[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak mi się przynajmniej wydaje.Nic nie mówi.Właśnie siępoło\yła.- Dobrze.Dziękuję za podwiezienie, Max.Gdy Churchill wyszedł, Lucy powiedziała:- Napij się ze mną.- Dziękuję, właśnie o tym marzę.Usiedli obok siebie na kanapie w salonie.Hunter dotychczas widywał ten pokójzagracony butelkami ginu i toniku, misami z topniejącym lodem oraz przepełnionymipopielniczkami.Teraz wpadały do niego promienie słońca, meble były przestawione iwydawało się, \e właścicielka pokoju postanowiła zacząć nowe \ycie.Zwa\ywszy naokoliczności, było to całkiem prawdopodobne.- Czy to bardzo powa\ne? Znasz szczegóły?- To rak.- Głos Lucy był zachrypnięty bardziej ni\ zazwyczaj.- Na razie nie wiadomonic więcej.Jutro ma jechać na operację i dalsze leczenie.- To dobrze.Przynajmniej coś robią.- Max, skąd biorą się takie rzeczy?- Tego nikt nie wie.Jest mnóstwo teorii.- Czy to mo\e mieć jakiś związek z trybem \ycia, jaki się prowadzi? Wiesz, z ró\nymiprzejściami?- Chyba jest i taka teoria.- Wczoraj wieczorem powiedziała mi, \e przyczyną tego jej stanu jest tryb \ycia, jakiwiodła, zanim spotkała Jamesa, a on pojawił się ju\ za pózno.To byłoby straszne.Azy napłynęły jej do oczu.Hunter objął ją ramieniem.- Równie straszne jak to, o czym ju\ wiemy - powiedział.- Dlaczego właśnie na nią musiało trafić?- Złym ludziom te\ to się przydarza.To zwykły przypadek, kochanie.- Jak myślisz, jakie ma szansę?- Och, sądzę, \e całkiem spore.Przy takiej lokalizacji mo\na.- Tak.Zostaniesz na obiad?- Chciałbym, ale muszę wracać na te idiotyczne ćwiczenia.Skończą się przedwieczorem.Przyjadę wtedy, jeśli będę mógł.- Postaraj się.Nie będzie nikogo innego.Wypili jeszcze po szklance w całkowitym niemal milczeniu i Hunter oświadczył, \emusi jechać.Za pozwoleniem Lucy wlał zawartość jednej z butelek do manierki i dolał niecowody.Chciał ju\ odrzucić jej propozycję zabrania dodatkowej nie napoczętej małej butelki,lecz stwierdził, \e po wyrzuceniu racji obiadowych - kanapek z wędzonym łososiem ipasztetom z wątróbki drobiowej - w chlebaku pojawi się odpowiednia ilość wolnego miejsca.Wychodząc zatrzymał się u stóp schodów i nasłuchiwał przez chwilę.Nie doszły do niego\adne dzwięki.W drodze powrotnej, jakieś trzy czy cztery mile od punktu zbornego, wypełnił jegouszy potę\ny, świdrujący hałas.Zdawało się, i\ jeep wibruje w rezonansie.Podniósł wzrok iujrzał jeden z helikopterów lecący dokładnie nad nim na wysokości wierzchołków drzew.Poupływie minuty, którą załoga śmigłowca spędziła zapewne na przyglądaniu się białemukrzy\owi wymalowanemu na masce samochodu - był to znak wszystkich pojazdów biorącychudział w ćwiczeniu - maszyna odleciała.Niebawem Hunter natknął się na szereg \ołnierzy w oporządzeniu bojowymmaszerujących wolno poboczem drogi.Zatrzymał się przy prowadzącym ich podoficerze.- Co się dzieje, sier\ancie?- Nie wiem, sir.Szef kompanii dostał rozkaz przez radiostację.Dobra, chłopcy, chwilaodpoczynku.Pomrukując coś, \ołnierze usiedli na poboczu lub oparli się o trawiaste zbocze za nim.Nietrudno było się domyślić, \e klęli zdrowo na swój los, zanim przybył Hunter, i \e powrócądo tego z chwilą jego odjazdu.- Ale o co chodzi?- Nie wiem, sir.Mamy stawić się w punkcie gdzieś w tym lesie.Szef kompanii mówiłcoś o przeszukiwaniu terenu.To mo\e zająć nawet cały dzień, sir.- Czyj to rozkaz?- Kapitana Leonarda, sir.śołnierze zaczęli mruczeć głośniej.Mo\na ju\ było rozró\nić poszczególne słowa.- Rozumiem.No, có\, dopilnuję, \eby wszyscy dostali gorący posiłek natychmiast popowrocie do obozu.- Bardzo dziękuję, sir.Gdy Hunter ruszał w dalszą drogę, jego oczy, raczej zmętniałe w ciągu minionejgodziny czy dwóch, znów rozbłysły.Oddaliwszy się od pieszego oddziału na odległość kilkuzakrętów, zatrzymał samochód i napił się z manierki.Na skrzy\owaniu szosy z dró\ką wiodącądo punktu zbornego pomachał do niego kapral stojący na poboczu.- Nie radzę wje\d\ać na samą górę, sir.Zaraz zaczną strzelać.Wszyscy, którzy nie mająoficjalnego przydziału do bunkra, powinni pozostać na tym stoku.- Dziękuję, poradzę sobie jakoś.Hunter przejechał jeepem jeszcze kilkaset metrów a\ do miejsca, gdzie uruchomiwszynapęd na cztery koła, zdołał zjechać z dró\ki.Wysiadł z samochodu i poprzez zarośla wspiął sięna brzeg kotliny w pobli\e bunkra.Znajdował się niemal dokładnie nad nim, tak blisko, \emógł dostrzec stojących razem w rogu Venablesa i Isaacsa.Znajomy czołg stał na drugimkońcu doliny, zapewne bez załogi.Wyglądało na to, \e w bunkrze szykuje się coś wa\nego.Jeden z oficerów stał, celującna progu strzeleckim.O Neill zajął miejsce obok niego.Wszyscy zamarli w całkowitymbezruchu.Po chwili namysłu Hunter poło\ył się za małą nierównością terenu i zaczął wyglądaćzza jej osłony.Nagle usłyszał wysoki, wyrazny głos O Neilla:- Ognia!Rozległ się ostry trzask zwykłego strzału karabinowego, po czym z drugiej stronydoliny, tam, gdzie stał czołg, pojawiło się coś przypominającego mały kawałek słońca.Wszystko w tamtej okolicy stało się na moment niewyrazne i przyćmione.Fala ciepłegopowietrza silnie uderzyła Huntera w twarz.Wreszcie w jego uszy wbił się basowy łoskot, jakbykrótki fragment odgłosu gromu, zaś nad celem szybko nabrzmiał obłok ciemnoszarego dymu.W bunkrze rozległy się głosy.Oficer, który strzelił, wyrzucił pustą łuskę z zamkakarabinu.O Neill znów zaczął swój wykład.Przez minutę lub dwie Hunter obserwował dym,który wcale nie rzednął.Wyglądało na to, \e nie wydarzy się ju\ nic godnego uwagi.Wieloletnie doświadczenie pozwoliło Hunterowi bez trudu rozpoznać początek jednego zowych długich okresów bezruchu, absolutnie pozbawionych wyró\niających cech, gdy\ niesposób przewidzieć, jak i kiedy się zakończą.Składa się z nich lwia część słu\by w wojsku.Zaczekał, a\ dym rozpłynie się na tyle, by w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się czołg,mo\na dostrzec ciemnoczerwony spłacheć ziemi porytej i pobru\d\onej, jakby pośpiesznieprzesunął się przez nią gigantyczny pług z bardzo tępym lemieszem.Potem zszedł po stoku,wsiadł do jeepa i pojechał do punktu zbornego.Tutaj panował rozgardiasz.Jedna grupa \ołnierzy pod dowództwem sier\anta właśnieprzybywała, a druga odchodziła.W obu grupach panował nastrój zbli\ony do atmosfery woddziale, który Hunter spotkał na drodze.Dwie krótkofalówki działały jednocześnie, zaś grupasygnalistów demontowała trzecią.Motocyklista usiłował uruchomić swą maszynę.Ktoś tyłemwyprowadzał jeepa z linii zaparkowanych pojazdów, klaksonem rozpędzając \ołnierzystojących na jego trasie.Helikopter unosił się znad grzbietu wzgórza, gdzie widocznie ukrył sięprzed wybuchem.W oddali mo\na było dojrzeć drugą krą\ącą maszynę.W środku tego wszystkiego znajdował się ociekający potem Leonard.Rozmawiał naprzemian z dwoma podoficerami, nerwowym krokiem chodził od jednej sprawnejkrótkofalówki do drugiej, a wreszcie popędził do swego samochodu i zaczął krzyczeć domikrofonu.Kiedy helikoptery wylądowały, a zamieszanie nieco zmalało, Hunter podszedł doRossa-Donaldsona, na którego obliczu malowało się zainteresowanie, acz nie zaanga\owanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Tak mi się przynajmniej wydaje.Nic nie mówi.Właśnie siępoło\yła.- Dobrze.Dziękuję za podwiezienie, Max.Gdy Churchill wyszedł, Lucy powiedziała:- Napij się ze mną.- Dziękuję, właśnie o tym marzę.Usiedli obok siebie na kanapie w salonie.Hunter dotychczas widywał ten pokójzagracony butelkami ginu i toniku, misami z topniejącym lodem oraz przepełnionymipopielniczkami.Teraz wpadały do niego promienie słońca, meble były przestawione iwydawało się, \e właścicielka pokoju postanowiła zacząć nowe \ycie.Zwa\ywszy naokoliczności, było to całkiem prawdopodobne.- Czy to bardzo powa\ne? Znasz szczegóły?- To rak.- Głos Lucy był zachrypnięty bardziej ni\ zazwyczaj.- Na razie nie wiadomonic więcej.Jutro ma jechać na operację i dalsze leczenie.- To dobrze.Przynajmniej coś robią.- Max, skąd biorą się takie rzeczy?- Tego nikt nie wie.Jest mnóstwo teorii.- Czy to mo\e mieć jakiś związek z trybem \ycia, jaki się prowadzi? Wiesz, z ró\nymiprzejściami?- Chyba jest i taka teoria.- Wczoraj wieczorem powiedziała mi, \e przyczyną tego jej stanu jest tryb \ycia, jakiwiodła, zanim spotkała Jamesa, a on pojawił się ju\ za pózno.To byłoby straszne.Azy napłynęły jej do oczu.Hunter objął ją ramieniem.- Równie straszne jak to, o czym ju\ wiemy - powiedział.- Dlaczego właśnie na nią musiało trafić?- Złym ludziom te\ to się przydarza.To zwykły przypadek, kochanie.- Jak myślisz, jakie ma szansę?- Och, sądzę, \e całkiem spore.Przy takiej lokalizacji mo\na.- Tak.Zostaniesz na obiad?- Chciałbym, ale muszę wracać na te idiotyczne ćwiczenia.Skończą się przedwieczorem.Przyjadę wtedy, jeśli będę mógł.- Postaraj się.Nie będzie nikogo innego.Wypili jeszcze po szklance w całkowitym niemal milczeniu i Hunter oświadczył, \emusi jechać.Za pozwoleniem Lucy wlał zawartość jednej z butelek do manierki i dolał niecowody.Chciał ju\ odrzucić jej propozycję zabrania dodatkowej nie napoczętej małej butelki,lecz stwierdził, \e po wyrzuceniu racji obiadowych - kanapek z wędzonym łososiem ipasztetom z wątróbki drobiowej - w chlebaku pojawi się odpowiednia ilość wolnego miejsca.Wychodząc zatrzymał się u stóp schodów i nasłuchiwał przez chwilę.Nie doszły do niego\adne dzwięki.W drodze powrotnej, jakieś trzy czy cztery mile od punktu zbornego, wypełnił jegouszy potę\ny, świdrujący hałas.Zdawało się, i\ jeep wibruje w rezonansie.Podniósł wzrok iujrzał jeden z helikopterów lecący dokładnie nad nim na wysokości wierzchołków drzew.Poupływie minuty, którą załoga śmigłowca spędziła zapewne na przyglądaniu się białemukrzy\owi wymalowanemu na masce samochodu - był to znak wszystkich pojazdów biorącychudział w ćwiczeniu - maszyna odleciała.Niebawem Hunter natknął się na szereg \ołnierzy w oporządzeniu bojowymmaszerujących wolno poboczem drogi.Zatrzymał się przy prowadzącym ich podoficerze.- Co się dzieje, sier\ancie?- Nie wiem, sir.Szef kompanii dostał rozkaz przez radiostację.Dobra, chłopcy, chwilaodpoczynku.Pomrukując coś, \ołnierze usiedli na poboczu lub oparli się o trawiaste zbocze za nim.Nietrudno było się domyślić, \e klęli zdrowo na swój los, zanim przybył Hunter, i \e powrócądo tego z chwilą jego odjazdu.- Ale o co chodzi?- Nie wiem, sir.Mamy stawić się w punkcie gdzieś w tym lesie.Szef kompanii mówiłcoś o przeszukiwaniu terenu.To mo\e zająć nawet cały dzień, sir.- Czyj to rozkaz?- Kapitana Leonarda, sir.śołnierze zaczęli mruczeć głośniej.Mo\na ju\ było rozró\nić poszczególne słowa.- Rozumiem.No, có\, dopilnuję, \eby wszyscy dostali gorący posiłek natychmiast popowrocie do obozu.- Bardzo dziękuję, sir.Gdy Hunter ruszał w dalszą drogę, jego oczy, raczej zmętniałe w ciągu minionejgodziny czy dwóch, znów rozbłysły.Oddaliwszy się od pieszego oddziału na odległość kilkuzakrętów, zatrzymał samochód i napił się z manierki.Na skrzy\owaniu szosy z dró\ką wiodącądo punktu zbornego pomachał do niego kapral stojący na poboczu.- Nie radzę wje\d\ać na samą górę, sir.Zaraz zaczną strzelać.Wszyscy, którzy nie mająoficjalnego przydziału do bunkra, powinni pozostać na tym stoku.- Dziękuję, poradzę sobie jakoś.Hunter przejechał jeepem jeszcze kilkaset metrów a\ do miejsca, gdzie uruchomiwszynapęd na cztery koła, zdołał zjechać z dró\ki.Wysiadł z samochodu i poprzez zarośla wspiął sięna brzeg kotliny w pobli\e bunkra.Znajdował się niemal dokładnie nad nim, tak blisko, \emógł dostrzec stojących razem w rogu Venablesa i Isaacsa.Znajomy czołg stał na drugimkońcu doliny, zapewne bez załogi.Wyglądało na to, \e w bunkrze szykuje się coś wa\nego.Jeden z oficerów stał, celującna progu strzeleckim.O Neill zajął miejsce obok niego.Wszyscy zamarli w całkowitymbezruchu.Po chwili namysłu Hunter poło\ył się za małą nierównością terenu i zaczął wyglądaćzza jej osłony.Nagle usłyszał wysoki, wyrazny głos O Neilla:- Ognia!Rozległ się ostry trzask zwykłego strzału karabinowego, po czym z drugiej stronydoliny, tam, gdzie stał czołg, pojawiło się coś przypominającego mały kawałek słońca.Wszystko w tamtej okolicy stało się na moment niewyrazne i przyćmione.Fala ciepłegopowietrza silnie uderzyła Huntera w twarz.Wreszcie w jego uszy wbił się basowy łoskot, jakbykrótki fragment odgłosu gromu, zaś nad celem szybko nabrzmiał obłok ciemnoszarego dymu.W bunkrze rozległy się głosy.Oficer, który strzelił, wyrzucił pustą łuskę z zamkakarabinu.O Neill znów zaczął swój wykład.Przez minutę lub dwie Hunter obserwował dym,który wcale nie rzednął.Wyglądało na to, \e nie wydarzy się ju\ nic godnego uwagi.Wieloletnie doświadczenie pozwoliło Hunterowi bez trudu rozpoznać początek jednego zowych długich okresów bezruchu, absolutnie pozbawionych wyró\niających cech, gdy\ niesposób przewidzieć, jak i kiedy się zakończą.Składa się z nich lwia część słu\by w wojsku.Zaczekał, a\ dym rozpłynie się na tyle, by w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się czołg,mo\na dostrzec ciemnoczerwony spłacheć ziemi porytej i pobru\d\onej, jakby pośpiesznieprzesunął się przez nią gigantyczny pług z bardzo tępym lemieszem.Potem zszedł po stoku,wsiadł do jeepa i pojechał do punktu zbornego.Tutaj panował rozgardiasz.Jedna grupa \ołnierzy pod dowództwem sier\anta właśnieprzybywała, a druga odchodziła.W obu grupach panował nastrój zbli\ony do atmosfery woddziale, który Hunter spotkał na drodze.Dwie krótkofalówki działały jednocześnie, zaś grupasygnalistów demontowała trzecią.Motocyklista usiłował uruchomić swą maszynę.Ktoś tyłemwyprowadzał jeepa z linii zaparkowanych pojazdów, klaksonem rozpędzając \ołnierzystojących na jego trasie.Helikopter unosił się znad grzbietu wzgórza, gdzie widocznie ukrył sięprzed wybuchem.W oddali mo\na było dojrzeć drugą krą\ącą maszynę.W środku tego wszystkiego znajdował się ociekający potem Leonard.Rozmawiał naprzemian z dwoma podoficerami, nerwowym krokiem chodził od jednej sprawnejkrótkofalówki do drugiej, a wreszcie popędził do swego samochodu i zaczął krzyczeć domikrofonu.Kiedy helikoptery wylądowały, a zamieszanie nieco zmalało, Hunter podszedł doRossa-Donaldsona, na którego obliczu malowało się zainteresowanie, acz nie zaanga\owanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]