[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.KYeholek czuł za plecami przesuwającą się z niewiarygodnąprędkością ścianę ognia.Chciał przeskoczyć wykrot i dzięki jednemu odbiciu przeleciałdziesięć metrów.Przypadkowo zderzył się z drzewem i połamał je na kawałki; jeszcze jedenskok, prąd ognistego aerozolu odbił się od skały i nagle KYeholek znalazł się w samym środkurzeki płomieni.Odrzucił karabin, gdy naboje zaczynały eksplodować, i na oślep, posłusznyinstynktowi, wwiercał się najgłębiej jak tylko możliwe w ziemię, pomiędzy korzeniewywróconego świerka.Jego ubranie płonęło, skóra wraz z dyneemową kamizelką skwierczała, żar niszczyłkomórki nerwowe i już zaczynał smażyć mięso.KYeholek wył z bólu i przerażenia, a strumieńnapalmu stawał się coraz silniejszy, zamieniając w popiół wszystko, co organiczne.* * *Agonalny ból nie pozwalał mu umrzeć.Ból i regularny szum potężnego wirnika.Włożył pod siebie ręce i podniósł się na klęczki, chociaż kosztowało go to tyle wysiłku, coprzenoszenie góry.Glina, popiół, kamienie, pod którymi się ukrył - wszystko to wciąż naniego spadało i w pewnej chwili pomyślał, że ta lawina nigdy się nie skończy.Nawet hukśmigieł stawał się coraz głośniejszy.Uniósł się na kolana i wstał.Miał wrażenie, że urwałomu nogę.Pod wpływem gorąca w pistolecie eksplodował nabój, ale dzięki ubraniu KYeholekuniknął jeszcze jednego poparzenia.Spojrzał na skórę przedramienia.Nie było jej tam,zobaczył tylko czarny, zwęglony strup, a pomiędzy pęknięciami żywe, krwawiące mięso.Zdziwił się, że jeszcze widzi.Prawdopodobnie jego twarz również stanowiła czarną,spieczoną maskę.Znowu szum śmigieł.Jeśli pozostał chociaż jeden helikopter, to caływysiłek, starania i cierpienie były zbyteczne.Przytrzymał się rozżarzonego pnia i zrobiłpierwszy krok.Skóra na rękach pękała i kruszyła się, ale jakoś dawał radę.Napalm wypalił w lesie bruzdę szerokości trzydziestu i długości trzystu metrów, wktórej nie pozostało nawet jedno drzewo.Prawie dziesięć tysięcy metrów kwadratowychzmienionych w pustynię.- A może to po prostu była bomba termobaryczna - szepnął KYeholek, kuśtykając wstronę załamania zbocza, skąd rozciągał się widok na dolinę.Helikopter bojowy unosił się piętnaście metrów pod nim przy resztce urwiska, zktórego wcześniej strzelał.Uświadomił sobie, że nie została mu żadna broń.Maszynaprzechyliła się, by nabrać prędkości i kontynuować lot.- Dlaczego nie? - zadał sobie pytanie KYeholek i skoczył.Miał wrażenie, że spada bardzo wolno, a dotychczas wściekły wir śmigieł wydawał sięteraz leniwym krążeniem.Był tuż nad helikopterem, ostatnie metry, skupił się na stalowymśmigle i kopnął z całej siły.Ułamek sekundy pózniej odbił się od pancerza.Zdążył zauważyćwgniecenie dokładnie w miejscu, gdzie postawił stopy.Pierwsze śmigło ledwie minęło jego kostkę, drugie pękło i poleciało po stycznej.Przez kilka długich milisekund nic się nie działo.Maszyna stopniowo przechylała sięna bok, aż wreszcie zaczęła spadać.Zanim KYeholek uświadomił sobie, że wciąż leci, tyle żew przeciwnym kierunku, uderzył głową w drzewo.Zwiotczał i bezwładnie jak szmacianalalka pomknął między gałęziami świerka w dół.Rozdział dwudziesty czwartyWielkie umieranieFilip przytrzymał rosochę przy pniu, by nie spadła z niej żadna szyszka, i spojrzał wdół.Czterech mężczyzn z karabinami i w kombinezonach w kolorze khaki pochylało się nadzmasakrowanymi zwłokami.Więcej uwagi niż trupowi poświęcali jego broni.Pechowieczauważył wcześniej Filipa i próbował go zastrzelić.Klinga katany przecięła czysto lunetę,komorę nabojową i magazynek.Obnażone żółte naboje przypominały z góry wnętrzności.Rozrośnięte gałęzie świerka z jednej strony doskonale maskowały Filipa, ale z drugiejutrudniały obserwację okolicy.Mimo to doskonale wiedział, w jaki sposób są rozstawienistojący najbliżej członkowie komanda, a o reszcie miał jakie takie pojęcie.Spojrzał wkierunku, z którego powinni nadejść - lokalizator oznaczył ich pozycje pomimo gęstejzasłony gałęzi.Zbliżali się, ale Filip nie mógł czekać.Wiedział, że czwórka poniżej to ostatnioddział zwiadu, do którego zadań należało przetestowanie obrony.Z poprzednich zdążyławystrzelić tylko jedna osoba, uświadomił sobie już w locie.Nie skoczył, tylko się ześliznął,by nie pomagać grawitacji.Mimo to i tak wiedzieli zbyt wiele o jego umiejętnościach.Ztakimi myślami powoli zmierzał w dół, igliwie i pył wzburzone ruchem zostawił za sobą.Klinga krótkiego miecza świsnęła w szybkim cięciu, wyrównał rotację uderzeniem dłuższymmieczem.Czaszka, szyja, żebra, kark.Zeskoczył do półprzysiadu, czterech martwych,połączonych z nim więzami śmierci, opierało się o niego ze wszystkich stron.Czuł, jakniechętnie uchodzi z nich życie, krąży wokół i szuka ciał, które mogłoby przyswoić,wykorzystać, wyposażyć w nadludzkie zdolności.Nikogo jednak nie znalazło i po chwilirozpłynęło się w powietrzu we fluktuacjach M-pola.Cztery trupy cały czas opierały się o Filipa.- Co wy, do cholery, wyprawiacie?! - krzyknął jeden z dwóch nadchodzących.Filipzorientował się, że to facet z lewej.Niebezpieczniejszy był ten drugi, czuł jego koncentrację, obserwując teren.Teraz.Pośliznął się lekko i dopiero przy drugim kroku nabrał prędkości.Gdy zwłoki odleciały nawszystkie strony, ujrzał przerażoną twarz wąsacza z karabinem.Cięcie kataną i zaraz po nimpchnięcie wakizashi, zmiana kierunku dzięki sile bezwładu martwego, muśnięcie kulą poplecach, ciało drgające w rytm wyrzucanych z broni pocisków i kolejne poziome uderzenie,tym razem przez żebra.Potężny strzelec mimo to wciąż trzymał się na nogach.Kręcił się w kółko i strzelał,płomień z lufy zdawał się szukać celu.Kolejny atak, tym razem ukośnie z dołu, trzaskłamanych żeber, potężny strumień krwi.Cisza.Filip nawet na moment nie mógł jednak pozostać w miejscu, bo wszyscy zmierzali wjego kierunku.Już czuli, już wiedzieli, że jest sam, ale mimo to nie potrafili zdobyćterytorium, którego bronił.Przedzierał się przez zarośla, pochylony prawie do samej ziemi,stopami jak łyżkami koparek rozrywał przerośnięte korzenie.I nagle znalazł się pod ostrzałem z kilku pozycji jednocześnie, pociski regularnie idokładnie przeczesywały krzaki.Odbił się i ślizgiem po ziemi pokonał jeszcze kilka metrów prawie do końca gęstegopasa malin.Gdy wyplątał się z kłębowiska zarośli, dotarło do niego, że ma towarzystwo.- Jesteś mój - rzucił mężczyzna w hełmie schowany za grubym pniem starego świerkai natychmiast strzelił z pozycji klęczącej.Filip upadł na bok, jeden, drugi, trzeci obrót.Udało mu się nabrać prędkości, przezchwilę leciał nawet w powietrzu i w końcu zdołał przejść do biegu.Trzy krótkie kroki,schował się za drzewem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.KYeholek czuł za plecami przesuwającą się z niewiarygodnąprędkością ścianę ognia.Chciał przeskoczyć wykrot i dzięki jednemu odbiciu przeleciałdziesięć metrów.Przypadkowo zderzył się z drzewem i połamał je na kawałki; jeszcze jedenskok, prąd ognistego aerozolu odbił się od skały i nagle KYeholek znalazł się w samym środkurzeki płomieni.Odrzucił karabin, gdy naboje zaczynały eksplodować, i na oślep, posłusznyinstynktowi, wwiercał się najgłębiej jak tylko możliwe w ziemię, pomiędzy korzeniewywróconego świerka.Jego ubranie płonęło, skóra wraz z dyneemową kamizelką skwierczała, żar niszczyłkomórki nerwowe i już zaczynał smażyć mięso.KYeholek wył z bólu i przerażenia, a strumieńnapalmu stawał się coraz silniejszy, zamieniając w popiół wszystko, co organiczne.* * *Agonalny ból nie pozwalał mu umrzeć.Ból i regularny szum potężnego wirnika.Włożył pod siebie ręce i podniósł się na klęczki, chociaż kosztowało go to tyle wysiłku, coprzenoszenie góry.Glina, popiół, kamienie, pod którymi się ukrył - wszystko to wciąż naniego spadało i w pewnej chwili pomyślał, że ta lawina nigdy się nie skończy.Nawet hukśmigieł stawał się coraz głośniejszy.Uniósł się na kolana i wstał.Miał wrażenie, że urwałomu nogę.Pod wpływem gorąca w pistolecie eksplodował nabój, ale dzięki ubraniu KYeholekuniknął jeszcze jednego poparzenia.Spojrzał na skórę przedramienia.Nie było jej tam,zobaczył tylko czarny, zwęglony strup, a pomiędzy pęknięciami żywe, krwawiące mięso.Zdziwił się, że jeszcze widzi.Prawdopodobnie jego twarz również stanowiła czarną,spieczoną maskę.Znowu szum śmigieł.Jeśli pozostał chociaż jeden helikopter, to caływysiłek, starania i cierpienie były zbyteczne.Przytrzymał się rozżarzonego pnia i zrobiłpierwszy krok.Skóra na rękach pękała i kruszyła się, ale jakoś dawał radę.Napalm wypalił w lesie bruzdę szerokości trzydziestu i długości trzystu metrów, wktórej nie pozostało nawet jedno drzewo.Prawie dziesięć tysięcy metrów kwadratowychzmienionych w pustynię.- A może to po prostu była bomba termobaryczna - szepnął KYeholek, kuśtykając wstronę załamania zbocza, skąd rozciągał się widok na dolinę.Helikopter bojowy unosił się piętnaście metrów pod nim przy resztce urwiska, zktórego wcześniej strzelał.Uświadomił sobie, że nie została mu żadna broń.Maszynaprzechyliła się, by nabrać prędkości i kontynuować lot.- Dlaczego nie? - zadał sobie pytanie KYeholek i skoczył.Miał wrażenie, że spada bardzo wolno, a dotychczas wściekły wir śmigieł wydawał sięteraz leniwym krążeniem.Był tuż nad helikopterem, ostatnie metry, skupił się na stalowymśmigle i kopnął z całej siły.Ułamek sekundy pózniej odbił się od pancerza.Zdążył zauważyćwgniecenie dokładnie w miejscu, gdzie postawił stopy.Pierwsze śmigło ledwie minęło jego kostkę, drugie pękło i poleciało po stycznej.Przez kilka długich milisekund nic się nie działo.Maszyna stopniowo przechylała sięna bok, aż wreszcie zaczęła spadać.Zanim KYeholek uświadomił sobie, że wciąż leci, tyle żew przeciwnym kierunku, uderzył głową w drzewo.Zwiotczał i bezwładnie jak szmacianalalka pomknął między gałęziami świerka w dół.Rozdział dwudziesty czwartyWielkie umieranieFilip przytrzymał rosochę przy pniu, by nie spadła z niej żadna szyszka, i spojrzał wdół.Czterech mężczyzn z karabinami i w kombinezonach w kolorze khaki pochylało się nadzmasakrowanymi zwłokami.Więcej uwagi niż trupowi poświęcali jego broni.Pechowieczauważył wcześniej Filipa i próbował go zastrzelić.Klinga katany przecięła czysto lunetę,komorę nabojową i magazynek.Obnażone żółte naboje przypominały z góry wnętrzności.Rozrośnięte gałęzie świerka z jednej strony doskonale maskowały Filipa, ale z drugiejutrudniały obserwację okolicy.Mimo to doskonale wiedział, w jaki sposób są rozstawienistojący najbliżej członkowie komanda, a o reszcie miał jakie takie pojęcie.Spojrzał wkierunku, z którego powinni nadejść - lokalizator oznaczył ich pozycje pomimo gęstejzasłony gałęzi.Zbliżali się, ale Filip nie mógł czekać.Wiedział, że czwórka poniżej to ostatnioddział zwiadu, do którego zadań należało przetestowanie obrony.Z poprzednich zdążyławystrzelić tylko jedna osoba, uświadomił sobie już w locie.Nie skoczył, tylko się ześliznął,by nie pomagać grawitacji.Mimo to i tak wiedzieli zbyt wiele o jego umiejętnościach.Ztakimi myślami powoli zmierzał w dół, igliwie i pył wzburzone ruchem zostawił za sobą.Klinga krótkiego miecza świsnęła w szybkim cięciu, wyrównał rotację uderzeniem dłuższymmieczem.Czaszka, szyja, żebra, kark.Zeskoczył do półprzysiadu, czterech martwych,połączonych z nim więzami śmierci, opierało się o niego ze wszystkich stron.Czuł, jakniechętnie uchodzi z nich życie, krąży wokół i szuka ciał, które mogłoby przyswoić,wykorzystać, wyposażyć w nadludzkie zdolności.Nikogo jednak nie znalazło i po chwilirozpłynęło się w powietrzu we fluktuacjach M-pola.Cztery trupy cały czas opierały się o Filipa.- Co wy, do cholery, wyprawiacie?! - krzyknął jeden z dwóch nadchodzących.Filipzorientował się, że to facet z lewej.Niebezpieczniejszy był ten drugi, czuł jego koncentrację, obserwując teren.Teraz.Pośliznął się lekko i dopiero przy drugim kroku nabrał prędkości.Gdy zwłoki odleciały nawszystkie strony, ujrzał przerażoną twarz wąsacza z karabinem.Cięcie kataną i zaraz po nimpchnięcie wakizashi, zmiana kierunku dzięki sile bezwładu martwego, muśnięcie kulą poplecach, ciało drgające w rytm wyrzucanych z broni pocisków i kolejne poziome uderzenie,tym razem przez żebra.Potężny strzelec mimo to wciąż trzymał się na nogach.Kręcił się w kółko i strzelał,płomień z lufy zdawał się szukać celu.Kolejny atak, tym razem ukośnie z dołu, trzaskłamanych żeber, potężny strumień krwi.Cisza.Filip nawet na moment nie mógł jednak pozostać w miejscu, bo wszyscy zmierzali wjego kierunku.Już czuli, już wiedzieli, że jest sam, ale mimo to nie potrafili zdobyćterytorium, którego bronił.Przedzierał się przez zarośla, pochylony prawie do samej ziemi,stopami jak łyżkami koparek rozrywał przerośnięte korzenie.I nagle znalazł się pod ostrzałem z kilku pozycji jednocześnie, pociski regularnie idokładnie przeczesywały krzaki.Odbił się i ślizgiem po ziemi pokonał jeszcze kilka metrów prawie do końca gęstegopasa malin.Gdy wyplątał się z kłębowiska zarośli, dotarło do niego, że ma towarzystwo.- Jesteś mój - rzucił mężczyzna w hełmie schowany za grubym pniem starego świerkai natychmiast strzelił z pozycji klęczącej.Filip upadł na bok, jeden, drugi, trzeci obrót.Udało mu się nabrać prędkości, przezchwilę leciał nawet w powietrzu i w końcu zdołał przejść do biegu.Trzy krótkie kroki,schował się za drzewem [ Pobierz całość w formacie PDF ]