[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrobiłem, co kazał, przy okazji rzuciłemokiem na tył wozu i stwierdziłem, że nasze kosze, kije szpiega, tobołki z ubraniami leżą tak,jak je zostawiliśmyUjąłem lejce oraz długą trzcinę.A potem staliśmy długo w milczeniu i czekaliśmy.Usłyszałem zgrzyt rygli, wreszcie wrota otworzyły się, wpuszczając światło słońca.Dzgnąłem onagery trzciną, dwukółka ruszyła i wyszliśmy do miasta.Ponownie w stronęmostu.Idąc, zadarłem twarz ku słońcu, bo miałem wrażenie, jakby ofiarowano mi je na nowo.Nawet zatłoczony, cuchnący plac, nędzne uliczki i krzywe chałupy osady Aszyrdymwydawały mi się piękne.Wiedziałem jednak, że za wcześnie na radość.Toczyliśmy się przez miasto, a gdziekolwiek pojawiał się nasz wózek, ludzie klękali,opierając pięści o ziemię.Szedłem i ani razu nie obejrzałem się na sterczącą nad okolicąCzerwoną Wieżę.Tym razem pod mostem nie było wielu ludzi.Wojsko jednak stało tak samo, jak poprzedniego dnia.Spojrzałem na przegradzające kamienny most obwieszone tarczami wozy taborowe iznowu poczułem jakby w moim gardle zamieszkał zwinięty w kłębek wąż.- Ani słowa - zabrzęczał głos Brusa zza maski.Za stołem siedział inny dziesiętnik niż wczoraj.Głowę owiązał chustą, popijał wodę zbukłaka, nogi trzymał wygodnie na stole.W kolejce czekało ledwo parę osób, jakiś samotny wędrowiec, rodzina z kilkorgiemdzieci, starzec wsparty na kiju.Pod ścianą opodal mostu nie było jeszcze tłumu zatrzymanych.Na razie klęczało tamjedynie troje podróżnych, z rękami splecionymi na głowach.Pilnował ich żołnierz z włócznią,który siedział sobie na beczce i gryzł owoc.Pozostali snuli się po placu albo siedzieli wcieniu pod ścianą w rozwrzeszczanej gromadzie i grali w kości.Między nimi stała owiniętarzemieniem tykwa, żołnierze podawali sobie glinianą fajkę, bezceremonialnie wypuszczająckłęby bakhunowego dymu.Pomyślałem, że wystarczyłby hon jazdy, żeby rozbić ich w pył.I niewiele więcej, byzdobyć całe miasto.Tylko co dalej?Kiedy podjechaliśmy do pierwszego posterunku, dowódca kończył właśnie rozmowę zestłoczoną w trwożną grupkę rodziną.Mężczyzna i kobieta nerwowo grzebali za pazuchą i wzakamarkach szat, a obok stolika stał duży kosz, taki jak do noszenia chleba, w którym leżałyjuż najróżniejsze przedmioty.Nóż w drewnianej pochwie, garść miedziaków, jakieś zdobioneszylkretem pudełka, trochę taniej biżuterii, kolorowe szmatki.Albo podróżni musieli opłacaćsię posterunkowi, albo były to zakazane przedmioty, bo dostrzegłem w koszu też ze dwiezdobione metalem tykwy na paskach, w jakich nosiło się wino palmowe na drogę, oraz ładnąfajkę ze srebra i drogiego drewna.Kobieta z głową nakrytą chustą, drżąc od wstrzymywanych łez, rozsupłała zawiniątko, zktórego wyjęła dwa małe, srebrne kolczyki z oczkami z kryształu.Dowódca obejrzał jepogardliwie, po czym wrzucił do koszyka i głową wskazał im przejście pomiędzy wozami.Zanim wszyscy na nasz widok uklękli na piachu, za wozy zdążył przejść jeszcze samotnywędrowiec.Wysoki mężczyzna w zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym, z kijem naramieniu, o twarzy zasłoniętej przez rondo podróżnego kapelusza.Nosił szatę Sindara, lecz zpostawy i sposobu noszenia się przypominał mi Kirenena.Wrzucił do koszyka garść nowych,żelaznych gwozdzi i poszedł na spotkanie ze staruchą.Tym razem nie musieliśmy tłumaczyć się ani wykłócać.Wystarczyły nasza dwukółka,szaty i wlokący się za nami cień Wieży.Brus nawet nie zdążył sięgnąć po swój wiszący naszyi znak.Wóz przetoczył się na drugą stronę mostu, dając nam drogę.Ledwo jednak przejechaliśmy kilka kroków, rozległ się krzyk.Najpierw chropawywrzask staruchy, a potem tupot i rwetes.Kiedy tylko usłyszałem jej skrzek, omal niezemdlałem, przekonany, że chodzi o mnie.W następnej chwili zobaczyłem ją, jak rzuca się ku wysokiemu mężczyznie, chwytającgo za ubranie, sięgając mu do twarzy węzlastymi palcami zakrzywionymi w szpony, owielkich pożółkłych pazurach zawijających się niczym u ptaka.Podróżny wyrwał się i rzuciłdo ucieczki.Beznadziejnie, na drugą stronę rzeki, na spotkanie kolejnych dwóch wozów.- Grzech! Ciemięzca! Ciemięzca! - wrzeszczała Wiedząca głosem, który brzmiał jakkrzyk sójki.Jeden z jezdzców grupy pościgowej wskoczył na grzbiet konia, ale nie normalnie, tylkostając nogami na siodle, bez trudu, jakby wskoczył na stół.Jeszcze w powietrzu zdarł zpleców łuk, w drugiej dłoni trzymając już strzałę, zawinął nimi w powietrzu jakimśskomplikowanym ruchem i błyskawicznie, nie celując, strzelił z biodra, trzymając łuk płasko.Biegnący runął na ziemię z pierzastym drzewcem sterczącym z karku, ale natychmiastpodciągnął nogi i wstał chwiejnie, po czym uparcie ruszył na drugą stronę mostu, na kolejnedwa wozy.Zaganiacz po tamtej stronie oparł nogę o burtę wozu i też strzelił, takim samymmomentalnym ruchem, jakby bez namysłu.Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i zachwiał,na jego plecionym płaszczu pojawił się krwawy punkcik i błysk stali.Brzęknęła cięciważołnierza stojącego obok nas na siodle, za chwilę z krótkim bzyknięciem od wozów z tamtejstrony śmignęła kolejna strzała.Mężczyzna jednak szedł nadal [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Zrobiłem, co kazał, przy okazji rzuciłemokiem na tył wozu i stwierdziłem, że nasze kosze, kije szpiega, tobołki z ubraniami leżą tak,jak je zostawiliśmyUjąłem lejce oraz długą trzcinę.A potem staliśmy długo w milczeniu i czekaliśmy.Usłyszałem zgrzyt rygli, wreszcie wrota otworzyły się, wpuszczając światło słońca.Dzgnąłem onagery trzciną, dwukółka ruszyła i wyszliśmy do miasta.Ponownie w stronęmostu.Idąc, zadarłem twarz ku słońcu, bo miałem wrażenie, jakby ofiarowano mi je na nowo.Nawet zatłoczony, cuchnący plac, nędzne uliczki i krzywe chałupy osady Aszyrdymwydawały mi się piękne.Wiedziałem jednak, że za wcześnie na radość.Toczyliśmy się przez miasto, a gdziekolwiek pojawiał się nasz wózek, ludzie klękali,opierając pięści o ziemię.Szedłem i ani razu nie obejrzałem się na sterczącą nad okolicąCzerwoną Wieżę.Tym razem pod mostem nie było wielu ludzi.Wojsko jednak stało tak samo, jak poprzedniego dnia.Spojrzałem na przegradzające kamienny most obwieszone tarczami wozy taborowe iznowu poczułem jakby w moim gardle zamieszkał zwinięty w kłębek wąż.- Ani słowa - zabrzęczał głos Brusa zza maski.Za stołem siedział inny dziesiętnik niż wczoraj.Głowę owiązał chustą, popijał wodę zbukłaka, nogi trzymał wygodnie na stole.W kolejce czekało ledwo parę osób, jakiś samotny wędrowiec, rodzina z kilkorgiemdzieci, starzec wsparty na kiju.Pod ścianą opodal mostu nie było jeszcze tłumu zatrzymanych.Na razie klęczało tamjedynie troje podróżnych, z rękami splecionymi na głowach.Pilnował ich żołnierz z włócznią,który siedział sobie na beczce i gryzł owoc.Pozostali snuli się po placu albo siedzieli wcieniu pod ścianą w rozwrzeszczanej gromadzie i grali w kości.Między nimi stała owiniętarzemieniem tykwa, żołnierze podawali sobie glinianą fajkę, bezceremonialnie wypuszczająckłęby bakhunowego dymu.Pomyślałem, że wystarczyłby hon jazdy, żeby rozbić ich w pył.I niewiele więcej, byzdobyć całe miasto.Tylko co dalej?Kiedy podjechaliśmy do pierwszego posterunku, dowódca kończył właśnie rozmowę zestłoczoną w trwożną grupkę rodziną.Mężczyzna i kobieta nerwowo grzebali za pazuchą i wzakamarkach szat, a obok stolika stał duży kosz, taki jak do noszenia chleba, w którym leżałyjuż najróżniejsze przedmioty.Nóż w drewnianej pochwie, garść miedziaków, jakieś zdobioneszylkretem pudełka, trochę taniej biżuterii, kolorowe szmatki.Albo podróżni musieli opłacaćsię posterunkowi, albo były to zakazane przedmioty, bo dostrzegłem w koszu też ze dwiezdobione metalem tykwy na paskach, w jakich nosiło się wino palmowe na drogę, oraz ładnąfajkę ze srebra i drogiego drewna.Kobieta z głową nakrytą chustą, drżąc od wstrzymywanych łez, rozsupłała zawiniątko, zktórego wyjęła dwa małe, srebrne kolczyki z oczkami z kryształu.Dowódca obejrzał jepogardliwie, po czym wrzucił do koszyka i głową wskazał im przejście pomiędzy wozami.Zanim wszyscy na nasz widok uklękli na piachu, za wozy zdążył przejść jeszcze samotnywędrowiec.Wysoki mężczyzna w zniszczonym płaszczu przeciwdeszczowym, z kijem naramieniu, o twarzy zasłoniętej przez rondo podróżnego kapelusza.Nosił szatę Sindara, lecz zpostawy i sposobu noszenia się przypominał mi Kirenena.Wrzucił do koszyka garść nowych,żelaznych gwozdzi i poszedł na spotkanie ze staruchą.Tym razem nie musieliśmy tłumaczyć się ani wykłócać.Wystarczyły nasza dwukółka,szaty i wlokący się za nami cień Wieży.Brus nawet nie zdążył sięgnąć po swój wiszący naszyi znak.Wóz przetoczył się na drugą stronę mostu, dając nam drogę.Ledwo jednak przejechaliśmy kilka kroków, rozległ się krzyk.Najpierw chropawywrzask staruchy, a potem tupot i rwetes.Kiedy tylko usłyszałem jej skrzek, omal niezemdlałem, przekonany, że chodzi o mnie.W następnej chwili zobaczyłem ją, jak rzuca się ku wysokiemu mężczyznie, chwytającgo za ubranie, sięgając mu do twarzy węzlastymi palcami zakrzywionymi w szpony, owielkich pożółkłych pazurach zawijających się niczym u ptaka.Podróżny wyrwał się i rzuciłdo ucieczki.Beznadziejnie, na drugą stronę rzeki, na spotkanie kolejnych dwóch wozów.- Grzech! Ciemięzca! Ciemięzca! - wrzeszczała Wiedząca głosem, który brzmiał jakkrzyk sójki.Jeden z jezdzców grupy pościgowej wskoczył na grzbiet konia, ale nie normalnie, tylkostając nogami na siodle, bez trudu, jakby wskoczył na stół.Jeszcze w powietrzu zdarł zpleców łuk, w drugiej dłoni trzymając już strzałę, zawinął nimi w powietrzu jakimśskomplikowanym ruchem i błyskawicznie, nie celując, strzelił z biodra, trzymając łuk płasko.Biegnący runął na ziemię z pierzastym drzewcem sterczącym z karku, ale natychmiastpodciągnął nogi i wstał chwiejnie, po czym uparcie ruszył na drugą stronę mostu, na kolejnedwa wozy.Zaganiacz po tamtej stronie oparł nogę o burtę wozu i też strzelił, takim samymmomentalnym ruchem, jakby bez namysłu.Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku i zachwiał,na jego plecionym płaszczu pojawił się krwawy punkcik i błysk stali.Brzęknęła cięciważołnierza stojącego obok nas na siodle, za chwilę z krótkim bzyknięciem od wozów z tamtejstrony śmignęła kolejna strzała.Mężczyzna jednak szedł nadal [ Pobierz całość w formacie PDF ]