[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ten ustąpił z niechęcią i ztrudem, ugodzony złotem światłem, które poczęło wsiąkać w dywany i gładzić ściany złotąpoświatą.Sosna Szczygła z rudej wiedzmy, co na piaszczystem pustkowiu ręce łamie, uczyniłasię złota.Nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia mojego zadowolenia: Jak dobrze, że tu się palą świece. W tym domu niema lamp, rzekł ksiądz Aoś, nieprawdaż? Tak, mówił pan Zabłocki, moja córka i ja nie używamy innego światła.To jestnajmilsze.To jest światło ciche, każde inne krzyczy, a to jest dom ciszy.Jeśli pan pozwoli,pokażą go panu. Bardzo będę wdzięczny.Pan Zabłocki skinął na służącego, który wziął jeden z kandelabrów i poszedł przodem.Starałem się stąpać cicho, zresztą dywany głuszyły krok.Był to dom dość obszerny i bardzosmutny; wszędzie urządzenie było bogate i senne w swojej mało barwnej wytworności,nasyconej melancholją.Mrok ustępował przed naszym pochodem i krył się niechętnie wmiękkie fałdy portjer i za wspaniałe, ogromne meble.Powietrze w całym domu przepojonebyło jakimś subtelnym zapachem, ledwie dającym się odczuć; mógł to być zapach jakichśprzemiłych perfum,.których kropelkę rozpylono, lub też woń smutku, radosna pogoda imilczący smutek mają każde woń swoją.Pomyślałem, że lepiej jest w takim domu umrzeć, niżżyć, śmierć bowiem musi być bezbolesną, łagodną i bezgłośną, życie zaś takie same, najcięższeze wszystkich, cóż może bowiem być dotkliwszego, nad życie bezbolesne, łagodne ibezgłośne? Patrzę na tego wytwornego człowieka, co stąpa teraz przy mnie, wykwintny, cichy,który czasem z trudem podnosi rękę, aby mi bez jednego słowa pokazać rzecz jakąś przepięknąi czasem, jakby bardzo znużony, nakrywa mętne oczy swoje powiekami i żal mi go.Myślęsobie, że dobrzeby było, aby go nagle coś przeraziło śmiertelnie, lub zimna, niewidzialna rękachwyciła za gardło, tak, aby, poczuł nagle ucisk serca i przeszywający ból& Możeby uczyniłruch gwałtowny, silny i rozpaczliwy, krzyknął w głos i na chwilę ożył.Lecz on by nawet wtedynie krzyknął.On jest taki, jak jego dom.Ten człowiek nie nastraszy się śmierci własnej i ułożysię do skonu wytwornie; to już są tacy ludzie.Bardzo nieszczęśliwi, których dotknęła jedna znajstraszliwszych chorób, trapiących człowieka: skostniałość; on nie zna radości, ani smutku,nie zna smaku słodyczy i soli, on nie płacze i nie śmieje się nigdy.Dla wszystkiego ma uśmiechjeden i ten sam, łaskawie dobry i bezbarwny, uśmiecha się nim do szczęścia i nieszczęścia.%7łalmi go było bardzo, tem więcej, ilekroć razy mówił o córce; wtedy tylko coś serdecznego tliłosię w oczach jakby przyćmionych, które patrzyły lak, jakby nikogo nie chciały tknąćspojrzeniem.Dreszcz po mnie przebiegł.Spojrzałem mimowoli na księdza Aosia, który szedł za namiciężko, a jego olbrzymi cień zasłaniał połowę powały; milczał wciąż, jakby się obawiał, że jegogłos, do komendy przywykły i do śpiewu, wywróci te mury oklejone angielską tapetą, skupionei zadumane.Pomyślałem w tej chwili, że ten stary ksiądz jeszcze mi się stał bliższym, gdyżjesteśmy z jednego rodu, z jednej warstwy, co się boi ciszy i cienia, z jednego biednego tłumuludzi odważnych, który z wołaniem duszy i radosnem graniem serca idzie przed siebie, on wgrób, ja nieco dalej, w przyszłość moją, która spadzistością też mnie tam zawiedzie; idziemyśpiewający, z wrzawą i szumem, na podbój serc, aby się w jednym odezwały chórze tysiącemgłosów, dzwoniących w hymnie na cześć życia i radości słońca, a sfora psia bólów i głodu,nędzy i cierpienia, chłodu i złorzeczeń za nami goni.Niechaj kąsa, bo ma kły.I niech siecze nasdeszcz w twarze, aby się słońce wydało potem jaśniejsze.Niechaj już tak będzie, jak jest [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Ten ustąpił z niechęcią i ztrudem, ugodzony złotem światłem, które poczęło wsiąkać w dywany i gładzić ściany złotąpoświatą.Sosna Szczygła z rudej wiedzmy, co na piaszczystem pustkowiu ręce łamie, uczyniłasię złota.Nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia mojego zadowolenia: Jak dobrze, że tu się palą świece. W tym domu niema lamp, rzekł ksiądz Aoś, nieprawdaż? Tak, mówił pan Zabłocki, moja córka i ja nie używamy innego światła.To jestnajmilsze.To jest światło ciche, każde inne krzyczy, a to jest dom ciszy.Jeśli pan pozwoli,pokażą go panu. Bardzo będę wdzięczny.Pan Zabłocki skinął na służącego, który wziął jeden z kandelabrów i poszedł przodem.Starałem się stąpać cicho, zresztą dywany głuszyły krok.Był to dom dość obszerny i bardzosmutny; wszędzie urządzenie było bogate i senne w swojej mało barwnej wytworności,nasyconej melancholją.Mrok ustępował przed naszym pochodem i krył się niechętnie wmiękkie fałdy portjer i za wspaniałe, ogromne meble.Powietrze w całym domu przepojonebyło jakimś subtelnym zapachem, ledwie dającym się odczuć; mógł to być zapach jakichśprzemiłych perfum,.których kropelkę rozpylono, lub też woń smutku, radosna pogoda imilczący smutek mają każde woń swoją.Pomyślałem, że lepiej jest w takim domu umrzeć, niżżyć, śmierć bowiem musi być bezbolesną, łagodną i bezgłośną, życie zaś takie same, najcięższeze wszystkich, cóż może bowiem być dotkliwszego, nad życie bezbolesne, łagodne ibezgłośne? Patrzę na tego wytwornego człowieka, co stąpa teraz przy mnie, wykwintny, cichy,który czasem z trudem podnosi rękę, aby mi bez jednego słowa pokazać rzecz jakąś przepięknąi czasem, jakby bardzo znużony, nakrywa mętne oczy swoje powiekami i żal mi go.Myślęsobie, że dobrzeby było, aby go nagle coś przeraziło śmiertelnie, lub zimna, niewidzialna rękachwyciła za gardło, tak, aby, poczuł nagle ucisk serca i przeszywający ból& Możeby uczyniłruch gwałtowny, silny i rozpaczliwy, krzyknął w głos i na chwilę ożył.Lecz on by nawet wtedynie krzyknął.On jest taki, jak jego dom.Ten człowiek nie nastraszy się śmierci własnej i ułożysię do skonu wytwornie; to już są tacy ludzie.Bardzo nieszczęśliwi, których dotknęła jedna znajstraszliwszych chorób, trapiących człowieka: skostniałość; on nie zna radości, ani smutku,nie zna smaku słodyczy i soli, on nie płacze i nie śmieje się nigdy.Dla wszystkiego ma uśmiechjeden i ten sam, łaskawie dobry i bezbarwny, uśmiecha się nim do szczęścia i nieszczęścia.%7łalmi go było bardzo, tem więcej, ilekroć razy mówił o córce; wtedy tylko coś serdecznego tliłosię w oczach jakby przyćmionych, które patrzyły lak, jakby nikogo nie chciały tknąćspojrzeniem.Dreszcz po mnie przebiegł.Spojrzałem mimowoli na księdza Aosia, który szedł za namiciężko, a jego olbrzymi cień zasłaniał połowę powały; milczał wciąż, jakby się obawiał, że jegogłos, do komendy przywykły i do śpiewu, wywróci te mury oklejone angielską tapetą, skupionei zadumane.Pomyślałem w tej chwili, że ten stary ksiądz jeszcze mi się stał bliższym, gdyżjesteśmy z jednego rodu, z jednej warstwy, co się boi ciszy i cienia, z jednego biednego tłumuludzi odważnych, który z wołaniem duszy i radosnem graniem serca idzie przed siebie, on wgrób, ja nieco dalej, w przyszłość moją, która spadzistością też mnie tam zawiedzie; idziemyśpiewający, z wrzawą i szumem, na podbój serc, aby się w jednym odezwały chórze tysiącemgłosów, dzwoniących w hymnie na cześć życia i radości słońca, a sfora psia bólów i głodu,nędzy i cierpienia, chłodu i złorzeczeń za nami goni.Niechaj kąsa, bo ma kły.I niech siecze nasdeszcz w twarze, aby się słońce wydało potem jaśniejsze.Niechaj już tak będzie, jak jest [ Pobierz całość w formacie PDF ]