[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy poprzedniej nocy Salvatpo szybkim biegu znalazł się w Lasku Bulońskim, wymykając się w tensposób ścigającym go policjantom, przyszło mu na myśl, aby przemknąć sięaż do bramy Dauphine, a następnie zejść w fosę fortyfikacji.Przypomniałymu się dni bezrobocia, które niegdyś spędzał w tych miejscach, wnieznanych kryjówkach, gdzie nigdy nie spotkał żywej duszy.Istotnie, trudnoo tajniejsze schronienie, bardziej odgrodzone zaroślami, lepiej ukryte wwysokich trawach.Niektóre zakątki fosy, przy narożnikach wysokiego muru,są gniazdami włóczęgów i zakochanych.Salvatowi, który zaszywał się wcoraz większy gąszcz cierni i bluszczów, udało się znalezć, pod nieustającąciemną ulewą, jakąś jamę pełną suchych liści, gdzie zagrzebał się po szyję.Ociekał już wodą, ześlizgiwał się po zabłoconych stokach, posuwał się poomacku, często na czworakach.Owe suche liście stały się dla niegonieoczekiwanym dobrodziejstwem, jak gdyby płachtą, w której się osuszył,na której odpoczął po szalonym biegu wśród wrogich ciemności.Deszczpadał dalej, ale jemu mokła już tylko głowa, a wreszcie nawet zdrętwiał,zasnął na ulewie ciężkim snem.Kiedy znowu otworzył oczy, był dzień,zapewne godzina szósta.Woda deszczowa wreszcie wypełniła dół, tak że leżałjak w kąpieli lodowatej wilgoci.Mimo to został tam, bo czuł się bezpiecznyprzed polowaniem, jakie bez wątpienia na niego urządzą.%7ładen pies gończynie mógł go tam wywęszyć, gdy tak tkwił, z ciałem zagrzebanym pod liśćmi, zgłową nawet na wpół ukrytą w zaroślach.Nie ruszył się więc, patrzył nacoraz jaśniejszy dzień.Około godziny ósmej zjawili się policjanci i strażnicy, przeszukali fosęfortyfikacyjną, ale nie zauważyli go.Jak się domyślał, o świcie zorganizowanoobławę, tropiono go.Serce mu biło mocno, doznał wrażenia, że jest zwierzynąosaczaną przez myśliwych.Jak się okazało, ukryty był pod koszaramiżandarmerii, skąd poprzez wał docierały do niego dzwięczne hałasy.Nikt jużnie przechodził, ani żywego ducha, ani powiewu w tra-wie.Z dala tylko dobiegały niewyrazne poranne głosy Lasku, dzwonkirowerów, galop koński, stuk pojazdu, całe szczęśliwe, upojone wolnympowietrzem próżniactwo światowego Paryża.I godziny płynęły, przyszła dziewiąta, dziesiąta.Odkąd ustała ulewa, niecierpiał już zbytnio od zimna, chroniła go czapka i gruby płaszcz, które mudał młody Mathis.Ale znów powracał głód, palący ból, który czuł jak dziuręw żołądku, straszliwe kurcze, miażdżące mu żebra ołowianą obręczą.Nie jadłod dwóch dni, był na czczo już wczoraj wieczór, gdy wypił kufel piwa.Zamierzał zostać tu do nocy, potem w ciemnościach przemknąć się kuBoulogne i wyjść z Lasku pewną ścieżką, którą zapamiętał w tej stronie.Memieli go jeszcze! Spróbował znowu zasnąć, ale nie udało mu się, tak bardzocierpiał.O jedenastej doznał jakby zaćmienia wzroku, wydawało mu się, żeumiera.I opanowała go wielka złość, jednym skokiem wydobył się ze swejliściastej kryjówki, ogarnięty wściekłością głodu; nie mógł wysiedzieć tamdłużej, chciało mu się jeść, chociażby za cenę wolności i życia.Biło południe.Z chwilą gdy wyszedł z fosy, znalazł się na rozległej odkrytej przestrzenitrawników la Muette.Przebył je biegiem, jak szaleniec, instynktowniekierując się ku Boulogne, z myślą, że w tej jedynie stronie istnieje dla niegoratunek.Cud, że nikt nie zaniepokoił się na widok tak szybko biegnącegoczłowieka! Gdy udało mu się wpaść pod drzewa, zdał sobie sprawę ze swojejnieostrożności, z szaleństwa, o jakie przyprawiło go pragnienie ucieczki.Zadrżał, przyczaił się wśród janowców, przeczekał parę minut, aby sięupewnić, że nie ma za plecami policjantów.Następnie z czujnym wzrokiem, znadstawionym uchem, kierując się instynktem, cudownym wyczuciemniebezpieczeństwa, zaczął posuwać się powoli, ostrożnie.Spodziewał się, żeuda mu się przejść pomiędzy wyżej położonym jeziorem a polem wyścigowymw Auteuil.Ale jest tam tylko szeroka aleja wysadzana niewielką ilościądrzew, musiał więc rozwinąć nie lada zręczność, aby nigdzie nie biec przezteren odsłonięty, korzystać z najmniejszego pniaka, wyzyskiwać najrzadszenawet krzaki i posuwać się tylko po uprzednim dokładnym zbadaniu okolicy.Ogarnięty znów strachem na widok strażnika w dali, przeleżał jeszczekwadrans płasko naziemi, za krzewami.Zbliżanie się zabłąkanej dorożki czy zwyczajnego,wałęsającego się przechodnia wystarczało, aby stawał w miejscu jak wryty.Iodetchnął, gdy mógł wreszcie po drugiej stronie wzgórza Mortemar zaszyć sięw gąszcz pomiędzy drogą do Boulogne i aleją Saint-Cloud.Zarośla są tamgęste, wystarczało po prostu trzymać się ich i pod tą osłoną dotrzeć dowyjścia, które, jak przeczuwał, znajdowało się już niedaleko.Był ocalony.Lecz nagle zobaczył w odległości trzydziestu metrów stojącego nieruchomostrażnika, który zagradzał mu drogę.Skręcił w lewo i natknął się na drugiegostrażnika, również nieruchomego, który zdawał się na niego czekać.Strażnicy i znowu strażnicy, co pięćdziesiąt kroków cały kordon rozciągniętyjak oka sieci.I najgorsze było, że chyba musieli go zobaczyć, gdyż rozległo sięciche wołanie podobne do wysokiego krzyku sowy, powtarzane następnie odmiejsca do miejsca, w nieskończoność.Wreszcie myśliwi wpadli na trop,wszelka ostrożność stała się niepotrzebna, człowiek mógł już szukać ocaleniajedynie w ucieczce.Uczuł to tak jasno, że w jednej chwili przeszedł w galop,przesadzając przeszkody, biegnąc między drzewami, nie bojąc się już, żezobaczą go i usłyszą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Kiedy poprzedniej nocy Salvatpo szybkim biegu znalazł się w Lasku Bulońskim, wymykając się w tensposób ścigającym go policjantom, przyszło mu na myśl, aby przemknąć sięaż do bramy Dauphine, a następnie zejść w fosę fortyfikacji.Przypomniałymu się dni bezrobocia, które niegdyś spędzał w tych miejscach, wnieznanych kryjówkach, gdzie nigdy nie spotkał żywej duszy.Istotnie, trudnoo tajniejsze schronienie, bardziej odgrodzone zaroślami, lepiej ukryte wwysokich trawach.Niektóre zakątki fosy, przy narożnikach wysokiego muru,są gniazdami włóczęgów i zakochanych.Salvatowi, który zaszywał się wcoraz większy gąszcz cierni i bluszczów, udało się znalezć, pod nieustającąciemną ulewą, jakąś jamę pełną suchych liści, gdzie zagrzebał się po szyję.Ociekał już wodą, ześlizgiwał się po zabłoconych stokach, posuwał się poomacku, często na czworakach.Owe suche liście stały się dla niegonieoczekiwanym dobrodziejstwem, jak gdyby płachtą, w której się osuszył,na której odpoczął po szalonym biegu wśród wrogich ciemności.Deszczpadał dalej, ale jemu mokła już tylko głowa, a wreszcie nawet zdrętwiał,zasnął na ulewie ciężkim snem.Kiedy znowu otworzył oczy, był dzień,zapewne godzina szósta.Woda deszczowa wreszcie wypełniła dół, tak że leżałjak w kąpieli lodowatej wilgoci.Mimo to został tam, bo czuł się bezpiecznyprzed polowaniem, jakie bez wątpienia na niego urządzą.%7ładen pies gończynie mógł go tam wywęszyć, gdy tak tkwił, z ciałem zagrzebanym pod liśćmi, zgłową nawet na wpół ukrytą w zaroślach.Nie ruszył się więc, patrzył nacoraz jaśniejszy dzień.Około godziny ósmej zjawili się policjanci i strażnicy, przeszukali fosęfortyfikacyjną, ale nie zauważyli go.Jak się domyślał, o świcie zorganizowanoobławę, tropiono go.Serce mu biło mocno, doznał wrażenia, że jest zwierzynąosaczaną przez myśliwych.Jak się okazało, ukryty był pod koszaramiżandarmerii, skąd poprzez wał docierały do niego dzwięczne hałasy.Nikt jużnie przechodził, ani żywego ducha, ani powiewu w tra-wie.Z dala tylko dobiegały niewyrazne poranne głosy Lasku, dzwonkirowerów, galop koński, stuk pojazdu, całe szczęśliwe, upojone wolnympowietrzem próżniactwo światowego Paryża.I godziny płynęły, przyszła dziewiąta, dziesiąta.Odkąd ustała ulewa, niecierpiał już zbytnio od zimna, chroniła go czapka i gruby płaszcz, które mudał młody Mathis.Ale znów powracał głód, palący ból, który czuł jak dziuręw żołądku, straszliwe kurcze, miażdżące mu żebra ołowianą obręczą.Nie jadłod dwóch dni, był na czczo już wczoraj wieczór, gdy wypił kufel piwa.Zamierzał zostać tu do nocy, potem w ciemnościach przemknąć się kuBoulogne i wyjść z Lasku pewną ścieżką, którą zapamiętał w tej stronie.Memieli go jeszcze! Spróbował znowu zasnąć, ale nie udało mu się, tak bardzocierpiał.O jedenastej doznał jakby zaćmienia wzroku, wydawało mu się, żeumiera.I opanowała go wielka złość, jednym skokiem wydobył się ze swejliściastej kryjówki, ogarnięty wściekłością głodu; nie mógł wysiedzieć tamdłużej, chciało mu się jeść, chociażby za cenę wolności i życia.Biło południe.Z chwilą gdy wyszedł z fosy, znalazł się na rozległej odkrytej przestrzenitrawników la Muette.Przebył je biegiem, jak szaleniec, instynktowniekierując się ku Boulogne, z myślą, że w tej jedynie stronie istnieje dla niegoratunek.Cud, że nikt nie zaniepokoił się na widok tak szybko biegnącegoczłowieka! Gdy udało mu się wpaść pod drzewa, zdał sobie sprawę ze swojejnieostrożności, z szaleństwa, o jakie przyprawiło go pragnienie ucieczki.Zadrżał, przyczaił się wśród janowców, przeczekał parę minut, aby sięupewnić, że nie ma za plecami policjantów.Następnie z czujnym wzrokiem, znadstawionym uchem, kierując się instynktem, cudownym wyczuciemniebezpieczeństwa, zaczął posuwać się powoli, ostrożnie.Spodziewał się, żeuda mu się przejść pomiędzy wyżej położonym jeziorem a polem wyścigowymw Auteuil.Ale jest tam tylko szeroka aleja wysadzana niewielką ilościądrzew, musiał więc rozwinąć nie lada zręczność, aby nigdzie nie biec przezteren odsłonięty, korzystać z najmniejszego pniaka, wyzyskiwać najrzadszenawet krzaki i posuwać się tylko po uprzednim dokładnym zbadaniu okolicy.Ogarnięty znów strachem na widok strażnika w dali, przeleżał jeszczekwadrans płasko naziemi, za krzewami.Zbliżanie się zabłąkanej dorożki czy zwyczajnego,wałęsającego się przechodnia wystarczało, aby stawał w miejscu jak wryty.Iodetchnął, gdy mógł wreszcie po drugiej stronie wzgórza Mortemar zaszyć sięw gąszcz pomiędzy drogą do Boulogne i aleją Saint-Cloud.Zarośla są tamgęste, wystarczało po prostu trzymać się ich i pod tą osłoną dotrzeć dowyjścia, które, jak przeczuwał, znajdowało się już niedaleko.Był ocalony.Lecz nagle zobaczył w odległości trzydziestu metrów stojącego nieruchomostrażnika, który zagradzał mu drogę.Skręcił w lewo i natknął się na drugiegostrażnika, również nieruchomego, który zdawał się na niego czekać.Strażnicy i znowu strażnicy, co pięćdziesiąt kroków cały kordon rozciągniętyjak oka sieci.I najgorsze było, że chyba musieli go zobaczyć, gdyż rozległo sięciche wołanie podobne do wysokiego krzyku sowy, powtarzane następnie odmiejsca do miejsca, w nieskończoność.Wreszcie myśliwi wpadli na trop,wszelka ostrożność stała się niepotrzebna, człowiek mógł już szukać ocaleniajedynie w ucieczce.Uczuł to tak jasno, że w jednej chwili przeszedł w galop,przesadzając przeszkody, biegnąc między drzewami, nie bojąc się już, żezobaczą go i usłyszą [ Pobierz całość w formacie PDF ]