[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz Taylor przewidywała, że do tego nie dojdzie.Zamierzała sama poradzić sobie z panią psycholog.Na kartce w notesie tworzyła plan zamkowych korytarzy i schodów.Nie mogła tkwić zamknięta w pokoju, udając, że jest chora.Nie miała wyboru, musiała w końcu stąd wyjść.Potrzebowała dwóch ważnych przedmiotów.Broni.I komputera Maddee.Szkicowała zapamiętane szczegóły: korytarze, którymi chodziła, mijane zamkniętepokoje i te, w których zdarzyło jej się przebywać.Zamek był cholernie wielki.Maddee mogła być wszędzie, obserwując, czekając.Ciche stukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia.Usłyszała cienki dziewczęcy głosik.– Przyszłam posprzątać pokój.Aha, jeden z elfów Trixie.Doskonale.Taylor podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer.Nie zamierzała ryzykować.Odetchnęła z ulgą, bo dziewczyna była sama.Wpuściła ją i zamknęła drzwi na haczyk.Poznała ją, to ona przyniosła jej pierwszego ranka śniadanie do pokoju.Z wiadrem i mopem w rękach pokojówka ruszyła w stronę łóżka, ale Taylor jąpowstrzymała.Nie mogła przepuścić tak znakomitej okazji.– Jak masz na imię?– Maisrie, psze pani.– Śliczne imię.Czy umiesz dochować tajemnicy, Maisrie? Bardzo mi na tym zależy.Dziewczyna zmarszczyła brwi, wyraźnie zaskoczona.– Tak, psze pani?– To dobrze.Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.Muszę się zobaczyć z Jacques’em.Czy jest w zamku?– No pewnie, psze pani, i chyba jest w owczarni.Przed śnieżycą owce wróciłyz pastwiska, a teraz je liczą.– Czy możesz mnie tam zaprowadzić?– No tak… – Pokojówka zawahała się.– Mogę.Ale pada straszny śnieg, może lepiej zaczekać, aż przejdzie…– Muszę się z nim jak najszybciej widzieć, Maisrie.I musimy wyjść tylnym wyjściem, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że z nim rozmawiałam.To musi być tajemnica, rozumiesz?Biedne dziecko.Młodziutka pokojówka kiwała głową wyraźnie przestraszonagwałtownością nalegań dziwnego gościa.– Ale muszę powiedzieć o tym Trixie.Obedrze mnie ze skóry, jak się dowie, że gdzieśsobie poszłam.Taylor przyklękła i znalazła się twarzą w twarz z dziewczyną.Wbiła wzrok w jejprzestraszone oczy.– Posłuchaj, to sprawa życia i śmierci.Nikt nie może się o tym dowiedzieć, ani Trixie, ani doktor James.Tylko ty i ja o tym wiemy.– I tak bym jej nic nie powiedziała.Nie lubię jej.– Pokojówka zakryła usta dłonią.Nie wolno źle się wyrażać o ludziach z wyższej sfery.Taylor stłumiła uśmiech.Zyskała sojuszniczkę.Taylor związała włosy w koński ogon.Skoro wybierała się do owczarni, potrzebowała kurtki i butów.Nie zamierzała wyjść na korytarz z gołymi rękami, musiała mieć jakąś broń.Odłamki kryształowego kieliszka nie zdadzą się na nic, walcząc nimi, tylko by się pokaleczyła, ale w barku znalazła duży profesjonalny korkociąg.Zdziwiła się, że wcześniej o nim nie pomyślała.Przypominał kastet ze sterczącym ostrzem, a ponadto mieścił się w nim także kilkucentymetrowy nóż do zdejmowania folii z korków.W razie czego lepsza taka broń niż żadna.Taylor poobracała korkociąg w rękach, podrzuciła parę razy, by ocenić ciężar, po czym złożyła i wsunęła do kieszeni.Gdyby ktoś chciał ją napaść, będzie się potrafiła obronić.Na widok jej manewrów Maisrie zbladła jak ściana.– Jesteś gotowa? – spytała Taylor.Pokojówka pokiwała nerwowo głową.Podeszły do drzwi, Taylor otworzyła je z haczyka i pokazała Maisrie, że ma wyjść pierwsza.Dziewczyna naoglądała się widać filmów szpiegowskich, bo wyjrzała ostrożnie, po czym błyskawicznie się cofnęła i rozpłaszczyła na ścianie, kręcąc gwałtownie głową.Ktoś kręcił się po korytarzu.Taylor stłumiła śmiech.Sprawa była poważna, więcucieszyła się, że Maisrie, choć amatorka, też tak to traktuje.Taylor policzyła do dziesięciu, położyła palec na ustach i pokazała jej, że ma wyjść.Tym razem droga była wolna.Maisrie poprowadziła ją nieznanym korytarzem dokuchennych schodów.Słychać było znajome odgłosy, postukiwanie garnkami i szum płynącej wody.Widocznie przygotowywano lunch.Maisrie radziła sobie coraz lepiej w roli konspiratorki.Obeszła bokiem wejście do kuchni i zaprowadziła Taylor za olbrzymi stos drewna, który sięgałsufitu.Znajdowały się tam wieszak na kurtki i płaszcze, spora skrzynia, w której stały kalosze, i drewniana ławka, zupełnie jak w zwyczajnym domu.Maisrie przywdziała grubą kurtkę, rękawice i buty, po czym spojrzała poważnie na Taylor.– Idziemy?Taylor potaknęła.– Proszę się mnie trzymać.Nie chcę, żeby się pani zgubiła w śnieżycy.Taylor złapała ją za kaptur i szepnęła:– Idziemy.Gdy Maisrie otworzyła drzwi, otoczyła je wirująca masa bieli.Lodowaty ziąb kąsałpoliczki.Padał śnieg równie gęsty jak do tej pory.Maisrie ruszyła przed siebie pewnym krokiem.Lata doświadczenia sprawiły, że drogę między budynkami gospodarczymi a kuchnią pokonałaby z zawiązanymi oczami.Marsz zająłniespełna dziesięć minut.Przy dobrej pogodzie wystarczyłyby trzy lub cztery.Taylor nie widziała jeszcze tych zabudowań, znajdowały się bowiem po przeciwnej stronie posiadłości, bliżej szosy.Bliżej cywilizacji.Poczuła przemożną chęć wskoczenia do pierwszego pojazdu, jaki się napatoczy,i odjechania w siną dal, ale ją stłumiła.Byłby to absolutny szczyt głupoty.Przy niemal zerowej widoczności szybko zjechałaby z drogi do rowu i zamarzła w samochodzie, a odnaleziono by ją dopiero po stopnieniu śniegów.Wspomniała Evan, która znalazła śmierć w lodowatej wodzie.Nie, samotna wyprawa nie wchodziła w grę.Mogłaby ukryć się w szopie i przeczekać śnieżycę.Tak, to było w miarę bezpieczne rozwiązanie.Ale Taylor nie kierowała się ostrożnością, a tak naprawdę była mocno wkurzona.Nie cierpiała, gdy próbowano nią manipulować, i koniecznie musiała dociec, czyja to robota.Nie, musiała dokończyć to, co zaczęła.Potrzebowała jedynie kilku narzędzi.Bez tchu wpadły do stodoły pokryte śniegiem, parskając i otrząsając się.W środku było zacisznie, przyjemnie pachniało sianem, tu i ówdzie stały rupiecie niewiadomego przeznaczenia.Taylor była ciekawa, co z jeleniami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Lecz Taylor przewidywała, że do tego nie dojdzie.Zamierzała sama poradzić sobie z panią psycholog.Na kartce w notesie tworzyła plan zamkowych korytarzy i schodów.Nie mogła tkwić zamknięta w pokoju, udając, że jest chora.Nie miała wyboru, musiała w końcu stąd wyjść.Potrzebowała dwóch ważnych przedmiotów.Broni.I komputera Maddee.Szkicowała zapamiętane szczegóły: korytarze, którymi chodziła, mijane zamkniętepokoje i te, w których zdarzyło jej się przebywać.Zamek był cholernie wielki.Maddee mogła być wszędzie, obserwując, czekając.Ciche stukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia.Usłyszała cienki dziewczęcy głosik.– Przyszłam posprzątać pokój.Aha, jeden z elfów Trixie.Doskonale.Taylor podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer.Nie zamierzała ryzykować.Odetchnęła z ulgą, bo dziewczyna była sama.Wpuściła ją i zamknęła drzwi na haczyk.Poznała ją, to ona przyniosła jej pierwszego ranka śniadanie do pokoju.Z wiadrem i mopem w rękach pokojówka ruszyła w stronę łóżka, ale Taylor jąpowstrzymała.Nie mogła przepuścić tak znakomitej okazji.– Jak masz na imię?– Maisrie, psze pani.– Śliczne imię.Czy umiesz dochować tajemnicy, Maisrie? Bardzo mi na tym zależy.Dziewczyna zmarszczyła brwi, wyraźnie zaskoczona.– Tak, psze pani?– To dobrze.Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła.Muszę się zobaczyć z Jacques’em.Czy jest w zamku?– No pewnie, psze pani, i chyba jest w owczarni.Przed śnieżycą owce wróciłyz pastwiska, a teraz je liczą.– Czy możesz mnie tam zaprowadzić?– No tak… – Pokojówka zawahała się.– Mogę.Ale pada straszny śnieg, może lepiej zaczekać, aż przejdzie…– Muszę się z nim jak najszybciej widzieć, Maisrie.I musimy wyjść tylnym wyjściem, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że z nim rozmawiałam.To musi być tajemnica, rozumiesz?Biedne dziecko.Młodziutka pokojówka kiwała głową wyraźnie przestraszonagwałtownością nalegań dziwnego gościa.– Ale muszę powiedzieć o tym Trixie.Obedrze mnie ze skóry, jak się dowie, że gdzieśsobie poszłam.Taylor przyklękła i znalazła się twarzą w twarz z dziewczyną.Wbiła wzrok w jejprzestraszone oczy.– Posłuchaj, to sprawa życia i śmierci.Nikt nie może się o tym dowiedzieć, ani Trixie, ani doktor James.Tylko ty i ja o tym wiemy.– I tak bym jej nic nie powiedziała.Nie lubię jej.– Pokojówka zakryła usta dłonią.Nie wolno źle się wyrażać o ludziach z wyższej sfery.Taylor stłumiła uśmiech.Zyskała sojuszniczkę.Taylor związała włosy w koński ogon.Skoro wybierała się do owczarni, potrzebowała kurtki i butów.Nie zamierzała wyjść na korytarz z gołymi rękami, musiała mieć jakąś broń.Odłamki kryształowego kieliszka nie zdadzą się na nic, walcząc nimi, tylko by się pokaleczyła, ale w barku znalazła duży profesjonalny korkociąg.Zdziwiła się, że wcześniej o nim nie pomyślała.Przypominał kastet ze sterczącym ostrzem, a ponadto mieścił się w nim także kilkucentymetrowy nóż do zdejmowania folii z korków.W razie czego lepsza taka broń niż żadna.Taylor poobracała korkociąg w rękach, podrzuciła parę razy, by ocenić ciężar, po czym złożyła i wsunęła do kieszeni.Gdyby ktoś chciał ją napaść, będzie się potrafiła obronić.Na widok jej manewrów Maisrie zbladła jak ściana.– Jesteś gotowa? – spytała Taylor.Pokojówka pokiwała nerwowo głową.Podeszły do drzwi, Taylor otworzyła je z haczyka i pokazała Maisrie, że ma wyjść pierwsza.Dziewczyna naoglądała się widać filmów szpiegowskich, bo wyjrzała ostrożnie, po czym błyskawicznie się cofnęła i rozpłaszczyła na ścianie, kręcąc gwałtownie głową.Ktoś kręcił się po korytarzu.Taylor stłumiła śmiech.Sprawa była poważna, więcucieszyła się, że Maisrie, choć amatorka, też tak to traktuje.Taylor policzyła do dziesięciu, położyła palec na ustach i pokazała jej, że ma wyjść.Tym razem droga była wolna.Maisrie poprowadziła ją nieznanym korytarzem dokuchennych schodów.Słychać było znajome odgłosy, postukiwanie garnkami i szum płynącej wody.Widocznie przygotowywano lunch.Maisrie radziła sobie coraz lepiej w roli konspiratorki.Obeszła bokiem wejście do kuchni i zaprowadziła Taylor za olbrzymi stos drewna, który sięgałsufitu.Znajdowały się tam wieszak na kurtki i płaszcze, spora skrzynia, w której stały kalosze, i drewniana ławka, zupełnie jak w zwyczajnym domu.Maisrie przywdziała grubą kurtkę, rękawice i buty, po czym spojrzała poważnie na Taylor.– Idziemy?Taylor potaknęła.– Proszę się mnie trzymać.Nie chcę, żeby się pani zgubiła w śnieżycy.Taylor złapała ją za kaptur i szepnęła:– Idziemy.Gdy Maisrie otworzyła drzwi, otoczyła je wirująca masa bieli.Lodowaty ziąb kąsałpoliczki.Padał śnieg równie gęsty jak do tej pory.Maisrie ruszyła przed siebie pewnym krokiem.Lata doświadczenia sprawiły, że drogę między budynkami gospodarczymi a kuchnią pokonałaby z zawiązanymi oczami.Marsz zająłniespełna dziesięć minut.Przy dobrej pogodzie wystarczyłyby trzy lub cztery.Taylor nie widziała jeszcze tych zabudowań, znajdowały się bowiem po przeciwnej stronie posiadłości, bliżej szosy.Bliżej cywilizacji.Poczuła przemożną chęć wskoczenia do pierwszego pojazdu, jaki się napatoczy,i odjechania w siną dal, ale ją stłumiła.Byłby to absolutny szczyt głupoty.Przy niemal zerowej widoczności szybko zjechałaby z drogi do rowu i zamarzła w samochodzie, a odnaleziono by ją dopiero po stopnieniu śniegów.Wspomniała Evan, która znalazła śmierć w lodowatej wodzie.Nie, samotna wyprawa nie wchodziła w grę.Mogłaby ukryć się w szopie i przeczekać śnieżycę.Tak, to było w miarę bezpieczne rozwiązanie.Ale Taylor nie kierowała się ostrożnością, a tak naprawdę była mocno wkurzona.Nie cierpiała, gdy próbowano nią manipulować, i koniecznie musiała dociec, czyja to robota.Nie, musiała dokończyć to, co zaczęła.Potrzebowała jedynie kilku narzędzi.Bez tchu wpadły do stodoły pokryte śniegiem, parskając i otrząsając się.W środku było zacisznie, przyjemnie pachniało sianem, tu i ówdzie stały rupiecie niewiadomego przeznaczenia.Taylor była ciekawa, co z jeleniami [ Pobierz całość w formacie PDF ]