[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale już w dziedzińcu fabryki, która huczała wszystkimi maszyna-mi, w dziedzińcu zalanym falami elektrycznego światła i pełnym ru-chu, czuł się znowu dobrze. Zaczekajcie chwilę, rozmówię się i zaraz wyjdę.Wszedł do wie-ży prawie ciemnej, bo tylko jedna lampka, przyczepiona do ścianyokopconej, rozpryskiwała nieco mętnego światła na pracujące tłoki i nadolną część koła, które jak zwykle obracało się szalonymi rzutami, wy-jąc dziką pieśń siły i połyskując groznie olbrzymimi stalowymiszprychami. Malinowski! krzyknął od drzwi, ale głos porwały żelazneszczęki maszyny.Malinowski, zgarbiony, w długiej bluzie, z oliwiarką w ręku i wy-cierem, łaził dookoła maszyny i czuwał nad tym potwornym bydlę-ciem; zatopiony zupełnie w chaosie krzyków i szumów, jakby w głębirozszalałego morza, śledził tylko oczami ruchy potworu, który jakbyszaleństwem pijany taczał się z rykiem wściekłości, trząsł murami inapełniał wieżę grozą. Malinowski! zakrzyczał mu już nad uchem Kessler.Malinowski usłyszał, podszedł bliżej, oliwiarkę i lampkę postawił ipatrząc na niego spokojnie, wycierał ręce o bluzę. Pisałeś list do mnie? zapytał groznie Kessler.Skinął głową po-takująco. Czego chcesz? rzucił brutalnie, bo spokój Malinowskiego roz-drażniał go. Coś zrobił z Zośką? szepnął nachylając się do niego. Aha! więc co chcesz? zapytał po raz drugi i bezwiednie chciałsię cofnąć do drzwi.Malinowski zastąpił mu drogę i szepnął cicho, bardzo spokojnie: Nic.Zapłacę ci tylko za nią.Oczy mu strzeliły mocnym stalowym błyskiem, a potężne ręce, po-dobne do tłoków, wysunęły się groznie zaciśnięte. Z drogi, bo ci łeb rozbiję!Strach nim zatrząsł, zobaczył w oczach Malinowskiego wyrokśmierci. Sprobuj, sprobuj!. mruknął ponuro Malinowski.Posunęli się ku sobie, patrzyli przez chwilę jak dwa tygrysy, napi-nające się do strasznego skoku.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG239Oczy zaczęły im połyskiwać jak te stalowe szprychy koła, które ni-by kły migotały z cieniów.Potwór, jak gad splątany w sieć zmroków, skrzeń, błysków, z wy-ciem rzucał się zapamiętale, jakby szukając ucieczki z tych roztrzęsio-nych, potężnych murów. Z drogi! ryknął Kessler i równocześnie uzbrojoną w kastet rękąwymierzył taki straszny cios, że Małinowski zatoczył się na ścianę, alenie upadł, jak błyskawica rozwinął się w całej długości i runął naKesslera chwytając go stalowymi rękami za gardło i rzucając zestraszną siłą na przeciwległą ścianę. Ty.ścierwo. warczał i coraz silniej go dusił, aż Kessler rzy-gnął krwią i ledwie wycharczał: Puść.puść. Już cię teraz dokończę, tyś mój, mój.mój. szeptał wolno ibezwiednie jakoś zwolnił ucisk palców.Wtedy Kessler oprzytomniał iszalonym ruchem rozpaczy rzucił się naprzód z taką siłą, że obaj upa-dli.Malinowski go nie puścił, sczepili się wpół jak dwa niedzwiedzie itarzali się z głuchym krzykiem, bili głowami o asfalt, rozbijali się ościany i obmurowania maszyny, gnietli się kolanami, kąsali sobie twa-rze i ramiona, ryczeli z bólu i wściekłości.Nienawiść i pragnienie mordu odebrały im przytomność, przewra-cali się potwornym kłębem, który co chwila się przewalał, unosił, padałznowu, zwijał, prężył, ryczał dziko i ociekający krwią, rozszalały, to-czył dalej ten bój śmiertelny obok maszyny huczącej głucho, pod tymkołem, które co chwila już chwytało ich stalowymi kłami.Szamotali się krótko.Malinowski brał górę i tak ściskał potężnie,że łamał tamtemu żebra i klatkę piersiową, wtedy Kessler ostatnim ru-chem uchwycił go zębami za gardło.Zerwali się równocześnie z ziemi, okręcili się dookoła siebie i runę-li ze strasznym krzykiem na tłoki i pomiędzy przebiegające błyska-wicznie szprychy koła, które ich poderwało, wchłonęło, podniosło podsufit i w mgnieniu oka rozmiażdżyło na strzępy.Jeszcze ostatni ich krzyk brzmiał wśród rozdrganych murów, a onijuż nie żyli, tylko łachmany podarte ciał wirowały w orbicie koła-potworu, leciały po ścianach, zsuwały się po tłokach okrwawionych iwiewały poczepiane na kole, które okrwawione, potworne swoją wiel-kością, biegało wciąż w szalonym ruchu, z wściekłym rykiem siły spę-tanej.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG240Za pogrzebem Malinowskiego poszła tylko garstka znajomych iprzyjaciół Adama, bo dzień był straszny, co chwila padał deszcz ześniegiem i wiatr przenikliwy, lodowaty powiewał od szarych, ciężkichchmur, nisko wiszących nad ziemią.Adam prowadził matkę opuchłą od płaczu i na pół przytomną, a zanimi szli Jaskólscy z gromadą starszych dzieci i kilka sąsiadek z do-mów familijnych.Szli środkiem ulicy za jednokonnym karawanem, który skakał nawybojach i rozbijał kołami rzadkie czarne błoto, chlustając dookołastrumieniami.Orszak posuwał się wolno Piotrkowską ulicą, zapchaną wozamipełnymi towarów i prywatnymi ekwipażami; tłumy czarne, obłocone,snuły się trotuarami, z dachów spływała woda strumieniami i rozpry-skiwała się o chodniki i o chwiejące się na wietrze parasole, a śniegmokrymi płatami bielił coraz bardziej bok karawanu i trumny.Trotuarem szedł Blumenfeld, Szulc i cała ich muzyczna banda, wkońcu której Stach Wilczek z jakimś młodym człowiekiem, któremuwciąż opowiadał o swoich interesach.Horn szedł również za orszakiem i smutnym wzrokiem przeglądałwszystkich idących; szukał Zośki, ale jej nie było i nikt nie wiedział, cosię z nią stało od śmierci Kesslera.Zaraz za miastem przyłączyło się do orszaku kilkanaście robotnic ite zaintonowały jakąś przesmutną pieśń i śpiewały ją same, bo księdzanie było.Chowali Malinowskiego jako samobójcę i mordercę, wewzgardzie, więc też może i dlatego twarze wszystkich napiętnowałagłęboka gorycz i smutek.Ale w miarę odsuwania się od miasta przybywało coraz więcej lu-dzi z różnych przejść i zaułków; ludzi zdyszanych jeszcze pracą, za-brudzonych, sinych z zimna, którzy zwartym zastępem otoczyli zmar-łego towarzysza i szli niby grozny zastęp.Pieśń brzmiała smutnie, targał ją wiatr, chłostał śnieg i deszcz,mroziło przejmujące zimno.W alei, prowadzącej do cmentarza, nagie drzewa jęczały pod par-ciem wichru, a pieśń rozlegała się jak łkanie pełne skargi i bezbrzeżne-go żalu.Przez cmentarz, pełen rozgniłych liści, błota zmieszanego ze śnie-giem, wspaniałych grobowców i dzikiego szumu nagich drzew, przesu-nęli się spiesznie i skręcili w kąt zapomnianych , gdzie kilkanaściemogił wznosiło się wśród uschłych ostów i dziewanny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Ale już w dziedzińcu fabryki, która huczała wszystkimi maszyna-mi, w dziedzińcu zalanym falami elektrycznego światła i pełnym ru-chu, czuł się znowu dobrze. Zaczekajcie chwilę, rozmówię się i zaraz wyjdę.Wszedł do wie-ży prawie ciemnej, bo tylko jedna lampka, przyczepiona do ścianyokopconej, rozpryskiwała nieco mętnego światła na pracujące tłoki i nadolną część koła, które jak zwykle obracało się szalonymi rzutami, wy-jąc dziką pieśń siły i połyskując groznie olbrzymimi stalowymiszprychami. Malinowski! krzyknął od drzwi, ale głos porwały żelazneszczęki maszyny.Malinowski, zgarbiony, w długiej bluzie, z oliwiarką w ręku i wy-cierem, łaził dookoła maszyny i czuwał nad tym potwornym bydlę-ciem; zatopiony zupełnie w chaosie krzyków i szumów, jakby w głębirozszalałego morza, śledził tylko oczami ruchy potworu, który jakbyszaleństwem pijany taczał się z rykiem wściekłości, trząsł murami inapełniał wieżę grozą. Malinowski! zakrzyczał mu już nad uchem Kessler.Malinowski usłyszał, podszedł bliżej, oliwiarkę i lampkę postawił ipatrząc na niego spokojnie, wycierał ręce o bluzę. Pisałeś list do mnie? zapytał groznie Kessler.Skinął głową po-takująco. Czego chcesz? rzucił brutalnie, bo spokój Malinowskiego roz-drażniał go. Coś zrobił z Zośką? szepnął nachylając się do niego. Aha! więc co chcesz? zapytał po raz drugi i bezwiednie chciałsię cofnąć do drzwi.Malinowski zastąpił mu drogę i szepnął cicho, bardzo spokojnie: Nic.Zapłacę ci tylko za nią.Oczy mu strzeliły mocnym stalowym błyskiem, a potężne ręce, po-dobne do tłoków, wysunęły się groznie zaciśnięte. Z drogi, bo ci łeb rozbiję!Strach nim zatrząsł, zobaczył w oczach Malinowskiego wyrokśmierci. Sprobuj, sprobuj!. mruknął ponuro Malinowski.Posunęli się ku sobie, patrzyli przez chwilę jak dwa tygrysy, napi-nające się do strasznego skoku.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG239Oczy zaczęły im połyskiwać jak te stalowe szprychy koła, które ni-by kły migotały z cieniów.Potwór, jak gad splątany w sieć zmroków, skrzeń, błysków, z wy-ciem rzucał się zapamiętale, jakby szukając ucieczki z tych roztrzęsio-nych, potężnych murów. Z drogi! ryknął Kessler i równocześnie uzbrojoną w kastet rękąwymierzył taki straszny cios, że Małinowski zatoczył się na ścianę, alenie upadł, jak błyskawica rozwinął się w całej długości i runął naKesslera chwytając go stalowymi rękami za gardło i rzucając zestraszną siłą na przeciwległą ścianę. Ty.ścierwo. warczał i coraz silniej go dusił, aż Kessler rzy-gnął krwią i ledwie wycharczał: Puść.puść. Już cię teraz dokończę, tyś mój, mój.mój. szeptał wolno ibezwiednie jakoś zwolnił ucisk palców.Wtedy Kessler oprzytomniał iszalonym ruchem rozpaczy rzucił się naprzód z taką siłą, że obaj upa-dli.Malinowski go nie puścił, sczepili się wpół jak dwa niedzwiedzie itarzali się z głuchym krzykiem, bili głowami o asfalt, rozbijali się ościany i obmurowania maszyny, gnietli się kolanami, kąsali sobie twa-rze i ramiona, ryczeli z bólu i wściekłości.Nienawiść i pragnienie mordu odebrały im przytomność, przewra-cali się potwornym kłębem, który co chwila się przewalał, unosił, padałznowu, zwijał, prężył, ryczał dziko i ociekający krwią, rozszalały, to-czył dalej ten bój śmiertelny obok maszyny huczącej głucho, pod tymkołem, które co chwila już chwytało ich stalowymi kłami.Szamotali się krótko.Malinowski brał górę i tak ściskał potężnie,że łamał tamtemu żebra i klatkę piersiową, wtedy Kessler ostatnim ru-chem uchwycił go zębami za gardło.Zerwali się równocześnie z ziemi, okręcili się dookoła siebie i runę-li ze strasznym krzykiem na tłoki i pomiędzy przebiegające błyska-wicznie szprychy koła, które ich poderwało, wchłonęło, podniosło podsufit i w mgnieniu oka rozmiażdżyło na strzępy.Jeszcze ostatni ich krzyk brzmiał wśród rozdrganych murów, a onijuż nie żyli, tylko łachmany podarte ciał wirowały w orbicie koła-potworu, leciały po ścianach, zsuwały się po tłokach okrwawionych iwiewały poczepiane na kole, które okrwawione, potworne swoją wiel-kością, biegało wciąż w szalonym ruchu, z wściekłym rykiem siły spę-tanej.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG240Za pogrzebem Malinowskiego poszła tylko garstka znajomych iprzyjaciół Adama, bo dzień był straszny, co chwila padał deszcz ześniegiem i wiatr przenikliwy, lodowaty powiewał od szarych, ciężkichchmur, nisko wiszących nad ziemią.Adam prowadził matkę opuchłą od płaczu i na pół przytomną, a zanimi szli Jaskólscy z gromadą starszych dzieci i kilka sąsiadek z do-mów familijnych.Szli środkiem ulicy za jednokonnym karawanem, który skakał nawybojach i rozbijał kołami rzadkie czarne błoto, chlustając dookołastrumieniami.Orszak posuwał się wolno Piotrkowską ulicą, zapchaną wozamipełnymi towarów i prywatnymi ekwipażami; tłumy czarne, obłocone,snuły się trotuarami, z dachów spływała woda strumieniami i rozpry-skiwała się o chodniki i o chwiejące się na wietrze parasole, a śniegmokrymi płatami bielił coraz bardziej bok karawanu i trumny.Trotuarem szedł Blumenfeld, Szulc i cała ich muzyczna banda, wkońcu której Stach Wilczek z jakimś młodym człowiekiem, któremuwciąż opowiadał o swoich interesach.Horn szedł również za orszakiem i smutnym wzrokiem przeglądałwszystkich idących; szukał Zośki, ale jej nie było i nikt nie wiedział, cosię z nią stało od śmierci Kesslera.Zaraz za miastem przyłączyło się do orszaku kilkanaście robotnic ite zaintonowały jakąś przesmutną pieśń i śpiewały ją same, bo księdzanie było.Chowali Malinowskiego jako samobójcę i mordercę, wewzgardzie, więc też może i dlatego twarze wszystkich napiętnowałagłęboka gorycz i smutek.Ale w miarę odsuwania się od miasta przybywało coraz więcej lu-dzi z różnych przejść i zaułków; ludzi zdyszanych jeszcze pracą, za-brudzonych, sinych z zimna, którzy zwartym zastępem otoczyli zmar-łego towarzysza i szli niby grozny zastęp.Pieśń brzmiała smutnie, targał ją wiatr, chłostał śnieg i deszcz,mroziło przejmujące zimno.W alei, prowadzącej do cmentarza, nagie drzewa jęczały pod par-ciem wichru, a pieśń rozlegała się jak łkanie pełne skargi i bezbrzeżne-go żalu.Przez cmentarz, pełen rozgniłych liści, błota zmieszanego ze śnie-giem, wspaniałych grobowców i dzikiego szumu nagich drzew, przesu-nęli się spiesznie i skręcili w kąt zapomnianych , gdzie kilkanaściemogił wznosiło się wśród uschłych ostów i dziewanny [ Pobierz całość w formacie PDF ]