[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nałożyłam je sobie na talerz, odsunęłam na bok i nalałam zupy, patrząc, jak powoli podmywaryż.Nigdy dotąd tego nie robiłam, bo w domu zawsze używaliśmy oddzielnych talerzy: jedenbył na garri, drugi na zupę.Jedliśmy na werandzie, chociaż panował tam prawie taki sam upał jak w kuchni.Metalowa balustrada była gorąca jak uchwyt garnka na kuchence.– Papa-Nnukwu mówił, że jeśli w porze deszczowej tak mocno praży, niedługo nadciągnąulewy – powiedziała Amaka, gdy usiedliśmy na matach.– Słońce ostrzega nas przeddeszczami.Zjedliśmy szybko, bo było bardzo gorąco, bo nawet zupa smakowała jak pot.Potemposzliśmy na werandę sąsiadów z najwyższego piętra, żeby się trochę ochłodzić.Stanęłyśmy z Amaką przy balustradzie i spojrzałyśmy na dół.Obiorą i Chima przysiedli wkucki, obserwując dzieci, które grały w chińczyka.Ktoś wylał na podłogę wiadro wody ichłopcy położyli się na plecach.Patrzyłam na ulicę, na czerwonego vo!kswagena, który nią przejeżdżał.Wjechawszy na„śpiącego policjanta”, głośno zawarczał i nawet z tej odległości dostrzegłam, że jestmiejscami wypłowiały, rdzawopomarańczowy.Obserwowałam go z nostalgią, nie wiemdlaczego.Może dlatego, że warczał jak samochód cioci, co przypomniało mi, że już wkrótcenie będę widywała ani jej, ani jej peugeota.Pojechała na policję po zaświadczenie oniekaralności, które musiała mieć, by udowodnić w ambasadzie, że nie została skazana zażadne przestępstwo.Pojechała z moim bratem.– W Ameryce nie będziemy musieli zakładać w drzwiach żelaznych sztab – powiedziałaAmaka, jakby czytając w moich myślach.– Co?– Studenci włamali się kiedyś do gabinetu mamy i ukradli testy egzaminacyjne.Mamaposzła do administracji i poprosiła, żeby zamontowali kraty w oknach i drzwiach, a oni na to,że nie ma pieniędzy.Wiesz, co wtedy zrobiła?Amaka spojrzała na mnie z leciutkim uśmiechem w kącikach ust.Pokręciłam głową.– Poszła na budowę, spytała o metalowe pręty i dostała je za darmo.Razem jezamontowaliśmy, mama, Obiorą i ja.Wywierciliśmy dziury w oknach i drzwiach, i zalaliśmypręty cementem.– Aha.– Chciałam dotknąć jej ręki.– A potem wywiesiliśmy na drzwiach tabliczkę z napisem: „PYTANIA EZGAMINACYJNE SĄW BANKU”.– Amaka uśmiechnęła się i zaczęła składać i rozkładać gazetę.– W Ameryce niebędę szczęśliwa.To nie to samo co tutaj.– Będziesz piła świeże mleko z butelki – odparłam.– Koniec z proszkiem, koniec z puszkami, koniec z domowym sojowym.Roześmiała się głośnym, serdecznym śmiechem, odsłaniając szczerbę między przednimizębami.– Jesteś zabawna.Nigdy dotąd tego nie mówiła.Postanowiłam przemyśleć to później – to, że jąrozśmieszyłam, że w ogóle potrafiłam.A potem zaczęło padać, lunęło tak mocno, że nie widać było garaży po drugiej stroniepodwórza.Niebo, deszcz i ziemia zlały się ze sobą w srebrzystą kurtynę, która nie miałakońca.Uciekliśmy do mieszkania, wystawiliśmy wiadra na werandę, żeby nałapaćdeszczówki, i patrzyliśmy, jak szybko się wypełniają.Dzieci wybiegły na dwór w samychszortach, wirując w miejscu i tańcząc, bo był to czysty deszcz, taki bez pyłu, więc nie robił,na ubraniu brązowych plam.Ustał tak szybko, jak zaczął padać, i znowu wyszło słońce,łagodne, jakby ziewało po drzemce.Wiadra były pełne; wyłowiliśmy z wody liście i gałązki iwnieśliśmy je do mieszkania.Gdy ponownie wyszliśmy na werandę, skręcał ku nam samochód księdza Amadiego.Obiorą też go zobaczył i wybuchnął śmiechem.– Czy tylko mi się zdaje, czy ilekroć jest tu Kambili, ksiądz częściej nas odwiedza? –spytał.Kiedy ksiądz Amadi wchodził na schodki, wciąż się śmiali, on i Amaka.– Wiem, wiem.Amaka znowu o mnie plotkuje – powiedział, biorąc Chimę w ramiona.Stał na tle zachodzącego słońca.Było czerwone, jakby się zarumieniło, a on promieniał wjego blasku.Patrzyłam, jak lgnie do niego Chima, jak wpatrują się w niego Amaka i Obiorą, jakbłyszczą im oczy.Amaka pytała go o wyjazd do Niemiec, ale nie słyszałam, co odpowiedział.Nie słuchałam.Kłębiło się we mnie tyle myśli, tyle uczuć, że zaczęło mi burczeć w brzuchu.– Pomyśl, Amako, czy Kambili tak zawraca mi głowę?– Patrzył na mnie i wiedziałam, że powiedział to tylko po to, żeby wciągnąć mnie dorozmowy, przykuć moją uwagę.– Biali misjonarze przywieźli nam swego boga – ciągnęła Amaka.– Boga o ich kolorzeskóry, czczonego w ich języku i zapakowanego w ich pudełeczka.Ale skoro teraz jeździmy ztym bogiem do nich, czy nie powinniśmy go przynajmniej przepakować?Ksiądz Amadi uśmiechnął się złośliwie i odparł:– Jeździmy głównie do Europy i Ameryki, tam gdzie jest coraz mniej księży, dlatego cóż,niestety, pacyfikowanie tubylczych kultur już mi nie grozi.– Niech ksiądz nie żartuje! – rzuciła ze śmiechem Amaka.– Zgoda, ale pod warunkiem, że weźmiesz przykład z Kambili i przestaniesz mniezadręczać.Zadzwonił telefon.Amaka skrzywiła się i weszła do mieszkania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Nałożyłam je sobie na talerz, odsunęłam na bok i nalałam zupy, patrząc, jak powoli podmywaryż.Nigdy dotąd tego nie robiłam, bo w domu zawsze używaliśmy oddzielnych talerzy: jedenbył na garri, drugi na zupę.Jedliśmy na werandzie, chociaż panował tam prawie taki sam upał jak w kuchni.Metalowa balustrada była gorąca jak uchwyt garnka na kuchence.– Papa-Nnukwu mówił, że jeśli w porze deszczowej tak mocno praży, niedługo nadciągnąulewy – powiedziała Amaka, gdy usiedliśmy na matach.– Słońce ostrzega nas przeddeszczami.Zjedliśmy szybko, bo było bardzo gorąco, bo nawet zupa smakowała jak pot.Potemposzliśmy na werandę sąsiadów z najwyższego piętra, żeby się trochę ochłodzić.Stanęłyśmy z Amaką przy balustradzie i spojrzałyśmy na dół.Obiorą i Chima przysiedli wkucki, obserwując dzieci, które grały w chińczyka.Ktoś wylał na podłogę wiadro wody ichłopcy położyli się na plecach.Patrzyłam na ulicę, na czerwonego vo!kswagena, który nią przejeżdżał.Wjechawszy na„śpiącego policjanta”, głośno zawarczał i nawet z tej odległości dostrzegłam, że jestmiejscami wypłowiały, rdzawopomarańczowy.Obserwowałam go z nostalgią, nie wiemdlaczego.Może dlatego, że warczał jak samochód cioci, co przypomniało mi, że już wkrótcenie będę widywała ani jej, ani jej peugeota.Pojechała na policję po zaświadczenie oniekaralności, które musiała mieć, by udowodnić w ambasadzie, że nie została skazana zażadne przestępstwo.Pojechała z moim bratem.– W Ameryce nie będziemy musieli zakładać w drzwiach żelaznych sztab – powiedziałaAmaka, jakby czytając w moich myślach.– Co?– Studenci włamali się kiedyś do gabinetu mamy i ukradli testy egzaminacyjne.Mamaposzła do administracji i poprosiła, żeby zamontowali kraty w oknach i drzwiach, a oni na to,że nie ma pieniędzy.Wiesz, co wtedy zrobiła?Amaka spojrzała na mnie z leciutkim uśmiechem w kącikach ust.Pokręciłam głową.– Poszła na budowę, spytała o metalowe pręty i dostała je za darmo.Razem jezamontowaliśmy, mama, Obiorą i ja.Wywierciliśmy dziury w oknach i drzwiach, i zalaliśmypręty cementem.– Aha.– Chciałam dotknąć jej ręki.– A potem wywiesiliśmy na drzwiach tabliczkę z napisem: „PYTANIA EZGAMINACYJNE SĄW BANKU”.– Amaka uśmiechnęła się i zaczęła składać i rozkładać gazetę.– W Ameryce niebędę szczęśliwa.To nie to samo co tutaj.– Będziesz piła świeże mleko z butelki – odparłam.– Koniec z proszkiem, koniec z puszkami, koniec z domowym sojowym.Roześmiała się głośnym, serdecznym śmiechem, odsłaniając szczerbę między przednimizębami.– Jesteś zabawna.Nigdy dotąd tego nie mówiła.Postanowiłam przemyśleć to później – to, że jąrozśmieszyłam, że w ogóle potrafiłam.A potem zaczęło padać, lunęło tak mocno, że nie widać było garaży po drugiej stroniepodwórza.Niebo, deszcz i ziemia zlały się ze sobą w srebrzystą kurtynę, która nie miałakońca.Uciekliśmy do mieszkania, wystawiliśmy wiadra na werandę, żeby nałapaćdeszczówki, i patrzyliśmy, jak szybko się wypełniają.Dzieci wybiegły na dwór w samychszortach, wirując w miejscu i tańcząc, bo był to czysty deszcz, taki bez pyłu, więc nie robił,na ubraniu brązowych plam.Ustał tak szybko, jak zaczął padać, i znowu wyszło słońce,łagodne, jakby ziewało po drzemce.Wiadra były pełne; wyłowiliśmy z wody liście i gałązki iwnieśliśmy je do mieszkania.Gdy ponownie wyszliśmy na werandę, skręcał ku nam samochód księdza Amadiego.Obiorą też go zobaczył i wybuchnął śmiechem.– Czy tylko mi się zdaje, czy ilekroć jest tu Kambili, ksiądz częściej nas odwiedza? –spytał.Kiedy ksiądz Amadi wchodził na schodki, wciąż się śmiali, on i Amaka.– Wiem, wiem.Amaka znowu o mnie plotkuje – powiedział, biorąc Chimę w ramiona.Stał na tle zachodzącego słońca.Było czerwone, jakby się zarumieniło, a on promieniał wjego blasku.Patrzyłam, jak lgnie do niego Chima, jak wpatrują się w niego Amaka i Obiorą, jakbłyszczą im oczy.Amaka pytała go o wyjazd do Niemiec, ale nie słyszałam, co odpowiedział.Nie słuchałam.Kłębiło się we mnie tyle myśli, tyle uczuć, że zaczęło mi burczeć w brzuchu.– Pomyśl, Amako, czy Kambili tak zawraca mi głowę?– Patrzył na mnie i wiedziałam, że powiedział to tylko po to, żeby wciągnąć mnie dorozmowy, przykuć moją uwagę.– Biali misjonarze przywieźli nam swego boga – ciągnęła Amaka.– Boga o ich kolorzeskóry, czczonego w ich języku i zapakowanego w ich pudełeczka.Ale skoro teraz jeździmy ztym bogiem do nich, czy nie powinniśmy go przynajmniej przepakować?Ksiądz Amadi uśmiechnął się złośliwie i odparł:– Jeździmy głównie do Europy i Ameryki, tam gdzie jest coraz mniej księży, dlatego cóż,niestety, pacyfikowanie tubylczych kultur już mi nie grozi.– Niech ksiądz nie żartuje! – rzuciła ze śmiechem Amaka.– Zgoda, ale pod warunkiem, że weźmiesz przykład z Kambili i przestaniesz mniezadręczać.Zadzwonił telefon.Amaka skrzywiła się i weszła do mieszkania [ Pobierz całość w formacie PDF ]