[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdzisław zdobył gramofon! Zdzisławzdobył płytę z nutą triumfalną.Tratatata - tratata! I jeszcze raz! I jeszcze raz! Rakoczy maszerujewprost na staruszka księdza, co przestraszonym wzrokiem patrzy na białą zasłonę, spoza której brzmiburza na jego cześć.Ręce podniósł w wielkim zdumieniu i słucha jak zaczarowany.A Rakoczy:"Tratatata! bum! bum! tim-tam-tra-ta-ra-tim!" Cudownie! cudownie!Przeszedł wódz, przejechały armaty i na chwilę cisza zaległa, dzwiękami na głowę pobita.Trwało tojednak chwilę tylko.Jak ptactwo, na które ktoś kijem cisnął, zerwały się oklaski: to bywalcy, co wwiększych bywali miastach, użyli tego znanego sposobu wyrażania zachwytu i z miejsca nauczyli gonieśmiałych.- Jeszcze raz! - krzyknął Zdzisław.- Zenobi, puszczaj! Zenobi pchnął generała Rakoczego w plecy idzielny generał zaczął na nowo "Tra-ta-tatata!" Wspaniałym marszem obszedł raz jeszcze płytędookoła, trąbami się oznajmiając.Zdzisław, nie zważając na oklaski, podskoczył ku ścianie, która podpierała słaniającego się aptekarza.- Na pana kolej! Uwaga.Zenobi.Kurtyna! - rozkazał zduszonym głosem.Każda kurtyna jest tozłośliwa małpa i zacina się zawsze; Zenobi szarpnął jednak mocno i blada zasłona, zgrzytając,rozsunęła się.Na scenie było pusto.Stały na niej tylko doniczki z kwiatami, a na samym przedziekrzesło.Sto par oczów ogarnęło to samotne krzesło.- Jeszcze nie! - szepnął Zdzisław.- Niech najpierw obejrzą kwiaty.Raz, dwa, trzy, cztery.Już!Chwiejnym krokiem, słaniając się, jakby był ranny, wyszedł zacny aptekarz i stanął obok krzesła.Gdyby nie ono, upadłby alboby uciekł; krzesło go trzymało, bo je kurczowo ujął ręką.W izbie podniósłsię szmer, jak gdyby kto szorstką miotłą wymiatał resztki zgiełku.- Już! - szepnął z ukrycia Zdzisław.Aptekarz spojrzał w jego stronę, przytaknął głową i zaczął.Zaczął mowę.Wielką mowę: "W imieniukomitetu obywatelskiego i wszystkich mieszkańców naszego miasta."- To Zdzisław pisał tę mowę - szepnął Zbyszek w ucho Zenobiego.- Słuchajmy.Warto było słuchać.Każde słowo miało kształt serca, a co drugie było kwiatem; wszystkie klękały przeddobrym człowiekiem i wielbiły go za słodycz i mądrość, za ubóstwo i wyrzeczenie się i za to, żeostatnim kęsem chleba dzielił się z nędzarzem.Słuchacze mieli łzy w oczach, a staruszek ksiądz niezmierne zdumienie, jak gdyby słuchał cudownej jakiejś opowieści.Pan aptekarz mówił długo, długo,bo Zdzisław nie znał miary w zachwycie.Wreszcie jednak zdąża do końca.Dotąd, świetnie całą mowęna pamięć umiejąc, nie zmienił ani słowa, lecz teraz zalało go wzruszenie.- ".dlatego wielbimy cię, najdroższy księże proboszczu.I dlatego w dzień twoich imienin wznoszęokrzyk.i owszem, proszę pana!.to jest.chciałem powiedzieć.niech każdy twój dzień będzieszczęśliwy! %7łyj wiecznie i zawsze bądz z nami i owszem, proszę pana!" Nikt nie zwrócił uwagi na tedobrotliwe dodatki do wielkiej mowy.Wywołała ona taki entuzjazm i takie zbudziła głosy potężne, żepłomienie świec chwiać się poczęły.Ksiądz - biedaczyna wparł siwą głowę w ramiona, jak gdyby sięchciał schronić przed burzą okrzyków i przed lawiną serc.Szczęście Jego, niezmierne szczęście,dygotało od wielkich wzruszeń.- A co? a co? - szepnął gorąco Zdzisław do triumfalnego mówcy, gdy z trudem zsunięto zasłonę.Tamten dyszał ciężko, mając obłęd w oczach: gdy wreszcie schwycił się odrobiny rozsądku jakspadający turysta krawędzi skały i pojął, że już ocalał, rzucił się w ramiona Zdzisława.- Teraz ja! - oznajmił śmiertelnym głosem Zdzisław.- Otrzyj twarz, otrzyj twarz - szepnął Zenobi gorączkowo.- Pan aptekarz uczernił cię na Murzyna.Zdzisław otarł oblicze krawędzią prześcieradła i rzekł głucho:- Kurtyna!Zmiało spojrzał na dyszącą salę.Zaczął mówić, ale wydało mu się w pierwszej chwili, że to nie onmówi, lecz ktoś za nim:- "Pogrzeb Kościuszki".Nikt nigdy nie wiedział, jaki związek miał pogrzeb pana Naczelnika Kościuszki z imieninami księdzaproboszcza Wincentego a Paulo.Najważniejsze jest, że nikt z obecnych wcale się nad tym niezastanawiał.Po co? Zdzisław kołysał głosem powoli, jakby rozkołysał dzwony.Majster wyborny! Kiwałsię przy tym całym ciałem raz na lewo, raz na prawo, a taką jest moc ułudy, że słuchacze też, jakzahipnotyzowani, kiwać się zaczęli.A on dzwonił potężnie:- "Biją - razem - wszystkie - dzwony, jak ludowe głosy, jęczą - (pauza) - kwilą - (pauza) - modlitwamipną się pod niebiosy." A gdy wśród tych głosów dzwoniących wyszedł na wawelskie wzgórze, tu iówdzie ktoś westchnął głęboko.Pysznie mówił, wspaniale deklamował.Ksiądz staruszek zawisnąłspojrzeniem na jego wargach i zdawało się,że szeptem każde powtarza słowo.Prości ludzie słuchali jak oczarowani; zdawa- ło się, że idą wprocesji w żałobnym milczeniu.Gdy skończył, "amfiteatr oszalał"-jak mówi Sienkiewicz.- Powiedz coś na bis! - szepnął Zenobi.- Nie umiem.- Musisz!- Zaraz, zaraz.Aha! Kurtyna!Ku niezmiernemu zdumieniu słuchaczów ów młodzian, przed chwilą boleścią złamany, zjawił się nascenie roześmiany jak księżyc w pełni.W spojrzeniu miał rozigraną wesołość.Magik! magik! Tak głosodmienił, że nikt by nie poznał, że to ten sam, co przed chwilą ponure dzwięki dzwonów wydobywał zbrzucha.Ha! Cudowny staruszek przetarł oczy i usta otworzył ze zdziwienia.A Zdzisław opowiadał: - "Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje, ona kaszląca i słaba, on skurczony we dwoje."Gdy począł udawać skrzeczenie starej baby i bezzębne gadanie skurczonego staruszka, ludzkie gębyzaczęły się krzywić dziwacznie, a osoby zaczęły podrygiwać.Efekt był jeszcze wspanialszy niż zpogrzebu Kościuszki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl