[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wkrótce Sheilla wyprzedziła wszystkich.Była w świetnej formie.Przez chwilę podziwiał,jak sprawnie zsuwała się po zboczu.Techniki chodzenia w głębokim śniegu nauczyła się odniego.Wcześniej, zanim on zaczął torować dla nich drogę, nie umiała tego.Czasami zastanawiałsię, jak sobie radziła wcześniej.Nagle jednak potknęła się o coś ukrytego pod zdradliwą powłokąi upadła na twarz.Przez chwilę się nie ruszała.Zaraz był przy niej.Podniósł ją.Odzyskała już przytomność.Całą twarz miała umazaną krwią z rozbitego nosa.Szlochała, dławiła się cieknącą krwią iczęsto pluła.Tym razem Marsha zdjęła worek z pleców i wyjęła bandaż.Krwotok udało się powstrzymać,ale nos bardzo jej napuchł.W pniak, który czekał na nią od lat, trafiła akurat twarzą.Niedługo potem Marion, widocznie osłabiona poprzednim upadkiem, ponownie straciłarównowagę i znów z krzykiem runęła w śnieg.Z trudem ją wydobyli, bo jej stopy wsunęły sięgłęboko pomiędzy ścięte pnie.Tym razem krew przesiąkła przez odzież.Trzy poważne upadki na jedno zejście to zbyt dużo.- pomyślał.Dalej schodził,podtrzymując Sheillę, zaś Marsha pomagała iść Marion.Przypadkiem trafili na przecinkę, coułatwiło schodzenie.Dno doliny pokrywała idealnie gładka warstwa śniegu, nie pozostawiająca złudzeń, żeskrywa coś obiecującego.Don znów czuł lekkie mdłości oznaczające, że ilość glukozy we krwispada i może grozić nowy kryzys.Zciemniło się już prawie całkiem.- I co teraz?.- w pytaniu Marshy nie zauważył poirytowania, tylko znużenie.Obecnie, na granicy kompletnego wyczerpania, przedzieranie się przez tę długą, niknącą wemgle dolinę nie miało sensu.- Spróbujemy przespać w jamie śnieżnej - tylko tyle mógł zaoferować zamiast suchegonoclegu i ciepłej strawy.Był przygotowany na zwykłą eksplozję wściekłości i krzyku.Jednakwszystkie trzy uwaliły się bez słowa na folię termoochronną i biernie obserwowały jegopoczynania.Marsha usiadła, zdjęła rękawiczki i uważnie oglądała zbielałe palce.Marion kiwałasię rytmicznie, obejmując potłuczone golenie.Twarz Sheilli skrywał opatrunek.Zasłaniała godłońmi.Zaczął się wyścig z postępującym wychłodzeniem organizmów.Wykopanie jamy w śniegu nie było prostą sprawą, gdyż najpierw należało przedostać sięprzez warstwę lotnego, sypkiego jak mąka, pyłu.Don miał łopatę, znalezioną na jednym znoclegów.Niebyła wprawdzie aluminiowa, o jakiej marzył, ale była.Zrobienie styliskawymagałoby przekopania się z powrotem do skraju lasu, wyjęcia piły, wybrania gałęzi i jejprzycięcia.Był na to zbyt zmęczony.Kopał więc samą blachą.Pociemniało zupełnie, ale wzrokjuż się przyzwyczaił.Rosła zaspa odgarniętego śniegu.Pogłębiając otwór, wyrównywał iuklepywał ściany, żeby uniknąć osypywania się śniegu.Dopiero gdy zagłębił się poniżej dwóchmetrów, mógł drążyć nieco w bok i formować komorę.Przed oczyma - pojawiły się mroczki,więc wygramolił się z dołu.Podszedł do Sheilli i wyciągnął rękę.Podała mu kolejny, zimnykawałek karmelu.Sheilla tuliła się do Marion, aby tracić mniej ciepła.Marsha nieruchomasiedziała osobno, ale wiedział, że nie jest z nią zle, gdyż nie odniosła żadnych obrażeń.Mam nadzieję, że nie zdążą zamarznąć - pomyślał.Drążenie komory było trudniejsze niż drążenie wykopu.Należało to robić uważniej.Starannie ubijał śnieg na sklepieniu.W końcu wyszedł na zewnątrz i skinął na nie.Marsha zebrała się sama.Jej ortalionowa, połatana kurtka szeleściła na mrozie, jakby była zpapieru.Lekko szarpnął za ramię trupio bladą Marion.Sheilla powoli gramoliła się, jej twarzpokrywał krwawy sopel.Marsha nieporadnie złożyła szeleszczącą folię.- Trzeba ją przenieść na dół - powiedział.Wspólnymi siłami udało się zwlec Marion w głąb jamy i ułożyć ją na folii.Usiedli ciasnoobok niej i usiłowali ogrzać ją ciepłem swoich ciał.Sheilla starała się coś powiedzieć, ale spodbandaża wydobywał się jedynie niezrozumiały szmer, może płakała.Było już nieznośnie zimno, a w nocy temperatura spadała tu jeszcze niżej.Zwiadczyły o tymporozrywane mrozem pnie martwych drzew.Dzisiejsza noc nie mogła być wyjątkiem.Donwiedział, że mają niewielkie szansę, aby doczekać świtu.Zbyt płytka jama miała za duży otwórwejściowy.Wstanie z miejsca było wielkim wyrzeczeniem: traciło się i tę złudną odrobinę ciepła, jakądawała bliskość ich ciał.Podniósł się jednak i zaczął pogłębiać jamę.Wynosił wykopany śniegna zewnątrz, aby nieco zmniejszyć otwór wejściowy i ograniczyć utratę ciepła.Na zewnątrz mgła już opadła.Mrugały zimne gwiazdy i pokazał się księżyc w pełni.Stałosię jaśniej.Płuca bolały przy oddychaniu.Splunął: ślina zamarzła.Szykowała się trudna,: mroznanoc.- Marion nie przetrzyma nocy - powiedziała Marsha, gdy zszedł z powrotem.- Jestpółprzytomna.Skinął głową i wrócił do pracy.Ratunkiem mogła być druga, znacznie głębsza jama.Sheillaowinęła sobie głowę szmatą, aby ograniczyć odmrożenia twarzy.Słabo kiwała się w przód i wtył.Starał się pracować dokładnie, ale słabł coraz bardziej.Wszystko obojętniało.Za którymśsztychem łopata zazgrzytała.Marsha rzuciła bystre spojrzenie.Don lekceważąco wzruszył ramionami.Nie chciał złudnejnadziei.Lecz wkrótce nie było wątpliwości: w najgłębszej części wykopu odsłoniło się kilkadachówek.Marsha wyjęła z worka świecę - jedną z ostatnich, które pozostały.Mocne uderzeniełopatą i dachówka rozprysnęła się na kawałki, kilka następnych udało się obluzować i wyjąć.Ukazał się czarny otwór.Niestety, baterie w latarce były przemoczone.Zapalił świecę izajrzał do wnętrza: głęboko na podłodze walały się jakieś łachy.Uważał, by nie podpalićpajęczyn.Słychać było przyspieszony oddech Marshy.Nie chciał skakać.Musiał więc poszerzyćdziurę, by udało się zsunąć po jednej z belek.Pracował w pośpiechu.Marsha trzymała świecę.Przeciągnął ciało i wgramolił się na belkę, a następnie opuścił na rękach.Rzuciła mu zapałki ipodała świecę.Ostrożnie obszedł cały strych - dziur w dachu, oprócz tej, którą sam wybił, niebyło.Olbrzymia zaspa śniegu z jednej strony świadczyła, że ktoś kiedyś zapomniał zamknąćokienko.Typ i wiązary dachu świadczyły, że to wiejski budynek, typowy dla tych stron.Zapowiadał się wspaniały nocleg.Pod grubą pokrywą śniegu temperatura nie powinna spaśćponiżej minus pięciu, może ośmiu stopni.Należało się spieszyć, gdyż Marion mogła nie dożyćporanka.Dostrzegł przewrócone trzy kulawe krzesła, ale nie tego szukał.Wreszcie pod dużą stertązgniłych szmat czy zbutwiałego siana znalazł krótką drabinę.Przysunął ją i oparł o jedną zkrokwi i delikatnie wciągnął do środka półślepą Sheillę.Marsha przytrzymywała świecę.GdySheilla powoli zeszła z drabiny, posadził ją na drewnianej podłodze i podał jej świecę.Przeciągnięcie Marion było znacznie trudniejsze.Kilkakrotnie wątpił, czy zdoła tak utrzymać jąw ramionach, by oboje nie spadli ze szczebli.Dyszał ciężko, gdy za nimi sprawnie wsunęła siędo wnętrza Marsha.Było cieplej - dzięki oddechom i płonącej świecy.Wspólnie z Marshą zaczęli rozgrzewaćMarion.Zdjęli z niej koc, w który była owinięta i podartą kurtkę z ortalionu.Otworzyła oczy.Była bardzo słaba, palce miała zbielałe i bezwładne.Potem zajęli się twarzą Sheilli [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Wkrótce Sheilla wyprzedziła wszystkich.Była w świetnej formie.Przez chwilę podziwiał,jak sprawnie zsuwała się po zboczu.Techniki chodzenia w głębokim śniegu nauczyła się odniego.Wcześniej, zanim on zaczął torować dla nich drogę, nie umiała tego.Czasami zastanawiałsię, jak sobie radziła wcześniej.Nagle jednak potknęła się o coś ukrytego pod zdradliwą powłokąi upadła na twarz.Przez chwilę się nie ruszała.Zaraz był przy niej.Podniósł ją.Odzyskała już przytomność.Całą twarz miała umazaną krwią z rozbitego nosa.Szlochała, dławiła się cieknącą krwią iczęsto pluła.Tym razem Marsha zdjęła worek z pleców i wyjęła bandaż.Krwotok udało się powstrzymać,ale nos bardzo jej napuchł.W pniak, który czekał na nią od lat, trafiła akurat twarzą.Niedługo potem Marion, widocznie osłabiona poprzednim upadkiem, ponownie straciłarównowagę i znów z krzykiem runęła w śnieg.Z trudem ją wydobyli, bo jej stopy wsunęły sięgłęboko pomiędzy ścięte pnie.Tym razem krew przesiąkła przez odzież.Trzy poważne upadki na jedno zejście to zbyt dużo.- pomyślał.Dalej schodził,podtrzymując Sheillę, zaś Marsha pomagała iść Marion.Przypadkiem trafili na przecinkę, coułatwiło schodzenie.Dno doliny pokrywała idealnie gładka warstwa śniegu, nie pozostawiająca złudzeń, żeskrywa coś obiecującego.Don znów czuł lekkie mdłości oznaczające, że ilość glukozy we krwispada i może grozić nowy kryzys.Zciemniło się już prawie całkiem.- I co teraz?.- w pytaniu Marshy nie zauważył poirytowania, tylko znużenie.Obecnie, na granicy kompletnego wyczerpania, przedzieranie się przez tę długą, niknącą wemgle dolinę nie miało sensu.- Spróbujemy przespać w jamie śnieżnej - tylko tyle mógł zaoferować zamiast suchegonoclegu i ciepłej strawy.Był przygotowany na zwykłą eksplozję wściekłości i krzyku.Jednakwszystkie trzy uwaliły się bez słowa na folię termoochronną i biernie obserwowały jegopoczynania.Marsha usiadła, zdjęła rękawiczki i uważnie oglądała zbielałe palce.Marion kiwałasię rytmicznie, obejmując potłuczone golenie.Twarz Sheilli skrywał opatrunek.Zasłaniała godłońmi.Zaczął się wyścig z postępującym wychłodzeniem organizmów.Wykopanie jamy w śniegu nie było prostą sprawą, gdyż najpierw należało przedostać sięprzez warstwę lotnego, sypkiego jak mąka, pyłu.Don miał łopatę, znalezioną na jednym znoclegów.Niebyła wprawdzie aluminiowa, o jakiej marzył, ale była.Zrobienie styliskawymagałoby przekopania się z powrotem do skraju lasu, wyjęcia piły, wybrania gałęzi i jejprzycięcia.Był na to zbyt zmęczony.Kopał więc samą blachą.Pociemniało zupełnie, ale wzrokjuż się przyzwyczaił.Rosła zaspa odgarniętego śniegu.Pogłębiając otwór, wyrównywał iuklepywał ściany, żeby uniknąć osypywania się śniegu.Dopiero gdy zagłębił się poniżej dwóchmetrów, mógł drążyć nieco w bok i formować komorę.Przed oczyma - pojawiły się mroczki,więc wygramolił się z dołu.Podszedł do Sheilli i wyciągnął rękę.Podała mu kolejny, zimnykawałek karmelu.Sheilla tuliła się do Marion, aby tracić mniej ciepła.Marsha nieruchomasiedziała osobno, ale wiedział, że nie jest z nią zle, gdyż nie odniosła żadnych obrażeń.Mam nadzieję, że nie zdążą zamarznąć - pomyślał.Drążenie komory było trudniejsze niż drążenie wykopu.Należało to robić uważniej.Starannie ubijał śnieg na sklepieniu.W końcu wyszedł na zewnątrz i skinął na nie.Marsha zebrała się sama.Jej ortalionowa, połatana kurtka szeleściła na mrozie, jakby była zpapieru.Lekko szarpnął za ramię trupio bladą Marion.Sheilla powoli gramoliła się, jej twarzpokrywał krwawy sopel.Marsha nieporadnie złożyła szeleszczącą folię.- Trzeba ją przenieść na dół - powiedział.Wspólnymi siłami udało się zwlec Marion w głąb jamy i ułożyć ją na folii.Usiedli ciasnoobok niej i usiłowali ogrzać ją ciepłem swoich ciał.Sheilla starała się coś powiedzieć, ale spodbandaża wydobywał się jedynie niezrozumiały szmer, może płakała.Było już nieznośnie zimno, a w nocy temperatura spadała tu jeszcze niżej.Zwiadczyły o tymporozrywane mrozem pnie martwych drzew.Dzisiejsza noc nie mogła być wyjątkiem.Donwiedział, że mają niewielkie szansę, aby doczekać świtu.Zbyt płytka jama miała za duży otwórwejściowy.Wstanie z miejsca było wielkim wyrzeczeniem: traciło się i tę złudną odrobinę ciepła, jakądawała bliskość ich ciał.Podniósł się jednak i zaczął pogłębiać jamę.Wynosił wykopany śniegna zewnątrz, aby nieco zmniejszyć otwór wejściowy i ograniczyć utratę ciepła.Na zewnątrz mgła już opadła.Mrugały zimne gwiazdy i pokazał się księżyc w pełni.Stałosię jaśniej.Płuca bolały przy oddychaniu.Splunął: ślina zamarzła.Szykowała się trudna,: mroznanoc.- Marion nie przetrzyma nocy - powiedziała Marsha, gdy zszedł z powrotem.- Jestpółprzytomna.Skinął głową i wrócił do pracy.Ratunkiem mogła być druga, znacznie głębsza jama.Sheillaowinęła sobie głowę szmatą, aby ograniczyć odmrożenia twarzy.Słabo kiwała się w przód i wtył.Starał się pracować dokładnie, ale słabł coraz bardziej.Wszystko obojętniało.Za którymśsztychem łopata zazgrzytała.Marsha rzuciła bystre spojrzenie.Don lekceważąco wzruszył ramionami.Nie chciał złudnejnadziei.Lecz wkrótce nie było wątpliwości: w najgłębszej części wykopu odsłoniło się kilkadachówek.Marsha wyjęła z worka świecę - jedną z ostatnich, które pozostały.Mocne uderzeniełopatą i dachówka rozprysnęła się na kawałki, kilka następnych udało się obluzować i wyjąć.Ukazał się czarny otwór.Niestety, baterie w latarce były przemoczone.Zapalił świecę izajrzał do wnętrza: głęboko na podłodze walały się jakieś łachy.Uważał, by nie podpalićpajęczyn.Słychać było przyspieszony oddech Marshy.Nie chciał skakać.Musiał więc poszerzyćdziurę, by udało się zsunąć po jednej z belek.Pracował w pośpiechu.Marsha trzymała świecę.Przeciągnął ciało i wgramolił się na belkę, a następnie opuścił na rękach.Rzuciła mu zapałki ipodała świecę.Ostrożnie obszedł cały strych - dziur w dachu, oprócz tej, którą sam wybił, niebyło.Olbrzymia zaspa śniegu z jednej strony świadczyła, że ktoś kiedyś zapomniał zamknąćokienko.Typ i wiązary dachu świadczyły, że to wiejski budynek, typowy dla tych stron.Zapowiadał się wspaniały nocleg.Pod grubą pokrywą śniegu temperatura nie powinna spaśćponiżej minus pięciu, może ośmiu stopni.Należało się spieszyć, gdyż Marion mogła nie dożyćporanka.Dostrzegł przewrócone trzy kulawe krzesła, ale nie tego szukał.Wreszcie pod dużą stertązgniłych szmat czy zbutwiałego siana znalazł krótką drabinę.Przysunął ją i oparł o jedną zkrokwi i delikatnie wciągnął do środka półślepą Sheillę.Marsha przytrzymywała świecę.GdySheilla powoli zeszła z drabiny, posadził ją na drewnianej podłodze i podał jej świecę.Przeciągnięcie Marion było znacznie trudniejsze.Kilkakrotnie wątpił, czy zdoła tak utrzymać jąw ramionach, by oboje nie spadli ze szczebli.Dyszał ciężko, gdy za nimi sprawnie wsunęła siędo wnętrza Marsha.Było cieplej - dzięki oddechom i płonącej świecy.Wspólnie z Marshą zaczęli rozgrzewaćMarion.Zdjęli z niej koc, w który była owinięta i podartą kurtkę z ortalionu.Otworzyła oczy.Była bardzo słaba, palce miała zbielałe i bezwładne.Potem zajęli się twarzą Sheilli [ Pobierz całość w formacie PDF ]