Mazura ani trochę.Jako przedsiębiorca pogrzebowydoskonale wiedział, jaką fascynację budzą w ludziach wystawione na widok publiczny zwłoki.Fascynację starą jak dzieje cywilizacji.Niespodzianie od strony stołu dobiegł niewyrazny bełkot.Mazur podskoczył, choć poostatnich przeżyciach powinien przyzwyczaić się do tego, że martwe ciała nie zawsze są takie dokońca.Mężczyzna najwyrazniej usiłował coś powiedzieć, mimo że jego rozchylone granatowewargi nawet nie drgnęły.Sam również się nie poruszał; leżał na stole jak drewniana rzezba.Wzrok skamieniałego przedsiębiorcy pogrzebowego błądził po pomieszczeniu i zatrzymał sięna zwyczajnej, łazienkowej wannie, białej i czystej.W tym pokoju z dywanem na dębowymparkiecie i sprzętem RTV w kącie wyglądała jak natchnienie dla obrazu Salvadora Dali.Niemiała kurków, ani żadnego doprowadzenia bieżącej wody.Za to od spustu kanalizacyjnego biegłzbrojony wąż, ginący w pobliskiej ścianie.Szafka obok, od góry po dół została zastawionaróżnego rozmiaru butlami, których znaczna część przypominała te, w których nastawia się winolub pędzi bimber.Lecz zarówno kolor wypełniających je płynów, jak i naklejki na licach,przeczyły takiemu założeniu.Były to odczynniki chemiczne, których większość Bogusław Mazurdoskonale znał.Niektórych na co dzień używał w swoim zakładzie.Służyły do konserwacjizwłok.Powrócił wzrokiem do wanny.Wszystko się zgadzało.Pewna powtarzalna faza ekstremalnejtanatopraksji polegała na moczeniu ciała w specjalnych roztworach hamujących rozkład tkanek.Mężczyzna na stole ponownie coś wymamrotał i w tonie głosu Mazur dopatrzył sięzniecierpliwienia.Nigdy nie słyszał o tym, żeby Włodzimierz Iljicz Lenin kiedykolwiek sięniecierpliwił.Widać występowała pewna różnica w metodzie. Jest herbata powiedziała pani Kolonko, wnosząc do pokoju srebrną tackę. No co ty,Waldek?! powiedziała z wyrzutem do leżącego na stole mężczyzny. Dlaczego nie poprosiłeśpana, żeby usiadł? Prosił sprostował cicho Mazur, nieco ochłonąwszy. Ale go nie zrozumiałem. A widzi pan? zauważyła z dezaprobatą. Mówiłam, że trzeba było przyjść wcześniej.Pominął tę uwagę milczeniem. Czy to zombi? spytał. No wie pan! Wskutek wzburzenia ręka staruszki zadrżała i wylało się trochę herbaty,którą stawiała na stole. I kto to mówi? Przedsiębiorca pogrzebowy! Naoglądał się pan horroróww telewizji [ Pobierz całość w formacie PDF ]