[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A gdyby nawet dalej był pełen melancholijnego niesmaku dosamego siebie gdyby nawet udało się nam jakimś cudem zdobyć, dajmy na to, dubeltówkę,to i tak czasu jest zbyt mało, bym zdołał w należycie precyzyjnym stopniu opanować kunsztstrzelecki.Jednym słowem, panowie głos pana Trąby na powrót stał się głosem wytrawnegosztabowca jednym słowem, panowie, pozostaje. Jednym słowem, panowie, pozostaje łuk głos ojca wibrował niepoczytalną wściekło-ścią. Panie Trąba, może starczy tych facecji! Jeśli pan sobie życzy, mogę powiedzieć, iż z tąchwilą wypowiadam posłuszeństwo, odchodzę z oddziału, odmawiam wykonywania jakich-kolwiek rozkazów, zrzucam mundur, odchodzę do cywila, mogę wypowiedzieć którąkolwiekz tych błazeńskich formuł.I wypowiadam zdawało mi się, iż od śmiertelnej bladości poja-śniało nawet niebieskie światło na twarzy ojca i wypowiadam tę formułę, i wypowiadamwszystkie naraz te kabotyńskie formuły i równocześnie ojciec chwycił stojącą na stole bu-telkę bezterminowo zawieszam panu przyznawanie nagród za najbardziej nawet zapierającedech w piersiach frazy.Pan przekracza granice smaku ojciec mówił nieco ciszej, ale nieuspokajał się bynajmniej, przeciwnie, wciąż narastająca w nim furia zdawała się teraz swójwłasny głos dławić. Już sam pomysł z zamachem, już sam pomysł z zamachem jest ryzy-kowny, cała ta historia permanentnie sama siebie kwestionuje, a tu teraz gwózdz do trumnywszelkiego prawdopodobieństwa.Pan, panie Trąba, cały ten nieszczęsny naród obraża.Niewie pan, jak ludzie są upadlani? Nie wie pan, że jego n a p r a w d ę trzeba zabić? A pan?Jeśli w ogóle ma pan go zamiar zabić, to zanim go pan zabije, sam się pan na śmierć zagada.Nie pojmuje pan tego, czy jak? Pojmuję, dobrze pojmuję powiedział głucho pan Trąba. Skoro pan pojmuje, to po cóż pan rozcieńcza sytuację groteskowymi rekwizytami? Dostu tysięcy furgonów beczek! Zamachowiec z łukiem, policjant z damską parasolką! A tu lu-dzi na Sybir wywożą! Terefere kuku, do Gomułki z łuku! Drobiny piany pojawiły się wkącikach ust ojca. Z łuku! A może z procy! A może tak ot!I wziąwszy potworny rozmach, ojciec z całej siły cisnął butelką.Czy wszakże okazały gestbył odwrotnie proporcjonalny do jego siły, czy hipnotyczna i ocalająca moc wzroku panaTrąby nie spuszczającego oka z butelki tak wielka, czy był to rzadki splot rozmaitych koincy-dencji dość że nic się nie stało.Jeżeli istniał cel pocisk chybił celu.Flaszka odbyła krótki iosobliwie powolny lot w kierunku okna, zaciemniający koc zamortyzował uderzenie, niczympowietrzny wehikuł podchodzący ku lądowaniu zsunęła się w dół wzdłuż szarej powierzchni iodbiwszy jeszcze od stojącej pod oknem ławy, bezpiecznie wylądowała na ziemi i ospale,ostatnimi porywami potoczyła w kierunku moich stóp.Przez chwilę przyglądaliśmy się jejniemo, może w obawie, iż jednak lada chwila eksploduje i rozsypie się, rozpłynie w szkłozmieszane z jałowcówką, a może w nadziei, iż wstąpią w nią jeszcze jakieś energie i napędy ijakby obrócona czyjąś niewidzialną ręką zawiruje figlarnie i występnie? Ale nic się nie dzia-ło.Było cicho, u mych stóp zaś spoczywała flaszka wypełniona gorączkową i niemą szamota-niną niebieskich świateł. Panie Naczelniku głos pana Trąby miał nietypowo realistyczne brzmienie panie Na-czelniku, ja go naprawdę zabiję.Nie z łuku, rzecz jasna.Mam zamiar zastrzelić go z chińskiejkuszy miotającej bełty.38Rozdział VGdy wreszcie zrozumiałem, na czym ma polegać moja rola w zamachu na życie I sekreta-rza Władysława Gomułki, rozgorzały we mnie czarne płomienie zdrady i wstydu.Był dusznysierpniowy poranek, przez otwarte okno słychać było orkiestrę misyjną, z furią wdziewałemniedzielne ubranko, śpieszyłem się, miałem zamiar zostać zdrajcą, zanim zacznie się nabo-żeństwo.Chyłkiem, śliskim krokiem wiarołomcy wymknąłem się z domu. Jezu mój krasny! Królu świata jasny! śpiewały w przykościelnym ogrodzie chórzystkii spoglądały na mnie z pogardą, misyjni muzykanci odsunęli od ust puzony i z naganą pozie-rając w moim kierunku jęli coś szeptać między sobą. Halucynacje, Jerzyku, to są halucynacje, halucynacje spowodowane twoim panicznymstrachem szeptałem sam do siebie, kuliłem się i kroki moje stawały się coraz cięższe i czar-na piana lęku kolebała się w moich wnętrznościach coraz niebezpieczniej i ściśle na wysoko-ści Domu Zborowego musiałem się zatrzymać.Po raz pierwszy w życiu pojąłem, iż jeśli niedoznam uskrzydlenia, nie postąpię ani kroku dalej.Potem to przeświadczenie miało się sta-wać coraz częstsze, liczba czynności, których nie byłem w stanie wykonać bez doznaniauskrzydlenia wzrastała, w końcu bez doznania uskrzydlenia nie byłem w stanie niczego wżyciu zrobić, i teraz zresztą także, by spisać tę historię, uskrzydlać się muszę nieustannie.Rozejrzałem się wokoło i choć wybór jak na początek lat sześćdziesiątych był spory, ichoć wszystkie gospody i Piast , i Dom Zdrojowy , i Cafe Orbis były już otwarte, i choćwszystkie trzy znajdowały się w zasięgu mego wzroku, moja małoletniość stanowiła zaporęnie do przebycia.Męskie ramiona męskimi ramionami, męski głos męskim głosem, ale niebyło najmniejszej szansy, aby któraś z trzech barmanek.nie mogłem mieć żadnej nadziei, iżHelenka Morcinkówna ( Piast ), Krysia Kotulanka ( Dom Zdrojowy ) czy Marysia Jasiczek( Cafe Orbis ) poczęstuje mnie gorzałką.I nie przez samego siebie prowadzony skręciłem wlewo i przyśpieszyłem kroku, i niebawem minąwszy plac targowy, zastukałem do wrót ukry-tego w cieniu skoczni narciarskiej domostwa pana Trąby.Nikt nie odpowiadał.Nacisnąłemklamkę.Drzwi ustąpiły.Z głębi, z ciemnej sieni dochodziły pojedyncze słowa tłumione go-rączkowym spazmatycznym oddechem.Pan Trąba leżał na żelaznym łóżku stojącym na środku ogromnej, większej nawet od na-szej kuchni, izby.Poza łóżkiem i stojącą przy łóżku butelką nie było tam żadnych sprzętówani przedmiotów, nic, zdrewniały bezmiar wód, dryfujący środkiem rozbitek i butelka pełnazgubnych wieści.Z rozciętego czoła pana Trąby sączyła się krew, z raz po raz rozchylającychsię ust ciekła ślina, zielone wojskowe spodnie, które miał na sobie były kompletnie przemo-czone [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.A gdyby nawet dalej był pełen melancholijnego niesmaku dosamego siebie gdyby nawet udało się nam jakimś cudem zdobyć, dajmy na to, dubeltówkę,to i tak czasu jest zbyt mało, bym zdołał w należycie precyzyjnym stopniu opanować kunsztstrzelecki.Jednym słowem, panowie głos pana Trąby na powrót stał się głosem wytrawnegosztabowca jednym słowem, panowie, pozostaje. Jednym słowem, panowie, pozostaje łuk głos ojca wibrował niepoczytalną wściekło-ścią. Panie Trąba, może starczy tych facecji! Jeśli pan sobie życzy, mogę powiedzieć, iż z tąchwilą wypowiadam posłuszeństwo, odchodzę z oddziału, odmawiam wykonywania jakich-kolwiek rozkazów, zrzucam mundur, odchodzę do cywila, mogę wypowiedzieć którąkolwiekz tych błazeńskich formuł.I wypowiadam zdawało mi się, iż od śmiertelnej bladości poja-śniało nawet niebieskie światło na twarzy ojca i wypowiadam tę formułę, i wypowiadamwszystkie naraz te kabotyńskie formuły i równocześnie ojciec chwycił stojącą na stole bu-telkę bezterminowo zawieszam panu przyznawanie nagród za najbardziej nawet zapierającedech w piersiach frazy.Pan przekracza granice smaku ojciec mówił nieco ciszej, ale nieuspokajał się bynajmniej, przeciwnie, wciąż narastająca w nim furia zdawała się teraz swójwłasny głos dławić. Już sam pomysł z zamachem, już sam pomysł z zamachem jest ryzy-kowny, cała ta historia permanentnie sama siebie kwestionuje, a tu teraz gwózdz do trumnywszelkiego prawdopodobieństwa.Pan, panie Trąba, cały ten nieszczęsny naród obraża.Niewie pan, jak ludzie są upadlani? Nie wie pan, że jego n a p r a w d ę trzeba zabić? A pan?Jeśli w ogóle ma pan go zamiar zabić, to zanim go pan zabije, sam się pan na śmierć zagada.Nie pojmuje pan tego, czy jak? Pojmuję, dobrze pojmuję powiedział głucho pan Trąba. Skoro pan pojmuje, to po cóż pan rozcieńcza sytuację groteskowymi rekwizytami? Dostu tysięcy furgonów beczek! Zamachowiec z łukiem, policjant z damską parasolką! A tu lu-dzi na Sybir wywożą! Terefere kuku, do Gomułki z łuku! Drobiny piany pojawiły się wkącikach ust ojca. Z łuku! A może z procy! A może tak ot!I wziąwszy potworny rozmach, ojciec z całej siły cisnął butelką.Czy wszakże okazały gestbył odwrotnie proporcjonalny do jego siły, czy hipnotyczna i ocalająca moc wzroku panaTrąby nie spuszczającego oka z butelki tak wielka, czy był to rzadki splot rozmaitych koincy-dencji dość że nic się nie stało.Jeżeli istniał cel pocisk chybił celu.Flaszka odbyła krótki iosobliwie powolny lot w kierunku okna, zaciemniający koc zamortyzował uderzenie, niczympowietrzny wehikuł podchodzący ku lądowaniu zsunęła się w dół wzdłuż szarej powierzchni iodbiwszy jeszcze od stojącej pod oknem ławy, bezpiecznie wylądowała na ziemi i ospale,ostatnimi porywami potoczyła w kierunku moich stóp.Przez chwilę przyglądaliśmy się jejniemo, może w obawie, iż jednak lada chwila eksploduje i rozsypie się, rozpłynie w szkłozmieszane z jałowcówką, a może w nadziei, iż wstąpią w nią jeszcze jakieś energie i napędy ijakby obrócona czyjąś niewidzialną ręką zawiruje figlarnie i występnie? Ale nic się nie dzia-ło.Było cicho, u mych stóp zaś spoczywała flaszka wypełniona gorączkową i niemą szamota-niną niebieskich świateł. Panie Naczelniku głos pana Trąby miał nietypowo realistyczne brzmienie panie Na-czelniku, ja go naprawdę zabiję.Nie z łuku, rzecz jasna.Mam zamiar zastrzelić go z chińskiejkuszy miotającej bełty.38Rozdział VGdy wreszcie zrozumiałem, na czym ma polegać moja rola w zamachu na życie I sekreta-rza Władysława Gomułki, rozgorzały we mnie czarne płomienie zdrady i wstydu.Był dusznysierpniowy poranek, przez otwarte okno słychać było orkiestrę misyjną, z furią wdziewałemniedzielne ubranko, śpieszyłem się, miałem zamiar zostać zdrajcą, zanim zacznie się nabo-żeństwo.Chyłkiem, śliskim krokiem wiarołomcy wymknąłem się z domu. Jezu mój krasny! Królu świata jasny! śpiewały w przykościelnym ogrodzie chórzystkii spoglądały na mnie z pogardą, misyjni muzykanci odsunęli od ust puzony i z naganą pozie-rając w moim kierunku jęli coś szeptać między sobą. Halucynacje, Jerzyku, to są halucynacje, halucynacje spowodowane twoim panicznymstrachem szeptałem sam do siebie, kuliłem się i kroki moje stawały się coraz cięższe i czar-na piana lęku kolebała się w moich wnętrznościach coraz niebezpieczniej i ściśle na wysoko-ści Domu Zborowego musiałem się zatrzymać.Po raz pierwszy w życiu pojąłem, iż jeśli niedoznam uskrzydlenia, nie postąpię ani kroku dalej.Potem to przeświadczenie miało się sta-wać coraz częstsze, liczba czynności, których nie byłem w stanie wykonać bez doznaniauskrzydlenia wzrastała, w końcu bez doznania uskrzydlenia nie byłem w stanie niczego wżyciu zrobić, i teraz zresztą także, by spisać tę historię, uskrzydlać się muszę nieustannie.Rozejrzałem się wokoło i choć wybór jak na początek lat sześćdziesiątych był spory, ichoć wszystkie gospody i Piast , i Dom Zdrojowy , i Cafe Orbis były już otwarte, i choćwszystkie trzy znajdowały się w zasięgu mego wzroku, moja małoletniość stanowiła zaporęnie do przebycia.Męskie ramiona męskimi ramionami, męski głos męskim głosem, ale niebyło najmniejszej szansy, aby któraś z trzech barmanek.nie mogłem mieć żadnej nadziei, iżHelenka Morcinkówna ( Piast ), Krysia Kotulanka ( Dom Zdrojowy ) czy Marysia Jasiczek( Cafe Orbis ) poczęstuje mnie gorzałką.I nie przez samego siebie prowadzony skręciłem wlewo i przyśpieszyłem kroku, i niebawem minąwszy plac targowy, zastukałem do wrót ukry-tego w cieniu skoczni narciarskiej domostwa pana Trąby.Nikt nie odpowiadał.Nacisnąłemklamkę.Drzwi ustąpiły.Z głębi, z ciemnej sieni dochodziły pojedyncze słowa tłumione go-rączkowym spazmatycznym oddechem.Pan Trąba leżał na żelaznym łóżku stojącym na środku ogromnej, większej nawet od na-szej kuchni, izby.Poza łóżkiem i stojącą przy łóżku butelką nie było tam żadnych sprzętówani przedmiotów, nic, zdrewniały bezmiar wód, dryfujący środkiem rozbitek i butelka pełnazgubnych wieści.Z rozciętego czoła pana Trąby sączyła się krew, z raz po raz rozchylającychsię ust ciekła ślina, zielone wojskowe spodnie, które miał na sobie były kompletnie przemo-czone [ Pobierz całość w formacie PDF ]