[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dotykał jej ciała i patrzył, jak oddawała mu je chętniei lekko, jakby zaplatała warkocze.Codziennie też dziwił się, że można tak kochać kobietę, iupewniał się w wierze w przeznaczenie.Tak było aż do tamtej dramatycznej chwili, gdy kula w pistolecie rosyjskiegożołnierza nagle wystrzeliła, bezlitosną trajektorią lotu mierząc w szczupłe plecy kobiety.Dlaczego Las tego nie przewidział? Dlaczego nie uchronił silnym konarem kobiety,która tak kochała i Las, i swojego męża?Teraz mógł kochać tylko pamięć o niej.Nosił więc ją w snach i myślach, jakmagiczny amulet.Kochał, choć już jej nie było.Marion Donhoff, pruska hrabianka, pisała o mazurskim krajobrazie, że jest ważniejszyniż wszystko inne.W ostatecznym i istotniejszym rozumieniu nie jest on zresztą niczyjąwłasnością, a jeśli już do kogoś należy, to do tego, kto potrafi kochać, nie posiadając.Czyjednak przeczuwała, że taka miłość bez posiadania może zdarzyć się również ludziom, którzyspotkają się na tej ziemi?Dziennikarka i fotograf rozmawiali ze sobą jeszcze kilka razy, porównując swojeprzyrodnicze i historyczne inspiracje, a tak naprawdę szukając siebie.Odkrywali w swoichsłowach i gestach coś wspólnego, co musiało połączyć ich jeszcze przed wiekami.Nie umielitego nazwać, ale Las już to wiedział.Bo szumiał tak samo w momentach ich narodzin, oddzielonych od siebie o dwa lata idwanaście dni.Towarzyszyła temu obecność tych samych planet.Wenus w Baranie, Merkuryw Wodniku, Uran w Wadze - szeptałyby konstelacje, gdyby szeptać umiały.Czas podzielił tę duchową jedność na dwa ciała i rozrzucił je po świecie - i kiedyśmusieli się znalezć.A potem każde z nich, pełne przeczuć o nieprzypadkowości, pojechało w stronęswego życia, w którym ktoś na nich czekał.Został tylko ten dziwny Las za Kozłowem,szumiący starą historię o Sumińskim, bo przecież gdyby nie on, nie spotkaliby się nigdy.Ona mówiła czasem do Niego listami, które słała o różnych porach dnia.Słowa kapałyz niej jak deszcz z parasola, pod którym czasem chodziła uliczkami niemieckiego miasteczka,by ochłodzić żar myśli i wykąpać świat w literach.Układała całe zdania i ich równoważniki,nadawała nowe znaczenia temu, co widziała.Chciała nanizać chwile na majuskuły iminuskuły liter.Od nieciekawych kropek, stawianych z nagła i nieodwołalnie, tysiąc razybardziej wolała przecinki, które niosły ciekawość życia, jego nieobliczalność inieprzewidywalność.Tej interpunkcyjnej metafory użyła w swoim liście do Niego, jakowymyślonego szyfru znaczeń.On zrozumiał ten szyfr, co znaczyło, że mówią jednym językiem, tylko ktoś zmieszałich w tym tłumie ludzkim zwanym wieżą Babel.Rzuceni jak kości do gry turlali się przezżycie bezwładnie, stawiając kropki i przecinki, adekwatne do rzeczywistości, pamiętając izapominając, śmiejąc się i płacząc, wyczekując i będąc wyczekiwanymi.W owejnieprzewidywalności zdarzeń był jednak dziwny porządek rzeczy, bo każdy momentnastępował po sobie i niczym klocki domina przewracał się, dając początek nowemu.Przedwojenna historia tamtej miłości zaowocowała niechybnym spotkaniem tych dwojga.Wiedzieli już, że głównym kluczem do ich serca staną się teraz ich myśli, takie same,blizniacze, spotykające się pod tym dziwnym Księżycem, który popycha morza nieznaną siłą,powodując przypływy.Byli skazani na bezdotyk.On nie poczuł miękkości jej włosów, Ona nie poczułaszorstkości jego twarzy.Czas na chwilę tylko połączył ich na ścieżce życia.A potem zostałymyśli.To one są prawdziwie wolne.Oboje o tym wiedzieli, gdy wysyłali je w niebo jakjaskółki, by spotkały się gdzieś w połowie drogi.Nie dane im było dzielić ze sobą codzienności, która mo-7 głąby przecież kiedyśzszarzeć i wyblaknąć.Nie dane im było dzielić wspólnej przestrzeni i gdyby nie to, żepołączyła ich metafizyka, pewnie ubolewaliby nad tam tak zwyczajnie, po ludzku.Ale daneim było za to co innego.Mogli zostawiać swoje ślady na ścieżkach wyobrazni.Ukryci podnaskórkiem rzeczywistości, bezdotykowo oswajali swoje przeczucia.Od tej chwili ich sny isłowa będą zaplatać się jak niewidoczne warkocze.Babie lato na Mazurach niezauważalnie przeszło w srogą zimę.Królowa Jezior niepływała już w olchowej łódeczce, a drzemała w Wierzbie, która stała tu od wielu lat, schylonaw pokłonie do ziemi.Wyglądała, jakby wyrosła z ukrytych w trawie resztek fundamentów.To właśnie na nich stał niegdyś dom starego Sumińskiego.Gdy jeszcze w nim mieszkał,mówił o Wierzbie, że to jego nieżyjąca żona, zaklęta na drugie życie w drzewo.W latach sześćdziesiątych dom spłonął, rażony piorunem.Stary Sumiński musiał więczostawić swoje Drzewo i przeprowadził się do domu matki, do wsi, która po polsku nazywałasię Ganty.Cztery lata temu jakaś zbłąkana siła letniej burzy dopadła i samotną Wierzbę.Ludzie we wsi mówili, że piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce, ale żywiołynie zawsze są posłuszne ludowym mądrościom.Dobrze, że stary Sumiński już tego niedożył.CMiłość z prawej stronyMiał serce z prawej strony.Podczas bilansu sześciolatka zauważyła to badająca golekarka i nazwała to dekstrokardią.Matka, gdy usłyszała, że serce jej syna jest lustrzanymodbiciem serca u większości ludzi, najpierw przeraziła się, a potem obróciła to wszystko wżart:- Ma serce z prawej strony, będzie więc kochał prawdziwie.- Dlaczego ją tam zawiozłeś? - ostrze powtarzanego wciąż pytania wbijało się w jegomózg, serce, myśli przywiędłe zmęczeniem.Liczne zakręty mijanych po drodze wsi nieułatwiały podróży.Gdyby droga była prosta, nacisnąłby pedał gazu i rosnącym poziomemadrenaliny we krwi rozpędziłby dziwny stan ducha.Wciąż jednak musiał redukować biegi,manewrować kierownicą i uważać na nadjeżdżających z naprzeciwka.- Adam, jaki ty jesteś głupi.Dupek.Naiwniak.Ty myślisz, że ona cię kocha? -Siedzący obok przyjaciel spojrzał na niego.Mężczyzna zacisnął palce na kierownicy.Zbielałe końcówki drżały, wygiętenienaturalnie, jakby miały za chwilę połamać się.- Przepraszam cię, Janusz, że to powiem, ale odchrzań się.To moje życie.Po tych słowach zapadła cisza, przerywana klikaniem kierunkowskazów i cichymszumem silnika.Zawiózł ją tam, na ich wspólne Mazury.No i co z tego? Może naprawdę tym razemchciała pomyśleć, poczuć samotność, jakiej jej ostatnio brakowało? Ma tyle pracy.Ciągłeredakcje czyichś książek.Nawet nie ma czasu napisać swojej.Może właśnie teraz zrobinotatki? Może zainspiruje ją szarość porannych mgieł znad jeziora, sarny podchodzące podfurtkę, szpaki opadające na ziemię czarną szarańczą.Może tak dokuczy jej samotność, że w sercu zatli się jeszcze jakieś ciepło do niego?Czy ona jeszcze to potrafi?Kupili ten dom w Kosewie, bo oboje kochali mazurską ziemię.Miłość zaczęła sięniewinnie, wręcz banalnie - od studenckiego spływu Krutynią.Przypadł im wspólny kajak,Helena była wtedy taka nieśmiała.Na rzęsach perliły się jej krople wody, którymi spłukiwałazmęczoną letnim żarem twarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Dotykał jej ciała i patrzył, jak oddawała mu je chętniei lekko, jakby zaplatała warkocze.Codziennie też dziwił się, że można tak kochać kobietę, iupewniał się w wierze w przeznaczenie.Tak było aż do tamtej dramatycznej chwili, gdy kula w pistolecie rosyjskiegożołnierza nagle wystrzeliła, bezlitosną trajektorią lotu mierząc w szczupłe plecy kobiety.Dlaczego Las tego nie przewidział? Dlaczego nie uchronił silnym konarem kobiety,która tak kochała i Las, i swojego męża?Teraz mógł kochać tylko pamięć o niej.Nosił więc ją w snach i myślach, jakmagiczny amulet.Kochał, choć już jej nie było.Marion Donhoff, pruska hrabianka, pisała o mazurskim krajobrazie, że jest ważniejszyniż wszystko inne.W ostatecznym i istotniejszym rozumieniu nie jest on zresztą niczyjąwłasnością, a jeśli już do kogoś należy, to do tego, kto potrafi kochać, nie posiadając.Czyjednak przeczuwała, że taka miłość bez posiadania może zdarzyć się również ludziom, którzyspotkają się na tej ziemi?Dziennikarka i fotograf rozmawiali ze sobą jeszcze kilka razy, porównując swojeprzyrodnicze i historyczne inspiracje, a tak naprawdę szukając siebie.Odkrywali w swoichsłowach i gestach coś wspólnego, co musiało połączyć ich jeszcze przed wiekami.Nie umielitego nazwać, ale Las już to wiedział.Bo szumiał tak samo w momentach ich narodzin, oddzielonych od siebie o dwa lata idwanaście dni.Towarzyszyła temu obecność tych samych planet.Wenus w Baranie, Merkuryw Wodniku, Uran w Wadze - szeptałyby konstelacje, gdyby szeptać umiały.Czas podzielił tę duchową jedność na dwa ciała i rozrzucił je po świecie - i kiedyśmusieli się znalezć.A potem każde z nich, pełne przeczuć o nieprzypadkowości, pojechało w stronęswego życia, w którym ktoś na nich czekał.Został tylko ten dziwny Las za Kozłowem,szumiący starą historię o Sumińskim, bo przecież gdyby nie on, nie spotkaliby się nigdy.Ona mówiła czasem do Niego listami, które słała o różnych porach dnia.Słowa kapałyz niej jak deszcz z parasola, pod którym czasem chodziła uliczkami niemieckiego miasteczka,by ochłodzić żar myśli i wykąpać świat w literach.Układała całe zdania i ich równoważniki,nadawała nowe znaczenia temu, co widziała.Chciała nanizać chwile na majuskuły iminuskuły liter.Od nieciekawych kropek, stawianych z nagła i nieodwołalnie, tysiąc razybardziej wolała przecinki, które niosły ciekawość życia, jego nieobliczalność inieprzewidywalność.Tej interpunkcyjnej metafory użyła w swoim liście do Niego, jakowymyślonego szyfru znaczeń.On zrozumiał ten szyfr, co znaczyło, że mówią jednym językiem, tylko ktoś zmieszałich w tym tłumie ludzkim zwanym wieżą Babel.Rzuceni jak kości do gry turlali się przezżycie bezwładnie, stawiając kropki i przecinki, adekwatne do rzeczywistości, pamiętając izapominając, śmiejąc się i płacząc, wyczekując i będąc wyczekiwanymi.W owejnieprzewidywalności zdarzeń był jednak dziwny porządek rzeczy, bo każdy momentnastępował po sobie i niczym klocki domina przewracał się, dając początek nowemu.Przedwojenna historia tamtej miłości zaowocowała niechybnym spotkaniem tych dwojga.Wiedzieli już, że głównym kluczem do ich serca staną się teraz ich myśli, takie same,blizniacze, spotykające się pod tym dziwnym Księżycem, który popycha morza nieznaną siłą,powodując przypływy.Byli skazani na bezdotyk.On nie poczuł miękkości jej włosów, Ona nie poczułaszorstkości jego twarzy.Czas na chwilę tylko połączył ich na ścieżce życia.A potem zostałymyśli.To one są prawdziwie wolne.Oboje o tym wiedzieli, gdy wysyłali je w niebo jakjaskółki, by spotkały się gdzieś w połowie drogi.Nie dane im było dzielić ze sobą codzienności, która mo-7 głąby przecież kiedyśzszarzeć i wyblaknąć.Nie dane im było dzielić wspólnej przestrzeni i gdyby nie to, żepołączyła ich metafizyka, pewnie ubolewaliby nad tam tak zwyczajnie, po ludzku.Ale daneim było za to co innego.Mogli zostawiać swoje ślady na ścieżkach wyobrazni.Ukryci podnaskórkiem rzeczywistości, bezdotykowo oswajali swoje przeczucia.Od tej chwili ich sny isłowa będą zaplatać się jak niewidoczne warkocze.Babie lato na Mazurach niezauważalnie przeszło w srogą zimę.Królowa Jezior niepływała już w olchowej łódeczce, a drzemała w Wierzbie, która stała tu od wielu lat, schylonaw pokłonie do ziemi.Wyglądała, jakby wyrosła z ukrytych w trawie resztek fundamentów.To właśnie na nich stał niegdyś dom starego Sumińskiego.Gdy jeszcze w nim mieszkał,mówił o Wierzbie, że to jego nieżyjąca żona, zaklęta na drugie życie w drzewo.W latach sześćdziesiątych dom spłonął, rażony piorunem.Stary Sumiński musiał więczostawić swoje Drzewo i przeprowadził się do domu matki, do wsi, która po polsku nazywałasię Ganty.Cztery lata temu jakaś zbłąkana siła letniej burzy dopadła i samotną Wierzbę.Ludzie we wsi mówili, że piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce, ale żywiołynie zawsze są posłuszne ludowym mądrościom.Dobrze, że stary Sumiński już tego niedożył.CMiłość z prawej stronyMiał serce z prawej strony.Podczas bilansu sześciolatka zauważyła to badająca golekarka i nazwała to dekstrokardią.Matka, gdy usłyszała, że serce jej syna jest lustrzanymodbiciem serca u większości ludzi, najpierw przeraziła się, a potem obróciła to wszystko wżart:- Ma serce z prawej strony, będzie więc kochał prawdziwie.- Dlaczego ją tam zawiozłeś? - ostrze powtarzanego wciąż pytania wbijało się w jegomózg, serce, myśli przywiędłe zmęczeniem.Liczne zakręty mijanych po drodze wsi nieułatwiały podróży.Gdyby droga była prosta, nacisnąłby pedał gazu i rosnącym poziomemadrenaliny we krwi rozpędziłby dziwny stan ducha.Wciąż jednak musiał redukować biegi,manewrować kierownicą i uważać na nadjeżdżających z naprzeciwka.- Adam, jaki ty jesteś głupi.Dupek.Naiwniak.Ty myślisz, że ona cię kocha? -Siedzący obok przyjaciel spojrzał na niego.Mężczyzna zacisnął palce na kierownicy.Zbielałe końcówki drżały, wygiętenienaturalnie, jakby miały za chwilę połamać się.- Przepraszam cię, Janusz, że to powiem, ale odchrzań się.To moje życie.Po tych słowach zapadła cisza, przerywana klikaniem kierunkowskazów i cichymszumem silnika.Zawiózł ją tam, na ich wspólne Mazury.No i co z tego? Może naprawdę tym razemchciała pomyśleć, poczuć samotność, jakiej jej ostatnio brakowało? Ma tyle pracy.Ciągłeredakcje czyichś książek.Nawet nie ma czasu napisać swojej.Może właśnie teraz zrobinotatki? Może zainspiruje ją szarość porannych mgieł znad jeziora, sarny podchodzące podfurtkę, szpaki opadające na ziemię czarną szarańczą.Może tak dokuczy jej samotność, że w sercu zatli się jeszcze jakieś ciepło do niego?Czy ona jeszcze to potrafi?Kupili ten dom w Kosewie, bo oboje kochali mazurską ziemię.Miłość zaczęła sięniewinnie, wręcz banalnie - od studenckiego spływu Krutynią.Przypadł im wspólny kajak,Helena była wtedy taka nieśmiała.Na rzęsach perliły się jej krople wody, którymi spłukiwałazmęczoną letnim żarem twarz [ Pobierz całość w formacie PDF ]