[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- %7łebynarobili jakichś kłopotów?- Nie ufasz naszemu komendantowi, Val? - Jedynka uśmiechnął się ironicznie.- Wobec tegopolecisz z nimi.- Nie mógłby ktoś inny? Na przykład Fremon? On lepiej zna statek, był członkiem załogi.- Ale na łączności nie zna się tak samo, jak ty.Poza tym bezpieczeństwo to twój resort -powiedział Jedynka stanowczo, a Valamis ucichł i więcej się nie odezwał.Po ustaleniu jeszcze paru szczegółów z Jedynką, wyszedłem odprowadzony przez Valamisa.Był wyraznie niezadowolony, co upewniło mnie, że wśród Jednocyfrowych nie panuje zbytdobry nastrój.Najwyrazniej ich "nowy wspaniały świat" nie chciał się urzeczywistniać wedleich przewidywań i planów.Kiedy mijaliśmy poprzeczny korytarz, dostrzegłem w nim oddalającą się postać w barwnym,długim stroju.To była kobieta.Dostrzegłem jej rudawe długie włosy opadające na plecy.Pomyślałem o Luizie.Jakże chciałbym mieć pewność, że nie ma lej tutaj.Gdy wracałem ścieżką ku osiedlu, ogniska dogasały.Słychać było plusk fal jeziora, ciepłypowiew wiatru omiatał moja twarz, w powietrzu czuło się dym palonych gałęzi, o zamachuzupełnie podobnym do tego, który unosi się nad ogniskiem rozpalonym przez chłopców,podczas wakacyjnej wycieczki.Jakże dalekie było to miejsce i ten czas, kiedy zasiadałemprzy takim ognisku.Tu było podobnie, do złudzenia podobnie  i mogłoby być nawetzupełnie tak samo.gdyby nie to, że kilku upartych mężczyzn zapragnęło by było zupełnieinaczej.A jak będzie? Jak potoczy się ten nowy, wymyślony przez nich świat? Jakie miejscezajmiemy, w nim my wszyscy, przybysze stamtąd? Co wygnało nas w tę podróż bez zamiarupowrotu?Wtedy właśnie zadałem sobie po raz pierwszy to pytanie, i wtedy też chyba po raz pierwszyod chwili wyruszenia z Ziemi odczułem cień nostalgii, choć jeszcze nie było to pragnieniepowrotu.Odczuwałem dotkliwie, jak mało znaczę na swym stanowisku Komendanta straży, będącjedynie narzędziem w rękach Valamisa, którego nie lubiłem coraz bardziej za lekceważenie,jakie mi okazywał przy każdej okazji.Wielokrotnie zdarzało się, że dopiero od moichstrażników dowiadywałem się o poleceniach, które im bezpośrednio wydawał, nie informującmnie o tym.Nie mogłem zaprotestować przeciwko takiemu postępowaniu; niczego w ogólenie mogłem zrobić wobec przymusowej sytuacji, w której mnie postawiono.59 Pozostając w takiej pozycji, nie zdołałbym osiągnąć żadnego z celów, jakie sobie stawiałem,wikłając się w tę pozorną kolaborację.By zrobić cokolwiek w sprawie moich przyjaciół iprzyszłego losu osadników, powinienem nie ustawać w wysiłkach w mej wspinaczce wzwyżw hierarchii władzy.Tymczasem byłem wciąż gdzieś tam bardzo nisko na drabiniezależności, wciąż za progiem żelaznych wrót podziemnej siedziby samozwańczych władcówtej planety.Wiedziałem, że Valamis usilnie stara się, bym nie przekroczył tego progu.Zdrugiej jednakże stroiły wyczuwałem sympatię, jaką darzył mnie Jedynka i przyrzekłem sobiewyzyskać ów fakt na swoją korzyść.Rozmowa w bunkrze przekonała mnie o kilku rzeczach, których istnienie podejrzewałemdotąd tylko intuicyjnie.Przede wszystkim, zaczynało być jasne, że kierownictwoeksperymentu, który miał być triumfem precyzyjnie opracowanej teorii, stanęło wobecpierwszych trudności czy wahań.Należało się domyślać, że po pierwszej sprawnieprzeprowadzonej akcji przejęcia, władzy pojawiły się pytania i problemy, którychrozstrzygnięcie nie było już tak oczywiste i jednoznaczne.W swych rachubach teoretycynowego porządku zbyt zaufali przeświadczeniu, że sama tylko nienawiść do starej Ziemi,wywołana nieprawdziwymi informacjami, potrafi skłonić osadników do ufnego przyjęcianowych, zbawiennych propozycji.Buntownicy sądzili, że tylko my, członkowie załógKonwoju, stanowimy niebezpieczeństwo dla porządku i pomyślnego wprowadzenia w życieich zamysłów.Okazało się, że cały bagaż obciążeń myślowych, jakie przywiezli ze sobąludzie, którzy sporo lat przeżyli w warunkach ziemskich, nie da się w kalkulacjach pominąć inie pozostanie bez wpływu na możliwości manipulowania tymi ludzmi.Zbyt wielki byłkontrast pomiędzy życiem, jakie znali -o choć zapewne wydawało im się złe i bezsensownetam, na Ziemi - a tym, które stało się ich udziałem na nowej planecie.Teorie o względnościszczęścia działały w obie strony: wprawdzie człowiek doznaje zadowolenia raczej z powodupolepszania swego bytu niż z samego stanu posiadania, jednakże gwałtowne pogorszeniewarunków powoduje głęboki stres, z którego nieraz trudno podzwignąć się drobnymisukcesami i powolnym wzrostem jakości życia.Człowiek, który raz zaznał komfortucywilizacji, choćby chciał o nim zapomnieć, nie potrafi nigdy powstrzymać się odpodświadomego choćby porównywania swego bieżącego losu z okresem, który był w jegożyciu najprzyjemniejszy.To, co oferowano osadnikom, było zbyt szokujące nawet dlanajbardziej radykalnie nastawionych zwolenników powrotu do natury i ucieczki odcywilizacji, niszczącej, jak im się wydawało dotąd, indywidualność i człowieczeństwo.Właśnie to musiał mieć na myśli Morlen, gdy w alkoholowym zamroczeniu wywnętrzał sięprzed współtowarzyszami i - nieopatrznie - także przede mną.Przybysze z Ziemi byli zbyt60 skażeni jej cywilizacją i stanowili całkowicie zły materiał na członków społeczności, jakąwymarzyli sobie ich nowi przywódcy.Nie aż tak trudnego startu spodziewali się osadnicy wnowym świecie.Ich radykalizm nie sięgał tak głęboko był raczej kaprysem przekornych,młodych umysłów, który - urealniony zbyt dosłownie - zaczynał teraz przerażać swąsurowością i beznadziejnością.Musieli już zaczynać dostrzegać nieuchronny fakt, że nawet,przy najofiarniejszym zbiorowym wysiłku nie zdołają wydzwignąć się na poziom jako takoludzkiego życia do końca trwania tej pierwszej generacji.Zbyt małą pociechą bywa dlaczłowieka świadomość, że pracuje dla dobra wnuków.Każdy chciałby choć część swychwysiłków zdyskontować na własny rachunek, we własnym życiu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl