[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7łe to ja, Egon Ernest, zabiłem Poleońskiego! Te tłu-ste tytuły, jadowite podtytuły! Pani zresztą wie.co można,znaczy, co oni mogą robić! W ślad za Marszem huczał namnie tak zwany postępowy Kraków.Postępowy, postępowy!Ale paraliż też bywa postępowy.Trybun za wszelką cenęchciał mnie zniszczyć.Mnie - jego własnego ideowego sympa-tyka.- Błysnął okiem, klepnął Ankę po kolanie, niby to głosprzyciszył: - Wtedy myślałem, że on z Katarzynką moją flirtuje,nie odzywałem się w domu, ot, życie, a tu ty mi - spojrzał - Ka-tarzynko, że wy tak tylko ideowo.nieważne.Czy ja wiemzresztą, czy nieważne.To się jeszcze okaże albo się nie okaże.Kto pierwszy rzuci kamieniem, dostanie rykoszetem.Po eksce-sach Trybuna względem pani Anki, po tej atmosferce, którąTrybun fabrykuje, jak ten chłopak praktykant z teatru, co roz-nieca mgielne wonne dymy zza kulis na scenę, żeby odganiałyzapach234znojnego potu i zacierały kontury prawdy, widzę, że jest tomężczyzna, z przeproszeniem, złamany.Wbiegła Ircia, już trochę zadomowiona, z misiem przywie-zionym ze Lwowa.Obejrzała sobie profesora ze wszystkichstron - i usadowiła misia na jego kolanach.Dumna, podtrzy-mując misia na kolanach tego potężnego pana w spodniachmarengo, spojrzała ufnie na Ankę, na swoją matkę.ProfesorErnest dostrzegł - coś podobnego! - łzy w oczach Anki, musiałpochylić się do dziecka.Nie myśląc długo powiedział:- Wiesz co, Irciu, wspólnie będziemy uczyć misia esperanto,języka obywateli świata.7.Zdarza się, że nawet los.bywa sprawiedliwyKwiatowe rabaty harmonią kolorystyczną cieszyły oko opie-kunek siedzących na ławkach wokół przerzuconego nad wodąsecesyjnego mostku i od czasu do czasu z trwożliwą uwagą ob-serwujących dziatki karmiące chlebem białe łabędzie.Nad gło-wami spacerujących szerokimi alejkami błękit nieba prześwi-tywał poprzez świeżą zieleń dużych, ale niestarych kasztanów,klonów, przez nieśmiałe jeszcze listki jesionów, migające wsłońcu chłodniejszym tonem zieleni.Ach, i te fioletowo błękit-niejące cienie na krakowskich Plantach! Gdzieniegdzie, nibyokazały ząb w szczerbatej szczęce, z kudłatej otoczki krzewów iforsycyj wyłaniała się wspaniała baszta - pozostałości średnio-wiecznych fortów.W świegot ptaków i pokrzykiwania dziecięcewtapiał się głos trąbki hejnału z wieży Mariackiej.W pobliżuodnowionego pomnika Lilii Wenedy wracający do domu zobiadu w resursie mecenas Schwarzenstrumpf spojrzał zezdumieniem na idących spacerowym krokiem, jakże harmonij-nych, wytwornie oddających ukłony, adwokata Galę i hrabinęPotańską (ściślej: wdowę po świeżym hrabim Potańskim, po-myślał sobie z naciskiem).235Uchylił i on kapelusza - z ciepluteńkim, samo dobro znaczą-cym uśmiechem.W hotelowym numerze Astoni - w którym poza tym był ide-alny porządek - Anka, spocona, naga, tylko byle jak okrytaprześcieradłem, siedziała na łóżku po nieprzespanej nocy i bez-głośnie poruszając spierzchniętymi wargami, czyściła rewol-wer, profesjonalnie, część po części.Wycior, przechodząc przez lufę, wydawał dzwięk wysadza-nego z butelki korka.I nagle zupełnie coś innego.Do czego to przypasować w tejchwili, kiedy poza odgłosami tego, co sama robi, wokół powin-no być cicho! Zerwała się, jęknęła w łóżku sprężyna.Niepoko-jące odgłosy.Najpierw znajome skrzypienie drewnianychschodów - nic innego, tylko kilka osób musiało się wspinaćwyżej, na strych.Tak.Stamtąd zaczęło dochodzić łomotanie dodrzwi.To hałasowali w wąskim korytarzyku.W mroku można byłorozróżnić sylwety dwóch mężczyzn.Jeden z nich - w mundurzei z dużą torbą.Drugi ruchami i z tuszy przypominał owego ad-ministratora Astorii, poza tym posiadacza tego i owego.Aha! Jeszcze ktoś koło niego, cienki, poruszający się bezsze-lestnie.Przed drzwiami pracowni malarza ten w mundurzezapalił latarkę, przy okazji oświetlił chudego w charaktery-stycznej czapeczce - więc to boy.Pukali, naciskali klamkę.Znowu pukali.Nasłuchiwali - po czym już zdecydowanie zało-motali do drzwi.8.Spryciarze- Jak to się mogło stać? - Potańska stała sztywno, jak nad-tłuczona lalka, nieznośnie bezradna w obliczu szkody, niepo-rządku, nieprzyjemności.Zdawało się, że zaraz tupnie nóżką236i odejdzie.Ale zdawało się również, że Roman Gala trzymają,piękną, na smyczy.Przed ozdobną, z trawionego szkła, ale dramatycznie wybitąszybą w głównych drzwiach do apartamentów Gali stał na klat-ce schodowej student Bylewicz i - na razie niewpuszczony -słuchał, co mu opowiada z wnętrza widoczny przez tę dziuręwraz ze skamieniałą Potańską właściciel kancelarii:- Od paru tygodni nagabywała mnie, wyobraz sobie, nawetprzez moją sekretarkę - którą zresztą nie tylko z tego powodubędę musiał zwolnić - więc i ona, Korowska, nagabywała mnieo zwrot wszystkich swoich listów, i ta nieszczęsna kobieta.Li-sty jej zwrócić.Za mało jej oddałem tych listów.Listów, jakśmie twierdzić, miłosnych.Wyobraz sobie, ona przechowujepokwitowania na wszys-tkie te lis-ty! Zbywałem ją, oczywista.Musiała się, widzisz, zaczaić - zapewne w piwnicy, bo stróżmówił, że w nocy nie otwierał bramy - wybiła tę szybę.- Wtargnęła tu w ten sposób, musiała w coś rękę zawinąć,żeby się nie zranić, wybijając szybę, i to tak, że nikt tego nieusłyszał, ludzie, bójcie się Boga, no jak to - wykrzykiwała płacz-liwie i zupełnie niearystokratycznie Potańską - potem wsadziłarękę, otworzyła sobie z zamka i łańcucha.proszę pana, onatędy się dostała, nad ranem wdarła się do.do.no, do sypialni- i na naszych oczach podarła gabinetowe zdjęcie mojego na-rzeczonego! I moje gabinetowe.podarła.- Potańską pochyliłajasną główkę i zdawało się, że chce ją całą wtulić pod obojczykGali.Bylewicz, snadz uznawszy, że to już pora, bez pardonu pod-niósł nogę i przelazł przez dziurę w szybie.Zachrzęściło podjego butami.W ciasnym przedpokoju wszyscy stłoczeni jak wwindzie poczuli się jeszcze bardziej niewyraznie.Bylewiczwzdrygnął się i zapytał:- Czemuś, Romku, na policję nie dzwonił?- Spokojnie.- Mecenas odsunął się o krok, odpychając Po-tańską jak krzesło; ta, trochę obrażona, przeszła przez kancela-rię do sypialni.- Ja - ciągnął ciszej - ja Ance oddam te listy.237Słuchaj, ona obiecała, że za to zwróci mi tekst ugody, którywłasnoręcznie sporządziłem dla Plemieńskiego.- Ach!- No! Słuchaj, Heniu - Gala aż sapał z podziwu - Plemień-ski trzymał w ręku tę deklarację i za szybko oświadczył, że jejnie podpisze.Za szybko.- Za szybko?- Za szybko.Taka niepodpisana przez niego moja deklara-cja w jego posiadaniu - to dla mnie byłoby co?- Zguba!- Zguba, właśnie, zguba! Wyplujmy to słowo! A Anka wte-dy w mgnieniu oka wydarła Plemieńskiemu tę deklarację.Iznikła.Tylko ona potrafi tak znikać, że to nie wygląda naucieczkę.Gala już zmierzał w głąb mieszkania śladem Potańskiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.%7łe to ja, Egon Ernest, zabiłem Poleońskiego! Te tłu-ste tytuły, jadowite podtytuły! Pani zresztą wie.co można,znaczy, co oni mogą robić! W ślad za Marszem huczał namnie tak zwany postępowy Kraków.Postępowy, postępowy!Ale paraliż też bywa postępowy.Trybun za wszelką cenęchciał mnie zniszczyć.Mnie - jego własnego ideowego sympa-tyka.- Błysnął okiem, klepnął Ankę po kolanie, niby to głosprzyciszył: - Wtedy myślałem, że on z Katarzynką moją flirtuje,nie odzywałem się w domu, ot, życie, a tu ty mi - spojrzał - Ka-tarzynko, że wy tak tylko ideowo.nieważne.Czy ja wiemzresztą, czy nieważne.To się jeszcze okaże albo się nie okaże.Kto pierwszy rzuci kamieniem, dostanie rykoszetem.Po eksce-sach Trybuna względem pani Anki, po tej atmosferce, którąTrybun fabrykuje, jak ten chłopak praktykant z teatru, co roz-nieca mgielne wonne dymy zza kulis na scenę, żeby odganiałyzapach234znojnego potu i zacierały kontury prawdy, widzę, że jest tomężczyzna, z przeproszeniem, złamany.Wbiegła Ircia, już trochę zadomowiona, z misiem przywie-zionym ze Lwowa.Obejrzała sobie profesora ze wszystkichstron - i usadowiła misia na jego kolanach.Dumna, podtrzy-mując misia na kolanach tego potężnego pana w spodniachmarengo, spojrzała ufnie na Ankę, na swoją matkę.ProfesorErnest dostrzegł - coś podobnego! - łzy w oczach Anki, musiałpochylić się do dziecka.Nie myśląc długo powiedział:- Wiesz co, Irciu, wspólnie będziemy uczyć misia esperanto,języka obywateli świata.7.Zdarza się, że nawet los.bywa sprawiedliwyKwiatowe rabaty harmonią kolorystyczną cieszyły oko opie-kunek siedzących na ławkach wokół przerzuconego nad wodąsecesyjnego mostku i od czasu do czasu z trwożliwą uwagą ob-serwujących dziatki karmiące chlebem białe łabędzie.Nad gło-wami spacerujących szerokimi alejkami błękit nieba prześwi-tywał poprzez świeżą zieleń dużych, ale niestarych kasztanów,klonów, przez nieśmiałe jeszcze listki jesionów, migające wsłońcu chłodniejszym tonem zieleni.Ach, i te fioletowo błękit-niejące cienie na krakowskich Plantach! Gdzieniegdzie, nibyokazały ząb w szczerbatej szczęce, z kudłatej otoczki krzewów iforsycyj wyłaniała się wspaniała baszta - pozostałości średnio-wiecznych fortów.W świegot ptaków i pokrzykiwania dziecięcewtapiał się głos trąbki hejnału z wieży Mariackiej.W pobliżuodnowionego pomnika Lilii Wenedy wracający do domu zobiadu w resursie mecenas Schwarzenstrumpf spojrzał zezdumieniem na idących spacerowym krokiem, jakże harmonij-nych, wytwornie oddających ukłony, adwokata Galę i hrabinęPotańską (ściślej: wdowę po świeżym hrabim Potańskim, po-myślał sobie z naciskiem).235Uchylił i on kapelusza - z ciepluteńkim, samo dobro znaczą-cym uśmiechem.W hotelowym numerze Astoni - w którym poza tym był ide-alny porządek - Anka, spocona, naga, tylko byle jak okrytaprześcieradłem, siedziała na łóżku po nieprzespanej nocy i bez-głośnie poruszając spierzchniętymi wargami, czyściła rewol-wer, profesjonalnie, część po części.Wycior, przechodząc przez lufę, wydawał dzwięk wysadza-nego z butelki korka.I nagle zupełnie coś innego.Do czego to przypasować w tejchwili, kiedy poza odgłosami tego, co sama robi, wokół powin-no być cicho! Zerwała się, jęknęła w łóżku sprężyna.Niepoko-jące odgłosy.Najpierw znajome skrzypienie drewnianychschodów - nic innego, tylko kilka osób musiało się wspinaćwyżej, na strych.Tak.Stamtąd zaczęło dochodzić łomotanie dodrzwi.To hałasowali w wąskim korytarzyku.W mroku można byłorozróżnić sylwety dwóch mężczyzn.Jeden z nich - w mundurzei z dużą torbą.Drugi ruchami i z tuszy przypominał owego ad-ministratora Astorii, poza tym posiadacza tego i owego.Aha! Jeszcze ktoś koło niego, cienki, poruszający się bezsze-lestnie.Przed drzwiami pracowni malarza ten w mundurzezapalił latarkę, przy okazji oświetlił chudego w charaktery-stycznej czapeczce - więc to boy.Pukali, naciskali klamkę.Znowu pukali.Nasłuchiwali - po czym już zdecydowanie zało-motali do drzwi.8.Spryciarze- Jak to się mogło stać? - Potańska stała sztywno, jak nad-tłuczona lalka, nieznośnie bezradna w obliczu szkody, niepo-rządku, nieprzyjemności.Zdawało się, że zaraz tupnie nóżką236i odejdzie.Ale zdawało się również, że Roman Gala trzymają,piękną, na smyczy.Przed ozdobną, z trawionego szkła, ale dramatycznie wybitąszybą w głównych drzwiach do apartamentów Gali stał na klat-ce schodowej student Bylewicz i - na razie niewpuszczony -słuchał, co mu opowiada z wnętrza widoczny przez tę dziuręwraz ze skamieniałą Potańską właściciel kancelarii:- Od paru tygodni nagabywała mnie, wyobraz sobie, nawetprzez moją sekretarkę - którą zresztą nie tylko z tego powodubędę musiał zwolnić - więc i ona, Korowska, nagabywała mnieo zwrot wszystkich swoich listów, i ta nieszczęsna kobieta.Li-sty jej zwrócić.Za mało jej oddałem tych listów.Listów, jakśmie twierdzić, miłosnych.Wyobraz sobie, ona przechowujepokwitowania na wszys-tkie te lis-ty! Zbywałem ją, oczywista.Musiała się, widzisz, zaczaić - zapewne w piwnicy, bo stróżmówił, że w nocy nie otwierał bramy - wybiła tę szybę.- Wtargnęła tu w ten sposób, musiała w coś rękę zawinąć,żeby się nie zranić, wybijając szybę, i to tak, że nikt tego nieusłyszał, ludzie, bójcie się Boga, no jak to - wykrzykiwała płacz-liwie i zupełnie niearystokratycznie Potańską - potem wsadziłarękę, otworzyła sobie z zamka i łańcucha.proszę pana, onatędy się dostała, nad ranem wdarła się do.do.no, do sypialni- i na naszych oczach podarła gabinetowe zdjęcie mojego na-rzeczonego! I moje gabinetowe.podarła.- Potańską pochyliłajasną główkę i zdawało się, że chce ją całą wtulić pod obojczykGali.Bylewicz, snadz uznawszy, że to już pora, bez pardonu pod-niósł nogę i przelazł przez dziurę w szybie.Zachrzęściło podjego butami.W ciasnym przedpokoju wszyscy stłoczeni jak wwindzie poczuli się jeszcze bardziej niewyraznie.Bylewiczwzdrygnął się i zapytał:- Czemuś, Romku, na policję nie dzwonił?- Spokojnie.- Mecenas odsunął się o krok, odpychając Po-tańską jak krzesło; ta, trochę obrażona, przeszła przez kancela-rię do sypialni.- Ja - ciągnął ciszej - ja Ance oddam te listy.237Słuchaj, ona obiecała, że za to zwróci mi tekst ugody, którywłasnoręcznie sporządziłem dla Plemieńskiego.- Ach!- No! Słuchaj, Heniu - Gala aż sapał z podziwu - Plemień-ski trzymał w ręku tę deklarację i za szybko oświadczył, że jejnie podpisze.Za szybko.- Za szybko?- Za szybko.Taka niepodpisana przez niego moja deklara-cja w jego posiadaniu - to dla mnie byłoby co?- Zguba!- Zguba, właśnie, zguba! Wyplujmy to słowo! A Anka wte-dy w mgnieniu oka wydarła Plemieńskiemu tę deklarację.Iznikła.Tylko ona potrafi tak znikać, że to nie wygląda naucieczkę.Gala już zmierzał w głąb mieszkania śladem Potańskiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]