[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jadą przez ulicę jedną, drugą wszędzie pustka.Wyjechali na Plac Targowy.Ztąd już droga do Wysokij Bramy jak wystrzelił.Kazmirz puszcza konia szybcij.Czasem, z bocznych ulic, dochodzi go grzechotka nocnych Stróżów.Teraz, myśli sobie choćby się na nas natknęli, to ich przeskoczę.Nie będę siębawił w pertraktacye.Piechty nas przecie nie dogonią?I patrzy, patrzy, na iglaste daszki tj osobliwszj wieży, co poprzedza Wysoką Bramę,a która już przed nim czerni się na powietrzu, coraz czarniejsza, coraz wyższa i bliższa.Czasem jednak, spogląda i za siebie. Co to? Czy kto goni? Pyta z obawą Hedwiga. E, nie.Ja jeno patrzę, czy ten gamoń Maciek nie jedzie? Co on tam tak marudzi?Ona nic nie odpowiada, tylko chowa się pod jego burkę, aby nie widzić tychwysokich, niebotycznych domów, co tak dziwnie po nocy wyglądają.Przysięgłaby, że zewszystkich okien tysiąc oczu złośliwie na nią patrzy, a to tylko xiężyc miga tak po szybkach,uciekających z obu stron ich drogi.Nakoniec, zrobiło się ciemno podkowy zatętniły pod sklepieniem wpadli wjeden z widlastych przejazdów Hohe Thoru.Kazmirz wpatrzył się w głąb'.i nic nie dojrzał.Brama była zamknięta.Jednakże, nie tracąc dobrj myśli, zawołał rozkazującym głosem: Brama! Otwierać furtę!Wybiegł jeden ze Strażników, z latarką. A co to? Spytał. Już niemożna. Jakto, niemożna? Jeszcze w czas. A czy to Pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów, i trąbek na kościele? Nie słyszałem. Odpowiadał Pan Kazmirz, i upirał się że jeszcze nimajedenastj.Przez ten czas, kilku innych Strażników przybyło do koła.On ich przekonywałślicznmi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki któremi już naprzód miałnaładowaną kieszeń. A Profos Koreywa, jest? Zapytał. Niema.Już obluzowan.Jeno co się zakręcił. A to szkoda.To mój znajomek.On by mię wypuścił.On mię już nieraz puszczał,bo wiedział, że niech-no ja się poskarżę do Panów Szpiryngów, to cała Straż Miejska w puchwyleci.Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem.Jeden i drugi przekonał się już przy latarce,że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem tj świadomości, jeden drugiegozaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta?W Pana Kazmirza duch wstąpił na nowo, gdy nagle, z bocznj izby, wyszedłNaczelnik Straży, człowiek mu nieznajomy. Co tu za harmider? Spytał groznie.Strażnicy oniemieli.Kazmirz tłumaczył się uprzejmie: Każ mię Wasze puścić.Zabawił ja siętrochę w mieście.Jak nie wrócę dziś jeszcze do Władysławowa, jak nie stanę rano do Appelu,to będę pokaran.Widzisz Wasze iżem jest z Wodnj Armaty. Widzę to jeno, że niechbym puścił Waszmość, to ja będę pokaran.A co toWaszmość wieziesz do fortecy za trofea?Mówiąc tak, Naczelnik wziął latarkę, i oświcił nią wystający trzewiczek Hedwigi.W Kazmirzu krew się zagotowała.Miał ochotę trzasnąć śmiałka po ręku, skrzyczćwszystkich i porozpędzać, i byłby to uczynił w każdj innej chwili, ale dziś, czuł że ni możerobić burdy, coby wydała tajemnicę.Zakrył więc tylko nóżkę brzegiem swojj burki, gniewnesłowa w sobie zadławił, i pochyliwszy się do Naczelnika, szepnął: Z żoną jadę. Aha! Z żoną? Powtórzył tamten, patrząc na niego drwiąco. A to żonce będziecieplj nocować w mieście niż na polu.Radzę Waszmości, wracaj zdrów do miasta, abo jedzdo którego z Burgemeistrów, przywiez mi Passe-portę na piśmie, to każę otworzyć.Pan Kazmirz przygryzł wargi.Znał się na karności wojskowj, czuł że nima tu nicdo zrobienia, i już przemyśliwał czy na prawdę nie byłoby lepij wrócić do miasta i tamposzukać jakiego ukrycia, kiedy niespodzianie, od stronypola, ozwało się trąbienie podobne do rogu myśliwskiego, a potem gromkie wołania ihukania: Brama! Hj, otwirać!Jeden ze Strażników odemknął kratowaneokienko, i odpowiedział z przekąsem: Już niemożna.Czekajcie sę aż słonko wejdzie.Ale głosy nie ustawały. A cóż to, gburze jakiś, nie poznajesz-że? To ja, Burmistrz Freimuth! I ja, Burgrabia Steffens! I ja! I ja! A nie wicie to kpy, gdzie my jachali?Naczelnik Straży przestraszony rzucił się do furty, krzycząc: Dawajcie klucze! To Panowie Senatory wracają z polowania.Prędzej, klucze!Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy, z drogi!Pan Kazmirz usłuchał rady, i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tużprzy furcie.Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli, most opadł.Już tżi klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wązka, tylko na jednego konnego.Gdy ją roztworzono, Panowie Senatory zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzemokryci, śmiejący się, rozbawieni.Za niemi służba,z psami, sokołami, konno i pieszo.Most pod niemi tętnił, a echa sklepień rozlegały się odnawoływań, chichotań, i trzaskania harapów.Wśród tj wrzawy, Starszy Aowczy krzyknął: Hj! Mało furty! Otwórzta i bramę, chocia do połowicy, bo i furgonik jest.Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków,kobierców, i wszelkich myśliwskich przyborów.Za nim jeszcze ostatnia kupka służby.Wszyscy przejechali łańcuchy znów zagrały, most poszedł w górę i bramę napowrót zamknięto.Naczelnik Straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał: A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?Strażnicy obejrzeli się po bramie, nigdzie nie było kawalera.Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak Pan Kazmirz zamieszany między służbęmyśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potm zniknął za szańcami, ale sobiepomyślał: Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie.I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcumusieli dać wiarę, kiedy nigdzie go niemogli znalzć.A Kazmirz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.Kilka razy obejrzał się niespokojnie.Gdyzobaczył że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął jagwałtownie do łona, i wykrzyknął: Wiktorya! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!I mknęli przez pola jakby duchy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Jadą przez ulicę jedną, drugą wszędzie pustka.Wyjechali na Plac Targowy.Ztąd już droga do Wysokij Bramy jak wystrzelił.Kazmirz puszcza konia szybcij.Czasem, z bocznych ulic, dochodzi go grzechotka nocnych Stróżów.Teraz, myśli sobie choćby się na nas natknęli, to ich przeskoczę.Nie będę siębawił w pertraktacye.Piechty nas przecie nie dogonią?I patrzy, patrzy, na iglaste daszki tj osobliwszj wieży, co poprzedza Wysoką Bramę,a która już przed nim czerni się na powietrzu, coraz czarniejsza, coraz wyższa i bliższa.Czasem jednak, spogląda i za siebie. Co to? Czy kto goni? Pyta z obawą Hedwiga. E, nie.Ja jeno patrzę, czy ten gamoń Maciek nie jedzie? Co on tam tak marudzi?Ona nic nie odpowiada, tylko chowa się pod jego burkę, aby nie widzić tychwysokich, niebotycznych domów, co tak dziwnie po nocy wyglądają.Przysięgłaby, że zewszystkich okien tysiąc oczu złośliwie na nią patrzy, a to tylko xiężyc miga tak po szybkach,uciekających z obu stron ich drogi.Nakoniec, zrobiło się ciemno podkowy zatętniły pod sklepieniem wpadli wjeden z widlastych przejazdów Hohe Thoru.Kazmirz wpatrzył się w głąb'.i nic nie dojrzał.Brama była zamknięta.Jednakże, nie tracąc dobrj myśli, zawołał rozkazującym głosem: Brama! Otwierać furtę!Wybiegł jeden ze Strażników, z latarką. A co to? Spytał. Już niemożna. Jakto, niemożna? Jeszcze w czas. A czy to Pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów, i trąbek na kościele? Nie słyszałem. Odpowiadał Pan Kazmirz, i upirał się że jeszcze nimajedenastj.Przez ten czas, kilku innych Strażników przybyło do koła.On ich przekonywałślicznmi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki któremi już naprzód miałnaładowaną kieszeń. A Profos Koreywa, jest? Zapytał. Niema.Już obluzowan.Jeno co się zakręcił. A to szkoda.To mój znajomek.On by mię wypuścił.On mię już nieraz puszczał,bo wiedział, że niech-no ja się poskarżę do Panów Szpiryngów, to cała Straż Miejska w puchwyleci.Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem.Jeden i drugi przekonał się już przy latarce,że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem tj świadomości, jeden drugiegozaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta?W Pana Kazmirza duch wstąpił na nowo, gdy nagle, z bocznj izby, wyszedłNaczelnik Straży, człowiek mu nieznajomy. Co tu za harmider? Spytał groznie.Strażnicy oniemieli.Kazmirz tłumaczył się uprzejmie: Każ mię Wasze puścić.Zabawił ja siętrochę w mieście.Jak nie wrócę dziś jeszcze do Władysławowa, jak nie stanę rano do Appelu,to będę pokaran.Widzisz Wasze iżem jest z Wodnj Armaty. Widzę to jeno, że niechbym puścił Waszmość, to ja będę pokaran.A co toWaszmość wieziesz do fortecy za trofea?Mówiąc tak, Naczelnik wziął latarkę, i oświcił nią wystający trzewiczek Hedwigi.W Kazmirzu krew się zagotowała.Miał ochotę trzasnąć śmiałka po ręku, skrzyczćwszystkich i porozpędzać, i byłby to uczynił w każdj innej chwili, ale dziś, czuł że ni możerobić burdy, coby wydała tajemnicę.Zakrył więc tylko nóżkę brzegiem swojj burki, gniewnesłowa w sobie zadławił, i pochyliwszy się do Naczelnika, szepnął: Z żoną jadę. Aha! Z żoną? Powtórzył tamten, patrząc na niego drwiąco. A to żonce będziecieplj nocować w mieście niż na polu.Radzę Waszmości, wracaj zdrów do miasta, abo jedzdo którego z Burgemeistrów, przywiez mi Passe-portę na piśmie, to każę otworzyć.Pan Kazmirz przygryzł wargi.Znał się na karności wojskowj, czuł że nima tu nicdo zrobienia, i już przemyśliwał czy na prawdę nie byłoby lepij wrócić do miasta i tamposzukać jakiego ukrycia, kiedy niespodzianie, od stronypola, ozwało się trąbienie podobne do rogu myśliwskiego, a potem gromkie wołania ihukania: Brama! Hj, otwirać!Jeden ze Strażników odemknął kratowaneokienko, i odpowiedział z przekąsem: Już niemożna.Czekajcie sę aż słonko wejdzie.Ale głosy nie ustawały. A cóż to, gburze jakiś, nie poznajesz-że? To ja, Burmistrz Freimuth! I ja, Burgrabia Steffens! I ja! I ja! A nie wicie to kpy, gdzie my jachali?Naczelnik Straży przestraszony rzucił się do furty, krzycząc: Dawajcie klucze! To Panowie Senatory wracają z polowania.Prędzej, klucze!Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy, z drogi!Pan Kazmirz usłuchał rady, i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tużprzy furcie.Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli, most opadł.Już tżi klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wązka, tylko na jednego konnego.Gdy ją roztworzono, Panowie Senatory zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzemokryci, śmiejący się, rozbawieni.Za niemi służba,z psami, sokołami, konno i pieszo.Most pod niemi tętnił, a echa sklepień rozlegały się odnawoływań, chichotań, i trzaskania harapów.Wśród tj wrzawy, Starszy Aowczy krzyknął: Hj! Mało furty! Otwórzta i bramę, chocia do połowicy, bo i furgonik jest.Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków,kobierców, i wszelkich myśliwskich przyborów.Za nim jeszcze ostatnia kupka służby.Wszyscy przejechali łańcuchy znów zagrały, most poszedł w górę i bramę napowrót zamknięto.Naczelnik Straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał: A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?Strażnicy obejrzeli się po bramie, nigdzie nie było kawalera.Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak Pan Kazmirz zamieszany między służbęmyśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potm zniknął za szańcami, ale sobiepomyślał: Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie.I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcumusieli dać wiarę, kiedy nigdzie go niemogli znalzć.A Kazmirz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.Kilka razy obejrzał się niespokojnie.Gdyzobaczył że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął jagwałtownie do łona, i wykrzyknął: Wiktorya! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!I mknęli przez pola jakby duchy [ Pobierz całość w formacie PDF ]