[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Laura wiedziała, że to właśnie było najgorsze.Maggie niebyła zaślepiona miłością, nie pchała ją ku niemu jakaś potężna siła; niebyła szaleńczo zakochana, ani nie gnębiła jej świadomość, że oszukuje.Nie zdradzała Deacona wskutek nieokiełznanej namiętności; była to dlaniej tylko podniecająca odmiana, zwykły kaprys.Deacon wstał i poszedł do łazienki, żeby się ubrać.Jego kroki byłymiarowe, poruszał się ostrożnie, jakby stąpał po parapecie.Laura po-szła za nim, wyciągnęła do niego ręce, ale on popatrzył na nią tak, jak-by nigdy jej przedtem nie widział.Usiadła w salonie.Poranny upał potęgował przerażającą ciszę.Zna-lazła się w epicentrum niesamowitego bezruchu.Wybuch już nastąpił,ale ona ani go nie słyszała, ani nie czuła.Deacon chodził od kilku godzin.Było mu wszystko jedno, dokądidzie, ponieważ i tak wiedział, gdzie wyląduje.Trwało trochę zanimtam dotarł; nie dlatego, że miejsce było odległe, lub trudno było je zna-lezć - mijał już je kilkakrotnie pod jakimś pretekstem.Wszystkie barysą w sumie takie same.Idąc nie prowadził ze sobą walki wewnętrznej.Odtwarzał w myślach sprawy, które były zbyt bolesne, by je w sobienosić.Nie próbował walczyć, lecz całkowicie im ulegał.Maggie, któraprzyjechała spózniona o kilka dni, gdy spędzali urlop w domku na pla-ży.Maggie, która od czasu do czasu wracała do Londynu, mając tamcoś do załatwienia, uregulowanie jakichś spraw finansowych, wizytę243 ciotki - teraz nie da się już oddzielić prawdy od kłamstw.Najlepiejzałożyć, że wszystko było kłamstwem.Wyjazd do kurortu na trzy dni,kino po południu, łaznia turecka.Przypomniał sobie, jak wróciła doniego do Kornwalii - jak rzekomo ucieszyła się na jego widok, wspólnyspacer brzegiem zatoki.Myślał o tym, jak wracała do domu póznymwieczorem.Myślał, jaka była w łóżku.Myślał o tym, jak po raz ostatniwracała autostradą, i zastanawiał się, po co właściwie wracała.Miejsce, którego szukał, było pogrążone w półmroku.Nad głowamiwirowały duże wentylatory; cicho grał magnetofon: jakiś utwór jazzowyz dominującym wibrafonem.Zamówił szkocką, a potem jeszcze jedną.Sylwetki jaskółek na kobaltowym tle nieba i ich przenikliwe nawo-ływania.Laura siedziała przy otwartym oknie.Miała przed sobą nie tkniętąfiliżankę kawy, którą nalała ponad dwie godziny temu.Oddychała zwysiłkiem i od czasu do czasu sięgała po inhalator.Była przerażona, żejest tu sama, ale bardziej przerażało ją to, co zrobiła.Spędziła przyoknie następną godzinę.Nie wracał.Obeszła mieszkanie, zapalającświatła i szukając notesu z telefonami.Kiedy go znalazła, podeszła dotelefonu i wykręciła numer.Czekała, rozglądając się niespokojnie popokoju.Zasłony, drewniany kalendarz, fotografia w srebrnej ramce. Można przemeblować przeszłość - pomyślała - ale nie da się kontro-lować tego, co się pózniej stanie.- Mayhew, słucham.Powiedziała mu tylko, że stało się coś ważnego i że Deacon gdzieśzniknął.Drżenie jej głosu zdradzało, jak była zmartwiona i przerażona.- Nie mogę przyjechać wcześniej niż za godzinę.- Poczekam.Nic mi nie będzie.- Zadzwoń do mnie, jeśli wróci - powiedział Mayhew.- Postaramsię być jak najprędzej.- Odłożył słuchawkę.Laura wyjęła z lodówki parę jajek, wzięła z kredensu miskę i patelniei postawiła na blacie przy kuchence.Przez jakiś czas stała, patrząc na towszystko bezradnie.Włączyła telewizor i gapiła się w niego przez dzie-sięć minut, nic nie widząc.Na dworze zrobiło się ciemno.Jaskółki244 zniknęły.Niebo rozświetliło się pomarańczowożółtą łuną neonów.Ulice były jak tunele, w których uwięzione zostało rozpalone powie-trze.O tej póznej porze tłumy ludzi wychodziły z teatrów, kin i restau-racji.Leicester Square i Piccadilly były ruchliwsze niż w ciągu dnia.Grupki wytatuowanych młodych ludzi, wyglądających jak przedmiotyceramiki artystycznej, przeciskały się przez tłok z piwem w rękach.Około pięćdziesięciu osób siedziało spokojnie na ławkach okalającychPiccadilly Circus, czekając aż wybije północ, kiedy będą mogli zreali-zować recepty na methadon w całonocnych aptekach.Deacon szedł wężykiem, szukając następnego baru.Warkot silników,podniesione głosy i śmiech, muzyka, kalejdoskop kolorowych światełmieniących się w oczach.Przedzierał się przez to wszystko jak wyczer-pany pływak, zmagający się ze wzburzonym morzem.Znalazł to, czegoszukał, kierując się instynktem, którego, jak sądził, już od dawna nieposiadał.Boczna uliczka, drzwi, parę schodków i sala pełna dymu.Wrogu nad barem wisiał włączony telewizor, w którym wyciszono dzwięk.Aktorzy gestykulowali, kamera najeżdżała i odjeżdżała, usta poruszałysię - wszystko na nic.Pasowało to do tego miejsca: hałaśliwy gwar, nazewnątrz, a w środku napięta cisza.Za barem stał wysoki, chudy facet,poruszający się z dziwną niezgrabną gracją, jak długonogi ptak, tylkojego ręce uwijały się szybko, zwinnie lawirując między butelkami.Ludzie na sali pili w milczeniu, ich wzrok nie spoczywał na niczymkonkretnym, co mogliby zapamiętać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl