[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrobiło się tak cicho, że wszyscy usłyszeli nagły jęk Williego.— O, cholera.Odwrócili się.Głos chłopca pełen był tak niekłamanego przerażenia, że zamarli bez ruchu.Po chwili dojrzeli słaniającego się na nogach Waltera Stachiewa.Był on potężnym mężczyzną, bardzo muskularnym, a do tego wydawał się jeszcze większy z powodu typowej dla pijaków otyłości.Podszedł do nich z nisko pochyloną głową, niepewnie stawiając stopy na oblodzonej drodze.Łopatę do węgla trzymał przed sobą w połowie trzonka, uniesioną jak broń.Nikt nie miałwątpliwości, że Stachiew jest pijany i żądny krwi.Spojrzeli na Dantego, swojego przywódcę.— Co wy, bachory, tu robicie, co? Nie macie prawa tu być.To moje wzgórze, wy chytre bękarty! Ja wam pokażę!Danny cofnął się trochę.Jego głos zabrzmiał spokojnie i rozsądnie.— Dobrze, dobrze, już stąd idziemy.— Hej, ty! Jak tam twoja szurnięta siostrunia, co? Ty też masz fioła?Dante nie odpowiedział, tylko czekał i patrzył.93Stachiew wyciągnął rękę i chwycił Gene'a za ramię.Potem rozpoznając go, uśmiechnął się.Nagle, nieoczekiwanie, przesunął rękę na kark chłopca i przycisnął usta do jego ust.Potem, wciąż go trzymając, odsunął się.— Tak, słodziutki, tak też myślałem.Jesteś jak dziewczynka.Gene zadziałał z zaskoczenia.Nikt się tego nie spodziewał.Wyrwał łopatę z brudnej łapy, cofnął się i uderzył Stachiewa prosto w żołądek.Charley natychmiast znalazł się u boku brata.Cios nie zrobił Stachiewowi krzywdy.Tylko na chwilę zaparło mu dech.Odsunął Charleya i chwycił Gene'a.— Ty mały śmierdzielu! Odrąbię ci łeb, a potem zerżnę to, co zostanie.Teraz Charley miał łopatę.Wymierzył w głowę Stachiewa, ale trafił w ramię.Byłto solidny cios, lecz pijany, rozwścieczony mężczyzna nie upadł.Okręcił się w kółko, rozdając ciosy.Pięści miał twarde jak kamienie.Chłopcy próbowali się wycofać, ale dopóki Stachiew atakował jednego z nich, pozostali nie mogli uciec.Ciężko obuta stopa trafiła Dannyego tuż pod kolanem.Jęknął z bólu i upadł, ale natychmiast ktoś pomógł mu wstać.Dan-ny chwycił łopatę i zamachnął się.Dało się słyszeć potworne, zwierzęce wycie.Stachiew pociągnął Megan za włosy.Owinął ramię dookoła jej szyi, nie zwracając uwagi na to, że dziewczynka kopie, macha rękami i próbuje go gryźć.Trzymał ją blisko siebie, ciężko oddychając.— Nie zbliżajcie się, bębny, bo skręcę jej kark.— Stachiew potrząsnął głową.Jego śmiech brzmiał chrapliwie i świszcząco.— Wszyscyście zboczeni.Ty, śliczny chłopaczku, ta dziewczyna, która chce być facetem.Wiesz co, blondasku, daj jej swoje jaja, a ona da ci swoją.Dostał w tył głowy i wypuścił Megan.Poślizgnęła się na lodzie w rynsztoku, ale przyjaciele podtrzymali ją i pociągnęli w swoją stronę.Stachiew pomacał się po głowie, a potem obrócił.Drugim ciosem Ben trafił go prosto w czoło i powalił na ziemię, ale Stachiew chwycił go za kostki u nóg i chłopak upadł obok niego.— Ty gówniany parchu, myślisz, że możesz mnie uderzyć i zwiać, zabiję cię, żydowino, przerżnę twoją matkę, zjem siostrę i.94Ben wyczuł pod sobą łopatę.Trochę się cofnął i niepewnie, niezbyt mocno uderzyłStachiewa w policzek.Wstał i poczuł, że ktoś przytrzymuje go za ramiona.Odwrócił się.Był to Danny.Nikt nigdy nie widział takiej twarzy Bena Herskela.Wydawał się śmiertelnie spokojny i opanowany.Strząsnął z ramion dłonie Dantego i chwycił łopatę, ale nie odwrócił się w stronę Stachiewa, który dochodził do siebie i ocierał krew z twarzy.Ben wyciągnął rękę i schwycił Willie'ego za kołnierz.Wetknął łopatę w jego gołe, mokre, zmarznięte dłonie.— Twoja kolej — powiedział.Willie rozejrzał się wkoło.Nikt nie dał mu żadnego znaku.Ani Danny, do którego zwrócił się najpierw, ani śliczny kleryk, który patrzył wprost przed siebie, ani dziewczyna, która sama chciała dostać łopatę.Herskel zbliżył usta do czerwonego, odmrożonego ucha Willie'ego i powtórzył:— Twoja kolej, Willie.Stachiew, klęcząc niepewnie, spojrzał na chłopca.— Ty mały kutasie, jeszcze cię dostanę, poczekaj tylko.Następnym razem załatwię cię na amen.Wiesz, wiesz, co ci zrobię.Willie Paycek uniósł łopatę nad głową.Odgłos uderzenia był przerażający.Willie ponownie podniósł szuflę.— To za nas wszystkich — powiedział.Danny chwycił za trzonek łopaty i chłopiec zachwiał się.— Daj mi, daj mi, daj mi! — krzyczał Willie próbując ją wyrwać, ale nie miałdość siły.— Teraz ja — odezwała się Megan.Chwyciła łopatę i lekko uderzyła leżącego bez ruchu mężczyznę, zanim Danny zdołał ją jej zabrać.Rzucił szuflę obok poskręcanego ciała.— Dalej, wynosimy się stąd, wszyscy.Spotkamy się na małym podwórku.Szybko! —zarządził Danny i wyjaśnił dokładnie, co mają robić.— Jedźcie szybko, ale co jakiś czas zatrzymujcie się i bawcie, rzucajcie kulkami.Niech ludzie was widzą.Ja i Megan pojedziemy okrężną drogą przez Valentine Avenue.Popchnął Megan w stronę jej sanek.— Siadaj.Masz wyglądać jak mała dziewczynka, która wybrała się na sanki z bratem, Megan.Rób, co ci mówię.Usiadła przygarbiona, patrząc na Danny'ego.Zrobi, cokolwiek Danny każe, cokolwiek.Kiedy dotarli Sto Osiemdziesiątą na szczyt wzgórza, wciągnął sanki na chodnik i kucnął obok Megan.95Ben stał zupełnie nieruchomo z rękami wciśniętymi w kieszenie sztruksowych spodni.Spojrzał najpierw na Charleya, który skinął głową i rzucił w niego kulką.Ben od niechcenia odsunął się na bok.Wskazał brodą na Gene'a, opartego0 oszroniony dąb, i pytająco uniósł brwi.Charley wzruszył ramionami.Gene jest w porządku; nie ma się co o niego martwić.Potem Ben przyjrzał się temu gówniarzowi, Wil-lie'emu.Kręcił się bez przerwy, przeskakując z nogi na nogę 1 rzucając kulkami w wyimaginowane cele.Mały bydlak nie umiał ustać spokojnie.Jeździł na ślizgawce, wywracał się, wstawał.Wszystko mu było jedno.— Hej, patrzcie, idzie Danny — powidział Willie, zaciskając zęby, żeby nie szczękały.Ruszył w stronę jezdni, ale Ben zatrzymał go, opierając mu na piersi swoją wielką dłoń.— Zostań tu.Danny pomachał im z drugiej strony ulicy.Wstąpił do warsztatu ojca, powiedziałdo niego parę słów, wskazał na zegar wiszący na ścianie.Staruszek pokazał mu, że jeszcze tylko przymocuje ten kawałek podeszwy i już kończy.Wyciągnąłuczernio-ną dłoń, dotknął twarzy syna i uśmiechnął się.Dobrze, dobrze, jeszcze kilka minut.Danny ruszył w stronę podwórka, odwrócił się, żeby pomachać ojcu, ale ten byłjuż zajęty pracą.— W porządku — powiedział cicho Danny.Wszyscy, oprócz Gene'a, przysunęli się, patrząc na niego z uwagą.Gene wpatrywał się w topniejącą kulkę śniegu, którą obracał w dłoniach.— Zjeżdżaliśmy na sankach z dużego wzgórza, a potem poszliśmy tam.— Danny wskazał kciukiem na wzgórze wysokości czteropiętrowego budynku wznoszące się na przeciwległym rogu ulicy.— Chłopcy z liceum zbudowali tam wczoraj fortecę.Bawiliśmy się w wojnę, tylko my.W porządku?Nikt nie odpowiedział.Wszyscy popatrzyli na Gene'a, który nawet nie podniósłwzroku.— Gene? — zawołał do brata Charley.Eugene O'Brien nawet nie drgnął.— A teraz jeszcze jedna rzecz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl