[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bo otóż i ona sama,ta Helenka, która matkę nazywała złotą , a ojca brylantowym , ślicznie wymalowanaolejnymi farbami, w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka w pasie, wątła.Onai obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie umiał, że za gwiazdę zaofiarowałżycie, gwiazdy nie dostał i życie utracił.Dumny, ognisty chłopak, ciemnymi oczyma spodzłotych włosów jak żywy patrzy z portretu.Najpierw portret panny.- Po raz pierwszy: Kto da więcej?- Po raz drugi: Kto da więcej?- Po raz trzeci: Kto da więcej?Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretuchęć okazał.Aadny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocująpodróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzone-go przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnymi do połamanych kościmęczenników.A teraz portret chłopca.Nikt formalnie kupować go nie chce.Ot, tobie, chłopcze, dumai chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie na koniec ten sam karczmarz, który nabył He-lenkę, i brata jej bierze jak z łaski.Niech tam już będzie tych obrazków do pary: może no-cującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom - panicz!179Małpka brązowa aż szamoce się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od wożą, ku któremuodprowadzał kanapę babuni.Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażówsiedzi Franuś Kulik z batem w ręku, w przekrzywionej z fantazją czapce i z górnej swejpozycji do kilku sąsiadów przemawiając zanosi się basowym śmiechem.Bydło, uprowa-dzane za bramę, ryczy, konie parskają i czasem rżą.%7łółty pies zląkł się bata, ryczenia, rże-nia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której widokwyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racji, bo kiedyniemłoda, skrzętna i gderliwa panna Alojza lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi otwie-rały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągniętym i -nie zawodził się nigdy.Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzezbionych szlakach, z powo-du braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet krzyknie odzdziwienia albo od przerażenia zemdleje.Jak to! wynieśli go z kąta, z tego kąta jadalnejsali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego kształty, doktórego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty, sprzęt tenwydaje się przerażonym i mdlejącym, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:- Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzospiesznie i z wyraznym zdziwieniem zapytuje:- Co to? co to? co to? co się tu dzieje?Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach dziś właśnie na zimę tupowrócił i oto - co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od niepa-miętnych czasów gniezdziły się każdej zimy w bliskości tego domu, wiele on o nim wie ipamięta.Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znanymi te okna, teraznieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazo-nowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywał w zimie cichy, czysty, z zamkniętymi szczelniedrzwiami ciężkimi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłuchu-jąc się dzwięczącym za nimi głosom ludzkim.I teraz, do samego brzegu gankowego okapuuczepiony, czerwony łebek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z małymi oczamiszeroko wytrzeszczonymi przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa.Trwogi nie czuje, bowidzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku iwesołością okien, a przy tym niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, kto by w najsroż-sze mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowia-dali mu przodkowie, że był to zwyczaj od dawna w tym miejscu praktykowany; we wła-snym życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypominasobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śniegwysypywały.Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z bladymi palcami, z pomarszczonąskórą i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaró-żowione - i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne.Teraz wi-dzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nimi dzwoni tak przerazliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad spiczasty dach domu,ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką ożałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę.Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzieczarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków.Wia-tru nie ma najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzitrzepoce się, szamoce i czerwony łebek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc szcze-biotać nie przestaje:- Co to? co to? co to?Sroka aż zalega się od śmiechu:- Kra, kra, kra, kra! kra, kra, kra, kra!180Gil gniewać się zaczyna.Trzeba być sroką, aby w tym wszystkim powód do śmiechuznalezć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się powiedziała mu, dlaczego te okna, ta-kie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme.Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż ktoumiera, u tego oczy gasną.- Co? co? co? - szczebioce gil.Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którym jest brzoza płacząca, i uczepiwszy sięwiotkiej jej gałęzi śmieje się jeszcze.Gil dopędza ją i na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytujejeszcze, lecz sroka jak na huśtawce buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie zniego i ze wszystkiego.Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza, piórka nastrzępia ipółsennymi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebio-tem szpaków, które spózniły się.z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze,już do snu się układają.Nadchodzący wieczór powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym ilekkim ściemnieniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Bo otóż i ona sama,ta Helenka, która matkę nazywała złotą , a ojca brylantowym , ślicznie wymalowanaolejnymi farbami, w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka w pasie, wątła.Onai obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie umiał, że za gwiazdę zaofiarowałżycie, gwiazdy nie dostał i życie utracił.Dumny, ognisty chłopak, ciemnymi oczyma spodzłotych włosów jak żywy patrzy z portretu.Najpierw portret panny.- Po raz pierwszy: Kto da więcej?- Po raz drugi: Kto da więcej?- Po raz trzeci: Kto da więcej?Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretuchęć okazał.Aadny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocująpodróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzone-go przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnymi do połamanych kościmęczenników.A teraz portret chłopca.Nikt formalnie kupować go nie chce.Ot, tobie, chłopcze, dumai chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie na koniec ten sam karczmarz, który nabył He-lenkę, i brata jej bierze jak z łaski.Niech tam już będzie tych obrazków do pary: może no-cującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom - panicz!179Małpka brązowa aż szamoce się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od wożą, ku któremuodprowadzał kanapę babuni.Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażówsiedzi Franuś Kulik z batem w ręku, w przekrzywionej z fantazją czapce i z górnej swejpozycji do kilku sąsiadów przemawiając zanosi się basowym śmiechem.Bydło, uprowa-dzane za bramę, ryczy, konie parskają i czasem rżą.%7łółty pies zląkł się bata, ryczenia, rże-nia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której widokwyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racji, bo kiedyniemłoda, skrzętna i gderliwa panna Alojza lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi otwie-rały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągniętym i -nie zawodził się nigdy.Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzezbionych szlakach, z powo-du braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet krzyknie odzdziwienia albo od przerażenia zemdleje.Jak to! wynieśli go z kąta, z tego kąta jadalnejsali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego kształty, doktórego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty, sprzęt tenwydaje się przerażonym i mdlejącym, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:- Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzospiesznie i z wyraznym zdziwieniem zapytuje:- Co to? co to? co to? co się tu dzieje?Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach dziś właśnie na zimę tupowrócił i oto - co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od niepa-miętnych czasów gniezdziły się każdej zimy w bliskości tego domu, wiele on o nim wie ipamięta.Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znanymi te okna, teraznieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazo-nowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywał w zimie cichy, czysty, z zamkniętymi szczelniedrzwiami ciężkimi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłuchu-jąc się dzwięczącym za nimi głosom ludzkim.I teraz, do samego brzegu gankowego okapuuczepiony, czerwony łebek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z małymi oczamiszeroko wytrzeszczonymi przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa.Trwogi nie czuje, bowidzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku iwesołością okien, a przy tym niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, kto by w najsroż-sze mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowia-dali mu przodkowie, że był to zwyczaj od dawna w tym miejscu praktykowany; we wła-snym życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypominasobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śniegwysypywały.Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z bladymi palcami, z pomarszczonąskórą i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaró-żowione - i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne.Teraz wi-dzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nimi dzwoni tak przerazliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad spiczasty dach domu,ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką ożałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę.Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzieczarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków.Wia-tru nie ma najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzitrzepoce się, szamoce i czerwony łebek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc szcze-biotać nie przestaje:- Co to? co to? co to?Sroka aż zalega się od śmiechu:- Kra, kra, kra, kra! kra, kra, kra, kra!180Gil gniewać się zaczyna.Trzeba być sroką, aby w tym wszystkim powód do śmiechuznalezć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się powiedziała mu, dlaczego te okna, ta-kie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme.Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż ktoumiera, u tego oczy gasną.- Co? co? co? - szczebioce gil.Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którym jest brzoza płacząca, i uczepiwszy sięwiotkiej jej gałęzi śmieje się jeszcze.Gil dopędza ją i na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytujejeszcze, lecz sroka jak na huśtawce buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie zniego i ze wszystkiego.Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza, piórka nastrzępia ipółsennymi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebio-tem szpaków, które spózniły się.z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze,już do snu się układają.Nadchodzący wieczór powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym ilekkim ściemnieniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]