[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czeladkę chrześcijańskąsprzedają %7łydom niewiernym.Dni święte obchodzą różnorakim bałamuctwem.O dni postne wcalenie dbają, oddając się grzesznym rozkoszom ciała.Sami słudzy Twoi, księża Chrystusowi, klerycya świątki, co przykład umartwień dawać mają, żenią się a gody huczne sprawiają.Gdyprzygarnąłem im, prześladowali mię nienawiścią; zaufani we wzajemnej między sobą potuszeszczuli wciąż na mnie możnych.Panie Jezu Chryste, jakże mam ich wieść, owo stado bezrozumnea niepomne świętych praw Twoich? Jak mam żyć, abym nie konał pod władzą biesów, nibynieszczęsny poprzednik mój, biskup Dytmar.Strzeż duszy mej, Jezu Chryste, i miej zmiłowanienad niegodną czeladką moją.W klepsydrze przywiezionej z Rzymu dosypywał się piasek.Była północ.Zwiece sięśćmiły, zapadł półmrok.Wojciech głowę zmęczoną oparł o ścianę, drzazga uwierała go w czoło,nie odrywał głowy.Niech uwiera.Niechże gnie ciało, naczynie nieczystości.Jezu Chryste! Ciszawisi nad Pragą.Zmęczony pochuciem lud czeski śpi w grzesznym zapomnieniu.Nie wie o niczym,nie czeka kary, nie spodziewa się końca świata.A przecie.Koniec on bliski już, zapowiedział go Chrystus Pan.Tysiąc lat mija, odkąd gwiazda błysłanad stajnią Betlejemską, odkąd narodził się Nieznany a Wszechmocny, ogrzewany w swej nędzydechem wołu i osła.Kto natęży ucho w tę rozgwieżdżoną ciszę nad Pragą, łacno dosłyszyzbliżający się koniec.Za kilka oto lat zagrzmią trąby archaniołów, zagrają ludziom na żywotwieczny.Tak to czeka świat owego żywota - w pochuciach, w porubstwie a bluznierstwach.Zaprawdę, czas już przyszedł na grzeszną ludzkość.Jezu Chryste!Zasłuchał się biskup w tę noc.Zcisnęło się serce bólem.Naraz trzasły dzwirze, ktoś biegłszybko przez sień, kroki łoskotały nierówno, jakby w ogromnym strachu przed onym końcem.Drzwi domostwa biskupowego zawżdy otwarte - może wejść, kto chce, we dnie czy w nocy.Wojciech podrywa się, czeka.Co za goniec go nachodzi w tę noc?Zasłona się uchyliła gwałtownie, wbiegła niewieścia postać, ruchy dzikie, jednym susemdopadła biskupa, zatoczyła się, upadła do nóg, głowę wtuliła w biskupie kolana, Wojciech sięnachylił, plecy kobiety drgały od spazmów, łopatki chodziły w górę, w dół - w górę, w dół.- Co ci to? - spytał Wojciech; czuć przestrach w jego głosie.Nie odpowiedziała.Gołymi ramionami objęła jego uda, cisnęła, słowa nie szły jej przezgardło, tylko spazm krótki, gwałtowny wstrząsał ciałem.Wojciech stał bezradny, pytał:- Ktoś ty? Czego ci trzeba?Odchyliła się nagle, twarz szczupła, orla, w długich oczach obłędny strach, dziki krzykwykrzywionych warg:- Idą! Idą!- Kto?Jakby nie słyszała pytania:- Po głowę moją idą! Ratuj, panie!- Kto?- Mąż.Wojciech sięgnął po szczypce, objaśniał knoty świec, ręka mu drżała - niesporo szłoobjaśnianie.Dwa płomyki zamigotały, obrócił głowę ku kobiecie opartej skronią o belki, poznał.- Mlada.Wrszowcowa.Nie odrzekła, jakby skostniała w tym bezruchu, z opuszczonymi bezradnie ramionami, zpoliczkiem przytulonym do ściany, z zamkniętymi powiekami - zmięty strzęp ludzki u stóp krzyża.Wojciech stracił się.Co czynić, na Boga! Ona zdawała się z natężeniem słuchać.Samotny krokzadudnił za ścianami, słychać wyraznie: człek szedł pijany, człapał nierówno, zataczał się.Przezblade lico klęczącej przeszło drżenie.Nie krzyknęła tym razem, szepnęła najcichszym,niedosłyszalnym szeptem, pełnym rezygnacji już i poddania:- Idą.- Kto? Na Boga!- Po śmierć moją idą - i rozpacz powaliła ją znowu, runęła na ziem, rękoma szukałagorączkowo Wojciechowych stóp, wiła się jakby smagana ognistym biczem, skamlała:- Ratuj mię, ratuj! Tyś biskup, tyś sługa Boży, tyś syn Sławnika, wroga Wrszowców.Ratuj!Ukryj mię, nie daj mię! Odeślij do domu, w góry.Nagły uśmiech, jak gość przelotny, jak westchnienie czarownego zwidu:-.w góry!Wojciechem targała litość i gniew.Już wiedział, co się stało, już się domyślał. Pochuciejedynym im prawem a krew i zemsta.Jezu! Tak ci strzegę czeladki Twojej. - Zesztywniał, długachuda twarz o wielkim nosie, dwu fałdach głębokich u warg, ścięła się w kamień.Uniósł rękę,powiedział twardo:- Wstań.Uniosła się, lecz pozostała na klęczkach.Wyciągała dłonie, drżały te dłonie.Wojciechzaczął: - Wyznaj.- Powiem wszystko - przerwała, słowa się jej lały strumieniem - wszystko.wszystko.Dali mię Wilkowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Czeladkę chrześcijańskąsprzedają %7łydom niewiernym.Dni święte obchodzą różnorakim bałamuctwem.O dni postne wcalenie dbają, oddając się grzesznym rozkoszom ciała.Sami słudzy Twoi, księża Chrystusowi, klerycya świątki, co przykład umartwień dawać mają, żenią się a gody huczne sprawiają.Gdyprzygarnąłem im, prześladowali mię nienawiścią; zaufani we wzajemnej między sobą potuszeszczuli wciąż na mnie możnych.Panie Jezu Chryste, jakże mam ich wieść, owo stado bezrozumnea niepomne świętych praw Twoich? Jak mam żyć, abym nie konał pod władzą biesów, nibynieszczęsny poprzednik mój, biskup Dytmar.Strzeż duszy mej, Jezu Chryste, i miej zmiłowanienad niegodną czeladką moją.W klepsydrze przywiezionej z Rzymu dosypywał się piasek.Była północ.Zwiece sięśćmiły, zapadł półmrok.Wojciech głowę zmęczoną oparł o ścianę, drzazga uwierała go w czoło,nie odrywał głowy.Niech uwiera.Niechże gnie ciało, naczynie nieczystości.Jezu Chryste! Ciszawisi nad Pragą.Zmęczony pochuciem lud czeski śpi w grzesznym zapomnieniu.Nie wie o niczym,nie czeka kary, nie spodziewa się końca świata.A przecie.Koniec on bliski już, zapowiedział go Chrystus Pan.Tysiąc lat mija, odkąd gwiazda błysłanad stajnią Betlejemską, odkąd narodził się Nieznany a Wszechmocny, ogrzewany w swej nędzydechem wołu i osła.Kto natęży ucho w tę rozgwieżdżoną ciszę nad Pragą, łacno dosłyszyzbliżający się koniec.Za kilka oto lat zagrzmią trąby archaniołów, zagrają ludziom na żywotwieczny.Tak to czeka świat owego żywota - w pochuciach, w porubstwie a bluznierstwach.Zaprawdę, czas już przyszedł na grzeszną ludzkość.Jezu Chryste!Zasłuchał się biskup w tę noc.Zcisnęło się serce bólem.Naraz trzasły dzwirze, ktoś biegłszybko przez sień, kroki łoskotały nierówno, jakby w ogromnym strachu przed onym końcem.Drzwi domostwa biskupowego zawżdy otwarte - może wejść, kto chce, we dnie czy w nocy.Wojciech podrywa się, czeka.Co za goniec go nachodzi w tę noc?Zasłona się uchyliła gwałtownie, wbiegła niewieścia postać, ruchy dzikie, jednym susemdopadła biskupa, zatoczyła się, upadła do nóg, głowę wtuliła w biskupie kolana, Wojciech sięnachylił, plecy kobiety drgały od spazmów, łopatki chodziły w górę, w dół - w górę, w dół.- Co ci to? - spytał Wojciech; czuć przestrach w jego głosie.Nie odpowiedziała.Gołymi ramionami objęła jego uda, cisnęła, słowa nie szły jej przezgardło, tylko spazm krótki, gwałtowny wstrząsał ciałem.Wojciech stał bezradny, pytał:- Ktoś ty? Czego ci trzeba?Odchyliła się nagle, twarz szczupła, orla, w długich oczach obłędny strach, dziki krzykwykrzywionych warg:- Idą! Idą!- Kto?Jakby nie słyszała pytania:- Po głowę moją idą! Ratuj, panie!- Kto?- Mąż.Wojciech sięgnął po szczypce, objaśniał knoty świec, ręka mu drżała - niesporo szłoobjaśnianie.Dwa płomyki zamigotały, obrócił głowę ku kobiecie opartej skronią o belki, poznał.- Mlada.Wrszowcowa.Nie odrzekła, jakby skostniała w tym bezruchu, z opuszczonymi bezradnie ramionami, zpoliczkiem przytulonym do ściany, z zamkniętymi powiekami - zmięty strzęp ludzki u stóp krzyża.Wojciech stracił się.Co czynić, na Boga! Ona zdawała się z natężeniem słuchać.Samotny krokzadudnił za ścianami, słychać wyraznie: człek szedł pijany, człapał nierówno, zataczał się.Przezblade lico klęczącej przeszło drżenie.Nie krzyknęła tym razem, szepnęła najcichszym,niedosłyszalnym szeptem, pełnym rezygnacji już i poddania:- Idą.- Kto? Na Boga!- Po śmierć moją idą - i rozpacz powaliła ją znowu, runęła na ziem, rękoma szukałagorączkowo Wojciechowych stóp, wiła się jakby smagana ognistym biczem, skamlała:- Ratuj mię, ratuj! Tyś biskup, tyś sługa Boży, tyś syn Sławnika, wroga Wrszowców.Ratuj!Ukryj mię, nie daj mię! Odeślij do domu, w góry.Nagły uśmiech, jak gość przelotny, jak westchnienie czarownego zwidu:-.w góry!Wojciechem targała litość i gniew.Już wiedział, co się stało, już się domyślał. Pochuciejedynym im prawem a krew i zemsta.Jezu! Tak ci strzegę czeladki Twojej. - Zesztywniał, długachuda twarz o wielkim nosie, dwu fałdach głębokich u warg, ścięła się w kamień.Uniósł rękę,powiedział twardo:- Wstań.Uniosła się, lecz pozostała na klęczkach.Wyciągała dłonie, drżały te dłonie.Wojciechzaczął: - Wyznaj.- Powiem wszystko - przerwała, słowa się jej lały strumieniem - wszystko.wszystko.Dali mię Wilkowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]