[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pilewicz zaklął wściekłe i zwróciłsię do Plichty.— Weźmie pan swego mechanika i jeszcze dwóch ludzi — wołał, ciągnąc go dokorytarza, a gdy już znaleźli się za osłoną mówił szybko i wyraźnie, ściskając go za ramiępowyżej łokcia, jakby dla zaakcentowania wydawanych zarządzeń :— Weźmie pan młodszego Juszczyka i Bieńkowskiego.Przeniesiecie samolot na lód popodwietrznej i odciągniecie jak najdalej od statku.Rozumie pan? Jak najdalej z wiatrem.Potem zabierzecie narzędzia i benzynę.Ile się tylko da zabrać benzyny.No, już! Ruszajciesię.— Rozumiem — odrzekł Plichta.— Już idę.— Zabierz pan latarkę! — wołał za nim kapitan.— Ja będę na pomoście.Przyjdź pan domnie, jak już skończycie.Odwrócił się i znikł w ciemności.Plichta pobiegł korytarzem do schodów i zsunął się pod pokład.W mdłym świetle lampyodnalazł drzwi kajuty podoficerskiej.Wszedł i zawołał głośno na Przywarę.— Jestem — odezwał się mechanik.— Zaraz idę.Wtem ryknęła syrena.Wyła niskimbasem, przeciągle i przejmująco, aż drżało w płucach: Aaaaalarm!W międzypokładzie zawrzało.Trzaskały drzwi.Korytarzem biegli ludzie.Ktoś wołał:„Wszyscy na pokład!" Plichta wyszedł na korytarz i zderzył się z Burnaglem.— Juszczyk i Bieńkowski będą przy kabełgacie37 — powiedział Burnagiel.— Starykazał ci to powiedzieć.Syrena wyła ciągle:Aaaaalarm!Na górze już zgrzytały dźwigi i sapały windy.Odbijano pokrywy luków.Przywara był wreszcie gotów.Pytał, co się stało.Plichta odpowiedział mu w paru słowach, idąc szybko w kierunku rufy.W kotłowni wygarniano żar z palenisk.W maszynie dudniły pompy i wentylatory.Napokładzie uwijali się ludzie przy świetle reflektorów.Na pomoście stał kapitan Pilewicz zmegafonem przy nabrzmiałej, czerwonej twarzy i wrzeszczał coś do Burnagla.Snopy światła leżały na drgającym lodzie przed lewą burtą i lśniły w osypujących siębryłach ruchomej bariery; U jej stóp, rozciągnięci w długi łańcuch, gorączkowo uwijali sięmarynarze.Plichta dostrzegł między nimi Zasadę i zaraz potem usłyszał huk detonacji,wyróżniający się spomiędzy innych odgłosów.Próbują rozsadzie barierę — pomyślał.Tak było w istocie.Zasada z narażeniem życia dotarł pod samo osypisko nacierającej naJunaka ściany i założył tam szereg min, które zostały przywalone spadającymi z góry bryłami.Miał nadzieję, że uda mu się przeciągnąć lont i wycofać się wraz z nim, aby zdetonowaćładunki dopiero wówczas, gdy wędrująca barykada przykryje miny całą swą masą.Alespłonki eksplodowały same zbyt wcześnie.W każdym razie opóźniało to pochód lodozwałów.Zdjęcie samolotu z pokrywy łuku i ustawienie go na lodzie nie przedstawiało większychtrudności, tym bardziej że tylny luk zasłonięty był częściowo od wiatru przez nadbudówki.Plichta i jego trzej pomocnicy uporali się z tym w niespełna kwadrans.37 Kabegat — skład lin, farb, nitów itp.Materiałów.Natomiast przeciągnięcie maszyny po nierównym, zawianym śniegiem terenie, okazałobysię niewykonalne, gdyby wszechwiedzący i wszystko przewidujący kapitan Junaka nieprzysłał w porę pomocy, złożonej z ośmiu palaczy; W dwunastu, nieomal na własnychbarkach przetransportowali samolot aż do miejsca, w którym poprzedniego dnia zastała ichśnieżyca przy budowie rynny startowej.Tam również, pod kierunkiem Prochala, przenoszonoze statku najniezbędniejsze przedmioty i zapasy.Wyładunek narzędzi i benzyny oraz części zapasowych do silnika i płatowca zająłPlichcie dalsze trzy godziny czasu.O czwartej rano Adam był wreszcie gotów i poszedłzameldować się u komendanta.Ze statku wybudowywano radiostację i zrzucano węgiel.Robota szła sprawnie i szybkomimo szalejącego nadal wiatru.Kapitan nie pozostawiał swoim ludziom ani jednej wolnejchwili na rozmyślania o tym, co się stać może i co ich czeka.Spieszył się i oni śpieszyli sięrównież, widząc coraz bliższe niebezpieczeństwo w postaci góry lodu docierającej już niemaldo samej burty.To jedno zajmowało ich teraz: zdążyć przed katastrofą; Co będzie dalej — nie myśleli.Od tego był komendant.On z pewnością wiedział, skoro wydawał zdecydowane, jasnerozkazy, które spełniali bez wahania.Byli pewni, że panuje nad sytuacją jak zawsze.Koło piątej chmury rozproszyły się zupełnie i księżyc świecił tak jasno, że można byłowidzieć dokładnie, jak pełznąca z wolna bariera wygina się i osypuje.Lewe jej skrzydło sięgało teraz ze sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu metrów pozarufę.Prawe obejmowało wielką klamrą jeszcze ze dwa lub trzy kilometry przestrzeni za niądziobu.Spiętrzone tafle i bryły lodowe, sterczące wysoko ponad rufą statku, w pewnej chwilizaczęły obsuwać się na pokładJunak stękał pod ich ciężarem, ale jeszcze się nie pod dawał.Brygady robocze usuwałybloki lodu, pracując pod groźnym nawisem, który lada minuta mógł stoczyć się i przysypaćludzi.Na razie trzymał się jednak, Co więcej, wicher zaczął nieco słabnąć, a nacierający wałlodowy zagiął się przed dziobem, jakby miał ominąć statek.Wtem na wysokości środkowego luku ukazała się zza pierwszej — druga, wyższa od niejbariera.Z ogłuszającym hukiem wtargnęła na jej grzbiet, przewaliła się po niej i runęła lawinąkry na pokład.Przedni maszt trząsł jak trzcina.Rozległ się piekielni zgrzyt, który na chwilę zapanowałnad kanonadą pękających lodów; Kadłubem statku wstrząsnął potężny dreszcz i natychmiastpotem odezwała się syrena.— Ludzie rzucili się do burt.— Spuszczać szalupy! — zawołał przez megafon kapitan Pilewicz.Ale nie było już na to czasu.Arkusz stołowego pancerza rozdarł się od forpiku aż poprzednią ładownię jak kartka papieru, strzelając nitami na wszystkie strony.Zadziorydwudziestomilimetrowej blachy wygięły się pod ciśnieniem kry, tworząc szeroką zębatączeluść, którą natychmiast zakneblowała masa lodu.— Wszyscy na lód! — rzucił rozkaz ze ściśniętym sercem, patrząc, jak szalupy zerwane zbloków rozlatywały się na drzazgi.„Woda w przednich ładowniach!” — zawołano gdzieś z dołu.Kapitan rozmawiał przez telefon z kotłownią.„Woda w maszynach!” — zameldowano mu krótko.Naglił ich, aby prędzej wyłazilistamtąd.„Para wypuszczona?" — zapytał Krzyczkowskiego.„Tak jest — odrzekł spokojnie inżynier.— Już idziemy, kapitanie".Lodowa ściana waliła się na luki, grzmiąc i hucząc.Woda szumiała i bulgotała jakwezbrana rzeka u stóp wodospadu.Junak z wolna zapadał się przodem między otaczający golód.Piszczały i darły się rozszarpywane blachy.Widać było, jak pękają deski pokładu,pochłaniając całe tony lodu.Skrzynie, beczki i rozbite paki z blaszanymi puszkami zaczęłyzsuwać się w kierunku dziobu, trawersując skośnie, ku lewej burcie.Ramiona dźwigówtylnego masztu przekręciły się bezwładnie i zwisły na luźnych fałach38.Wtem jakaś potężna siła uniosła górny pokład z jednego rogu od przodu i zwichrowałaściany sterówki.Posypały się szyby.Daszek, podważony wiatrem, odwrócił się jak stronicaksiążki i trzasnął w otwarte drzwi od wejścia do kajut oficerskich, wyrywając je z zawiasów.Przód statku znikł pod lodem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Pilewicz zaklął wściekłe i zwróciłsię do Plichty.— Weźmie pan swego mechanika i jeszcze dwóch ludzi — wołał, ciągnąc go dokorytarza, a gdy już znaleźli się za osłoną mówił szybko i wyraźnie, ściskając go za ramiępowyżej łokcia, jakby dla zaakcentowania wydawanych zarządzeń :— Weźmie pan młodszego Juszczyka i Bieńkowskiego.Przeniesiecie samolot na lód popodwietrznej i odciągniecie jak najdalej od statku.Rozumie pan? Jak najdalej z wiatrem.Potem zabierzecie narzędzia i benzynę.Ile się tylko da zabrać benzyny.No, już! Ruszajciesię.— Rozumiem — odrzekł Plichta.— Już idę.— Zabierz pan latarkę! — wołał za nim kapitan.— Ja będę na pomoście.Przyjdź pan domnie, jak już skończycie.Odwrócił się i znikł w ciemności.Plichta pobiegł korytarzem do schodów i zsunął się pod pokład.W mdłym świetle lampyodnalazł drzwi kajuty podoficerskiej.Wszedł i zawołał głośno na Przywarę.— Jestem — odezwał się mechanik.— Zaraz idę.Wtem ryknęła syrena.Wyła niskimbasem, przeciągle i przejmująco, aż drżało w płucach: Aaaaalarm!W międzypokładzie zawrzało.Trzaskały drzwi.Korytarzem biegli ludzie.Ktoś wołał:„Wszyscy na pokład!" Plichta wyszedł na korytarz i zderzył się z Burnaglem.— Juszczyk i Bieńkowski będą przy kabełgacie37 — powiedział Burnagiel.— Starykazał ci to powiedzieć.Syrena wyła ciągle:Aaaaalarm!Na górze już zgrzytały dźwigi i sapały windy.Odbijano pokrywy luków.Przywara był wreszcie gotów.Pytał, co się stało.Plichta odpowiedział mu w paru słowach, idąc szybko w kierunku rufy.W kotłowni wygarniano żar z palenisk.W maszynie dudniły pompy i wentylatory.Napokładzie uwijali się ludzie przy świetle reflektorów.Na pomoście stał kapitan Pilewicz zmegafonem przy nabrzmiałej, czerwonej twarzy i wrzeszczał coś do Burnagla.Snopy światła leżały na drgającym lodzie przed lewą burtą i lśniły w osypujących siębryłach ruchomej bariery; U jej stóp, rozciągnięci w długi łańcuch, gorączkowo uwijali sięmarynarze.Plichta dostrzegł między nimi Zasadę i zaraz potem usłyszał huk detonacji,wyróżniający się spomiędzy innych odgłosów.Próbują rozsadzie barierę — pomyślał.Tak było w istocie.Zasada z narażeniem życia dotarł pod samo osypisko nacierającej naJunaka ściany i założył tam szereg min, które zostały przywalone spadającymi z góry bryłami.Miał nadzieję, że uda mu się przeciągnąć lont i wycofać się wraz z nim, aby zdetonowaćładunki dopiero wówczas, gdy wędrująca barykada przykryje miny całą swą masą.Alespłonki eksplodowały same zbyt wcześnie.W każdym razie opóźniało to pochód lodozwałów.Zdjęcie samolotu z pokrywy łuku i ustawienie go na lodzie nie przedstawiało większychtrudności, tym bardziej że tylny luk zasłonięty był częściowo od wiatru przez nadbudówki.Plichta i jego trzej pomocnicy uporali się z tym w niespełna kwadrans.37 Kabegat — skład lin, farb, nitów itp.Materiałów.Natomiast przeciągnięcie maszyny po nierównym, zawianym śniegiem terenie, okazałobysię niewykonalne, gdyby wszechwiedzący i wszystko przewidujący kapitan Junaka nieprzysłał w porę pomocy, złożonej z ośmiu palaczy; W dwunastu, nieomal na własnychbarkach przetransportowali samolot aż do miejsca, w którym poprzedniego dnia zastała ichśnieżyca przy budowie rynny startowej.Tam również, pod kierunkiem Prochala, przenoszonoze statku najniezbędniejsze przedmioty i zapasy.Wyładunek narzędzi i benzyny oraz części zapasowych do silnika i płatowca zająłPlichcie dalsze trzy godziny czasu.O czwartej rano Adam był wreszcie gotów i poszedłzameldować się u komendanta.Ze statku wybudowywano radiostację i zrzucano węgiel.Robota szła sprawnie i szybkomimo szalejącego nadal wiatru.Kapitan nie pozostawiał swoim ludziom ani jednej wolnejchwili na rozmyślania o tym, co się stać może i co ich czeka.Spieszył się i oni śpieszyli sięrównież, widząc coraz bliższe niebezpieczeństwo w postaci góry lodu docierającej już niemaldo samej burty.To jedno zajmowało ich teraz: zdążyć przed katastrofą; Co będzie dalej — nie myśleli.Od tego był komendant.On z pewnością wiedział, skoro wydawał zdecydowane, jasnerozkazy, które spełniali bez wahania.Byli pewni, że panuje nad sytuacją jak zawsze.Koło piątej chmury rozproszyły się zupełnie i księżyc świecił tak jasno, że można byłowidzieć dokładnie, jak pełznąca z wolna bariera wygina się i osypuje.Lewe jej skrzydło sięgało teraz ze sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu metrów pozarufę.Prawe obejmowało wielką klamrą jeszcze ze dwa lub trzy kilometry przestrzeni za niądziobu.Spiętrzone tafle i bryły lodowe, sterczące wysoko ponad rufą statku, w pewnej chwilizaczęły obsuwać się na pokładJunak stękał pod ich ciężarem, ale jeszcze się nie pod dawał.Brygady robocze usuwałybloki lodu, pracując pod groźnym nawisem, który lada minuta mógł stoczyć się i przysypaćludzi.Na razie trzymał się jednak, Co więcej, wicher zaczął nieco słabnąć, a nacierający wałlodowy zagiął się przed dziobem, jakby miał ominąć statek.Wtem na wysokości środkowego luku ukazała się zza pierwszej — druga, wyższa od niejbariera.Z ogłuszającym hukiem wtargnęła na jej grzbiet, przewaliła się po niej i runęła lawinąkry na pokład.Przedni maszt trząsł jak trzcina.Rozległ się piekielni zgrzyt, który na chwilę zapanowałnad kanonadą pękających lodów; Kadłubem statku wstrząsnął potężny dreszcz i natychmiastpotem odezwała się syrena.— Ludzie rzucili się do burt.— Spuszczać szalupy! — zawołał przez megafon kapitan Pilewicz.Ale nie było już na to czasu.Arkusz stołowego pancerza rozdarł się od forpiku aż poprzednią ładownię jak kartka papieru, strzelając nitami na wszystkie strony.Zadziorydwudziestomilimetrowej blachy wygięły się pod ciśnieniem kry, tworząc szeroką zębatączeluść, którą natychmiast zakneblowała masa lodu.— Wszyscy na lód! — rzucił rozkaz ze ściśniętym sercem, patrząc, jak szalupy zerwane zbloków rozlatywały się na drzazgi.„Woda w przednich ładowniach!” — zawołano gdzieś z dołu.Kapitan rozmawiał przez telefon z kotłownią.„Woda w maszynach!” — zameldowano mu krótko.Naglił ich, aby prędzej wyłazilistamtąd.„Para wypuszczona?" — zapytał Krzyczkowskiego.„Tak jest — odrzekł spokojnie inżynier.— Już idziemy, kapitanie".Lodowa ściana waliła się na luki, grzmiąc i hucząc.Woda szumiała i bulgotała jakwezbrana rzeka u stóp wodospadu.Junak z wolna zapadał się przodem między otaczający golód.Piszczały i darły się rozszarpywane blachy.Widać było, jak pękają deski pokładu,pochłaniając całe tony lodu.Skrzynie, beczki i rozbite paki z blaszanymi puszkami zaczęłyzsuwać się w kierunku dziobu, trawersując skośnie, ku lewej burcie.Ramiona dźwigówtylnego masztu przekręciły się bezwładnie i zwisły na luźnych fałach38.Wtem jakaś potężna siła uniosła górny pokład z jednego rogu od przodu i zwichrowałaściany sterówki.Posypały się szyby.Daszek, podważony wiatrem, odwrócił się jak stronicaksiążki i trzasnął w otwarte drzwi od wejścia do kajut oficerskich, wyrywając je z zawiasów.Przód statku znikł pod lodem [ Pobierz całość w formacie PDF ]