[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z mego serca wypływa tylko miłość do ciebie, z moich ust tylko życzliwość.Ale miłość i życzliwość już cię nie wzruszają.O Gren, o mój Grenie!Objęła go wolnym ramieniem, ale zaraz poczuła, jak się odsuwa.Odezwał się jednak, dobywając słów, jakby każde z nich było kawałkiem lodu:- Pomóż mi, Yattmur.Bądź cierpliwa.Jestem chory.Yattmur była już zaabsorbowana inną sprawą.- Wyzdrowiejesz.Ale co robią tamte dzikie górosłuchy? Myślisz, że one są przyjazne?- Najlepiej idź i zobacz - powiedział Gren tym samym lodowatym tonem.Uwolniwszy się z jej objęcia, wrócił do jaskini i przyjmując swą poprzednią pozycję, legł z dłońmi splecionymi na brzuchu.Yattmur przysiadła u wejścia do jaskini, nie wiedząc, co robić.Brzunio - brzuchy zniknęły z górosłuchami w swojej jaskini.Dziewczyna, bezradna, nie ruszyła się z miejsca.W górze gromadziły się chmury.Wkrótce zaczęło padać, deszcz przechodził w śnieg.Laren zapłakał, więc dała mu piersi.Myśli dziewczyny z wolna uleciały hen daleko, gdzieś poza deszcz.Wokół niej w powietrzu zawisły niejasne obrazy, które pomimo braku logicznego ciągu stanowiły jej sposób rozumowania.Maleńki czerwony kwiatuszek przedstawiał jej bezpieczne dni z plemieniem Pasterzy albo też, z minimalnym zaledwie przesunięciem akcentu, ją samą, tak jak były nią samą tamte bezpieczne dni: nie widziała siebie jako zjawiska wyodrębnionego z otaczających ją wydarzeń.A kiedy próbowała tego dokonać, widziała siebie jedynie w oddali, w tłumie ciał czy też jako fragment pląsów, lub dziewczynę, na którą przyszła kolej pójścia z wiadrami do Długiej Wody.Dni czerwonego kwiatka minęły, poza tym, że świeży pączek rozwijał płatki u jej piersi.Przeminął tłum ciał, a wraz z nimi zniknął symboliczny złoty szal.Cudowny szal! Wieczne słońce nad głową jak ciepła kąpiel, niewinne ciało, szczęście nieświadome samo siebie - oto były nici złotego szala, jaki sobie wyobraziła.Wyraźnie widziała siebie, jak go odrzuca, aby pójść za przybłędą, którego wartość polegała na tym, że uosabiał nieznane.Nieznane było wielkim zwiędłym liściem, pod którym coś się czaiło.Szła w ślad za liściem, jej maleńka postać przybliżyła się jakoś i wyostrzyła, podczas gdy szal i czerwone płatki uleciały wesoło z jednokierunkowym wiatrem czasu.Teraz ożył liść toczący się razem z nią, a ona przybrała wielką, kipiącą ruchem postać krainy mlekiem i miodem płynącej, otwar tej na wszystkie strony.I takiej muzyki jak melodia ożywionego liścia nie było w czerwonym kwiecie.Jednak wszystko to się rozpłynęło.Wkroczyła góra.Góra i kwiat stanowiły przeciwieństwa.Góra staczała się nieustannie jednym, stromym zboczem, które nie miało ani dna, ani wierzchołka, chociaż jej podnóże tkwiło w czarnej mgle, a szczyt w czarnej chmurze.Czarna mgła i chmura dosięgały jej wszędzie w tych jej marzeniach, jak ideogram zła, a jednocześnie dzięki innemu z owych maleńkich przesunięć akcentu zbocze stawało się nie tylko jej obecnym, ale całym jej życiem.W umyśle nie istnieją paradoksy, lecz chwile, a w chwili zbocza wszystkie barwne kwiaty i szale, i ciało jak gdyby nigdy nie istniały.Grzmot zagrzechotał nad prawdziwą górą i budząc Yattmur z zamyślenia, rozproszył jej obrazy.Obejrzała się na Grena w głębi jaskini.Nie ruszał się.Nie patrzył na nią.Śniąc na jawie, znalazła odpowiedź, której szukała, i powiedziała sobie:- To ten magiczny smardz jest przyczyną całej biedy.Laren i ja jesteśmy tak samo jego ofiarami jak biedny Gren.Gren jest chory, bo grzyb na nim żeruje.Jest i na jego głowie, i wewnątrz.To ja muszę znaleźć sposób, aby się z nim rozprawić.Ale znaleźć odpowiedź to nie to samo co znaleźć ukojenie.Ogarnęła dziecko i podniosła się, chowając pierś.- Idę do jaskini brzunio - brzuchów - oznajmiła, przygotowana na brak reakcji.Gren odpowiedział:- Nie możesz zabrać Larena w taką ulewę.Daj go mnie, zajmę się nim.Przeszła dzielące ich klepisko.Chociaż światło było słabe, wydało się jej, że grzyb w jego włosach i wokół szyi jest ciemniejszy niż zwykle.Rozprzestrzenił się i zawisł mu nad czołem, czego nigdy nie robił.Zamierzała podać mu już dziecko, kiedy nagły wstręt powstrzymał ją w pół kroku.Gren spojrzał na nią spod grzyba nieswoim wzrokiem, jakiego u niego nie znała, z ową zgubną mieszaniną głupoty i przebiegłości czającą się zwykle u podstaw wszelkiego zła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Z mego serca wypływa tylko miłość do ciebie, z moich ust tylko życzliwość.Ale miłość i życzliwość już cię nie wzruszają.O Gren, o mój Grenie!Objęła go wolnym ramieniem, ale zaraz poczuła, jak się odsuwa.Odezwał się jednak, dobywając słów, jakby każde z nich było kawałkiem lodu:- Pomóż mi, Yattmur.Bądź cierpliwa.Jestem chory.Yattmur była już zaabsorbowana inną sprawą.- Wyzdrowiejesz.Ale co robią tamte dzikie górosłuchy? Myślisz, że one są przyjazne?- Najlepiej idź i zobacz - powiedział Gren tym samym lodowatym tonem.Uwolniwszy się z jej objęcia, wrócił do jaskini i przyjmując swą poprzednią pozycję, legł z dłońmi splecionymi na brzuchu.Yattmur przysiadła u wejścia do jaskini, nie wiedząc, co robić.Brzunio - brzuchy zniknęły z górosłuchami w swojej jaskini.Dziewczyna, bezradna, nie ruszyła się z miejsca.W górze gromadziły się chmury.Wkrótce zaczęło padać, deszcz przechodził w śnieg.Laren zapłakał, więc dała mu piersi.Myśli dziewczyny z wolna uleciały hen daleko, gdzieś poza deszcz.Wokół niej w powietrzu zawisły niejasne obrazy, które pomimo braku logicznego ciągu stanowiły jej sposób rozumowania.Maleńki czerwony kwiatuszek przedstawiał jej bezpieczne dni z plemieniem Pasterzy albo też, z minimalnym zaledwie przesunięciem akcentu, ją samą, tak jak były nią samą tamte bezpieczne dni: nie widziała siebie jako zjawiska wyodrębnionego z otaczających ją wydarzeń.A kiedy próbowała tego dokonać, widziała siebie jedynie w oddali, w tłumie ciał czy też jako fragment pląsów, lub dziewczynę, na którą przyszła kolej pójścia z wiadrami do Długiej Wody.Dni czerwonego kwiatka minęły, poza tym, że świeży pączek rozwijał płatki u jej piersi.Przeminął tłum ciał, a wraz z nimi zniknął symboliczny złoty szal.Cudowny szal! Wieczne słońce nad głową jak ciepła kąpiel, niewinne ciało, szczęście nieświadome samo siebie - oto były nici złotego szala, jaki sobie wyobraziła.Wyraźnie widziała siebie, jak go odrzuca, aby pójść za przybłędą, którego wartość polegała na tym, że uosabiał nieznane.Nieznane było wielkim zwiędłym liściem, pod którym coś się czaiło.Szła w ślad za liściem, jej maleńka postać przybliżyła się jakoś i wyostrzyła, podczas gdy szal i czerwone płatki uleciały wesoło z jednokierunkowym wiatrem czasu.Teraz ożył liść toczący się razem z nią, a ona przybrała wielką, kipiącą ruchem postać krainy mlekiem i miodem płynącej, otwar tej na wszystkie strony.I takiej muzyki jak melodia ożywionego liścia nie było w czerwonym kwiecie.Jednak wszystko to się rozpłynęło.Wkroczyła góra.Góra i kwiat stanowiły przeciwieństwa.Góra staczała się nieustannie jednym, stromym zboczem, które nie miało ani dna, ani wierzchołka, chociaż jej podnóże tkwiło w czarnej mgle, a szczyt w czarnej chmurze.Czarna mgła i chmura dosięgały jej wszędzie w tych jej marzeniach, jak ideogram zła, a jednocześnie dzięki innemu z owych maleńkich przesunięć akcentu zbocze stawało się nie tylko jej obecnym, ale całym jej życiem.W umyśle nie istnieją paradoksy, lecz chwile, a w chwili zbocza wszystkie barwne kwiaty i szale, i ciało jak gdyby nigdy nie istniały.Grzmot zagrzechotał nad prawdziwą górą i budząc Yattmur z zamyślenia, rozproszył jej obrazy.Obejrzała się na Grena w głębi jaskini.Nie ruszał się.Nie patrzył na nią.Śniąc na jawie, znalazła odpowiedź, której szukała, i powiedziała sobie:- To ten magiczny smardz jest przyczyną całej biedy.Laren i ja jesteśmy tak samo jego ofiarami jak biedny Gren.Gren jest chory, bo grzyb na nim żeruje.Jest i na jego głowie, i wewnątrz.To ja muszę znaleźć sposób, aby się z nim rozprawić.Ale znaleźć odpowiedź to nie to samo co znaleźć ukojenie.Ogarnęła dziecko i podniosła się, chowając pierś.- Idę do jaskini brzunio - brzuchów - oznajmiła, przygotowana na brak reakcji.Gren odpowiedział:- Nie możesz zabrać Larena w taką ulewę.Daj go mnie, zajmę się nim.Przeszła dzielące ich klepisko.Chociaż światło było słabe, wydało się jej, że grzyb w jego włosach i wokół szyi jest ciemniejszy niż zwykle.Rozprzestrzenił się i zawisł mu nad czołem, czego nigdy nie robił.Zamierzała podać mu już dziecko, kiedy nagły wstręt powstrzymał ją w pół kroku.Gren spojrzał na nią spod grzyba nieswoim wzrokiem, jakiego u niego nie znała, z ową zgubną mieszaniną głupoty i przebiegłości czającą się zwykle u podstaw wszelkiego zła [ Pobierz całość w formacie PDF ]