[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamachnął się,wycelował i już miał nim cisnąć, gdy nagle stanął z wyrazem przerażeniai szoku na twarzy.Zobaczył przed sobą Jednookiego i poczuł wtrzewiach chłód wbitego po rękojeść ostrza.Usłyszawszy zduszony okrzyk, Kaan odwrócił się błyskawicznie izobaczył, jak Balam chwieje się i upada.Jednooki pochylił się nad nim iwysoko uniósł zakrwawiony nóż.- Stój! - krzyknął Kaan.W mroku, w zasnutym dymem powietrzu coraz trudniej byłocokolwiek zobaczyć.Gęsta chmura popiołu i gazów zbliżała się.Gór jużnie było widać, znikły też Amecameca i stare łożyska lawy.Panowałozamieszanie, tysiące ludzi biegało na oślep w popłochu, nawoływało.Niektórzy padali ogłuszeni, a z nieba wciąż sypał się gruz.Krzyknąwszy do Toniny, by skryła się głębiej w lesie, Kaanpodskoczył do leżącego Balama i chwycił Jednookiego za nadgarstek.- Panie! - zawołał karzeł, przekrzykując grzmoty i kuląc się podgradem kamieni.- Pozwól mi! To on cię skierował daleko odTeotihuacan.Kazał cię okłamać, że czerwony kwiat rośnie w Copan.Amnie nigdy nie napadł żaden jaguar.To był ten pies! Pozwól mi gozabić! Mam do tego prawo!Ziemia się zatrzęsła tak gwałtownie, że Jednooki stracił równowagęi upadł.- Idz, zaopiekuj się Toniną! - krzyknął do niego Kaan, pokazując wkierunku lasu.Wziął Balama na ręce i zaciągnął pod osłonę wielkiego dębu, gdziekuliła się gromada ludzi.Ukląkł przy rannym.Ziemia uspokoiła się nachwilę, aż wszystkim zrobiło się dziwnie.Dym, popioły i gazy wciąż wylewały się z krateru.Słońce zamieniłosię w mdłą, pomarańczową kulę, której blask nie mógł się przedrzećprzez zasłonę.Balam zaczerpnął powietrza, w gardle zabulgotała mukrew.- Dobrze nam było razem - wychrypiał.- Byliśmy druhami.Bohaterami.Kaan wsunął rękę pod plecy Balama, uniósł go, by mu ulżyć.Czułjuż tylko litość nad nim.- To twoje dziecko.to chłopak czy dziewczynka?- Mam syna - rzekł poważnie Kaan.- Druhu! - odezwał się Balam.Błyskał białkami oczu, a z ustchlustała mu krew.- Wysłuchaj mojego wyznania grzechów.Rozpoczął modlitwę od słów k'inn kiichpan, piękne słońce", którekiedyś Tonina zrozumiała mylnie jako cierpię".Ale Balam cierpiałnaprawdę, to było widać.Z trudem oddychał, ledwie mówił, ale usilniewymieniał grzechy, chcąc zapewnić sobie drogę do raju.- Kaanie, druhu, to ja zabiłem Jadeitowe Niebo.Wśród grzmotów erupcji i ludzkich krzyków Kaan nie był pewien,czy się nie przesłyszał.- Co powiedziałeś? - zbliżył ucho do ust Balama.- Zabiłem ją.Chciałem ją.dzgnąć nożem, ale.walczyła.broniłasię.Uderzyłem ją.Kaan wpatrywał się w twarz Balama, w jego majańskie rysy, którekiedyś chciał naśladować, a teraz nimi pogardzał.Docierała do niegostraszliwa prawda.Wpatrywał się w mięsiste wargi czyniące wyznaniatak potworne, że wprost nie do uwierzenia.Ale uwierzył od razu.Wydał z siebie krzyk udręki, zerwał się na równe nogi, wbił wzrokw leżącego.%7łar i wściekłość buchającego ogniem wulkanu stały sięteraz udziałem Kaana.Jadeitowe Niebo.zamordowana przez jegodruha.Coś śliskiego chwyciło go za kostkę nogi.Kaan spojrzał w dół izobaczył, że to zakrwawiona dłoń Balama.- To w odwecie za Sześć Gołębic i Zival.- wyrzęził.- I śledziłemcię od tamtej pory, planując zemstę.Kaan miał ściśnięte gardło, a łzy wściekłości płynęły mu popoliczkach.- Skoro mnie tak nienawidziłeś - wyrzekł przez zęby - to dlaczegowtedy, w Mayapan, nie zabiłeś mnie?- Potrzebowałem cię.- Krew już buchała Balamowi z ust.- Gdyodebrano mi Sześć Gołębic i Zival, byłeś jedynym sensem mojego życia.Mogłem żyć tylko dopóty, dopóki ty żyjesz.Przy życiu trzymała mniemyśl o zemście.To jeszcze nie wszystko - wyszeptał.- Dalece niewszystko.Kaan patrzył z zaciśniętymi pięściami, beznamiętnie, na zgonBalama.A potem zapadła ciemność.Całkowita i zupełna, jakbezgwiezdna i bezksiężycowa noc.Wielka wulkaniczna chmura dotarłana równinę i spowiła świat duszącym uściskiem.Ptaki spadały na ziemię martwe z głuchymi plaśnięciami.Niebezpieczne odłamki szkła wulkanicznego i pumeksu sypały się jakgrad.Nie było czym oddychać.Popiół opadał na głowy i ramiona.Kuprzerażeniu Kaana drzewa stanęły w płomieniach.Wybuchł pożar.Oczyi płuca piekły żywym ogniem.- Tonino! - krzyknął.Znalazł ją wśród innych.Wdmuchiwała dziecku powietrze zwłasnych płuc, tak jak to uczyniła z Kaanem, gdy tonął w cenote wChichen Itza.- Musimy stąd uciekać! - sapnęła.Kaan rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nic prócz czarnegodymu.Dokąd uciekać? Którędy?Nagle z dymu wyłonił się wódz Martok z dużą grupą wojowników [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Zamachnął się,wycelował i już miał nim cisnąć, gdy nagle stanął z wyrazem przerażeniai szoku na twarzy.Zobaczył przed sobą Jednookiego i poczuł wtrzewiach chłód wbitego po rękojeść ostrza.Usłyszawszy zduszony okrzyk, Kaan odwrócił się błyskawicznie izobaczył, jak Balam chwieje się i upada.Jednooki pochylił się nad nim iwysoko uniósł zakrwawiony nóż.- Stój! - krzyknął Kaan.W mroku, w zasnutym dymem powietrzu coraz trudniej byłocokolwiek zobaczyć.Gęsta chmura popiołu i gazów zbliżała się.Gór jużnie było widać, znikły też Amecameca i stare łożyska lawy.Panowałozamieszanie, tysiące ludzi biegało na oślep w popłochu, nawoływało.Niektórzy padali ogłuszeni, a z nieba wciąż sypał się gruz.Krzyknąwszy do Toniny, by skryła się głębiej w lesie, Kaanpodskoczył do leżącego Balama i chwycił Jednookiego za nadgarstek.- Panie! - zawołał karzeł, przekrzykując grzmoty i kuląc się podgradem kamieni.- Pozwól mi! To on cię skierował daleko odTeotihuacan.Kazał cię okłamać, że czerwony kwiat rośnie w Copan.Amnie nigdy nie napadł żaden jaguar.To był ten pies! Pozwól mi gozabić! Mam do tego prawo!Ziemia się zatrzęsła tak gwałtownie, że Jednooki stracił równowagęi upadł.- Idz, zaopiekuj się Toniną! - krzyknął do niego Kaan, pokazując wkierunku lasu.Wziął Balama na ręce i zaciągnął pod osłonę wielkiego dębu, gdziekuliła się gromada ludzi.Ukląkł przy rannym.Ziemia uspokoiła się nachwilę, aż wszystkim zrobiło się dziwnie.Dym, popioły i gazy wciąż wylewały się z krateru.Słońce zamieniłosię w mdłą, pomarańczową kulę, której blask nie mógł się przedrzećprzez zasłonę.Balam zaczerpnął powietrza, w gardle zabulgotała mukrew.- Dobrze nam było razem - wychrypiał.- Byliśmy druhami.Bohaterami.Kaan wsunął rękę pod plecy Balama, uniósł go, by mu ulżyć.Czułjuż tylko litość nad nim.- To twoje dziecko.to chłopak czy dziewczynka?- Mam syna - rzekł poważnie Kaan.- Druhu! - odezwał się Balam.Błyskał białkami oczu, a z ustchlustała mu krew.- Wysłuchaj mojego wyznania grzechów.Rozpoczął modlitwę od słów k'inn kiichpan, piękne słońce", którekiedyś Tonina zrozumiała mylnie jako cierpię".Ale Balam cierpiałnaprawdę, to było widać.Z trudem oddychał, ledwie mówił, ale usilniewymieniał grzechy, chcąc zapewnić sobie drogę do raju.- Kaanie, druhu, to ja zabiłem Jadeitowe Niebo.Wśród grzmotów erupcji i ludzkich krzyków Kaan nie był pewien,czy się nie przesłyszał.- Co powiedziałeś? - zbliżył ucho do ust Balama.- Zabiłem ją.Chciałem ją.dzgnąć nożem, ale.walczyła.broniłasię.Uderzyłem ją.Kaan wpatrywał się w twarz Balama, w jego majańskie rysy, którekiedyś chciał naśladować, a teraz nimi pogardzał.Docierała do niegostraszliwa prawda.Wpatrywał się w mięsiste wargi czyniące wyznaniatak potworne, że wprost nie do uwierzenia.Ale uwierzył od razu.Wydał z siebie krzyk udręki, zerwał się na równe nogi, wbił wzrokw leżącego.%7łar i wściekłość buchającego ogniem wulkanu stały sięteraz udziałem Kaana.Jadeitowe Niebo.zamordowana przez jegodruha.Coś śliskiego chwyciło go za kostkę nogi.Kaan spojrzał w dół izobaczył, że to zakrwawiona dłoń Balama.- To w odwecie za Sześć Gołębic i Zival.- wyrzęził.- I śledziłemcię od tamtej pory, planując zemstę.Kaan miał ściśnięte gardło, a łzy wściekłości płynęły mu popoliczkach.- Skoro mnie tak nienawidziłeś - wyrzekł przez zęby - to dlaczegowtedy, w Mayapan, nie zabiłeś mnie?- Potrzebowałem cię.- Krew już buchała Balamowi z ust.- Gdyodebrano mi Sześć Gołębic i Zival, byłeś jedynym sensem mojego życia.Mogłem żyć tylko dopóty, dopóki ty żyjesz.Przy życiu trzymała mniemyśl o zemście.To jeszcze nie wszystko - wyszeptał.- Dalece niewszystko.Kaan patrzył z zaciśniętymi pięściami, beznamiętnie, na zgonBalama.A potem zapadła ciemność.Całkowita i zupełna, jakbezgwiezdna i bezksiężycowa noc.Wielka wulkaniczna chmura dotarłana równinę i spowiła świat duszącym uściskiem.Ptaki spadały na ziemię martwe z głuchymi plaśnięciami.Niebezpieczne odłamki szkła wulkanicznego i pumeksu sypały się jakgrad.Nie było czym oddychać.Popiół opadał na głowy i ramiona.Kuprzerażeniu Kaana drzewa stanęły w płomieniach.Wybuchł pożar.Oczyi płuca piekły żywym ogniem.- Tonino! - krzyknął.Znalazł ją wśród innych.Wdmuchiwała dziecku powietrze zwłasnych płuc, tak jak to uczyniła z Kaanem, gdy tonął w cenote wChichen Itza.- Musimy stąd uciekać! - sapnęła.Kaan rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nic prócz czarnegodymu.Dokąd uciekać? Którędy?Nagle z dymu wyłonił się wódz Martok z dużą grupą wojowników [ Pobierz całość w formacie PDF ]