[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbyt cicho.Ogarnął mnie popłoch.Może zemdlał? Powinnam stanąć, cucić.Nie będę teraz o tym myśleć.Muszę dojechać, nie wpaść w poślizg, nie rozbić się o drzewo.Tam otoczą mnie ludzie, mądrzy, energiczni.Nie będę tego dźwigać wyłącznie na własnych barkach.Bramka okazała się szczęśliwie otwarta i skręciłam w nią pod ostrym kątem, nie pozwalając sobie na obawę, że błotnikiem zawadzę o słupek.Zahamowałam przed werandą, gdzie jak zwykle w deszczowy dzień grano w brydża.Wysiadając poczułam zapach przesycony wilgocią liści, zdążyłam ogarnąć spojrzeniem zdumione twarze, otwarte do krzyku usta Jadwigi, wybałuszone oczy inżyniera Maniewicza.Jeszcze nie odezwałam się, a już biegli ku mnie wszyscy, przejęci, życzliwi, spieszący z pomocą.Stałam, w mokrym kostiumie kąpielowym, ociekająca wodą, i szczękałam zębami z zimna i zdenerwowania, niezdolna wydobyć głosu.Ale nie było to potrzebne.Doktor Wiśniewski spokojnie i kompetentnie objął kierownictwo.Kazał mężczyznom na zaimprowizowanych noszach z materaca przenieść Krzysztofa do pokoju, a mnie surowo nakazał wytrzeć się szorstkim ręcznikiem i włożyć na siebie coś ciepłego.— Bardzo ciepłego.I proszę napić się gorącej herbaty z wódką.Nie może pani teraz się pochorować.Potulnie sięgnęłam po ręcznik nie śmiąc pytać, co właściwie jest Krzysztofowi.Pan doktor złagodniał.— Po męża zaraz przyjedzie karetka.Zawiozę go do Suwałk.— Czy.— Czy będzie żył? — wzruszył ramionami.— Bo ja wiem? Nie mam zamiaru zdawkowo pocieszać kobiety tak dzielnej jak pani.Zbielały mi usta.Nie jestem dzielna.Chcę pociechy.Nie powiedziałam tego na głos.Czy można cudzej śmierci bać się bardziej niż własnej?Nigdy już nie będę taka jak przedtem.Rozdział dziesiątyKrzysztof nie miał zawału.Atak trzustki, podrażnienie otrzewnej — lekarz ze szpitala w Suwałkach tłumaczył niejasno, zresztą nie mnie, ale Jadwidze, która przejęła na siebie wszystkie rozmowy z lekarzami i pielęgniarkami.Jeszcze ciągle chodziłam zamroczona, nie chciałam o niczym myśleć, z irytacją odrzuciłam propozycję Jadzi, że pojedzie ze mną do Warszawy, a Lutek zaopiekuje się Krzysztofem po wyjściu ze szpitala i przywiezie go naszym samochodem za parę dni, kiedy się nieco wzmocni.— Lutek mówi, że Krzysztof powinien tu trochę zostać, żeby przyjść do siebie.— Toteż z nim zostanę:— Przecież już nie masz czasu.Wiesz dobrze, że musisz malować.Nie zdążysz na wystawę.— Nie zostawię go samego.Zdawało mi się, że nie po raz pierwszy toczę tę rozmowę, jakbym wszystko przeżywała po raz wtóry.Nadal żyłam w nierealnym świecie.Jadłam, co podawano, brałam proszki nasenne, żeby spać w nocy, rozmawiałam z ludźmi nie bardzo wiedząc, o czym mówimy.Tylko samochód prowadziłam z jasnym umysłem, spokojna i skupiona.Już wiedziałam, że maszyna mnie słucha.Jadwiga była markotna, rozdrażniona, łatwo wpadała w gniew, ale mnie otaczała kwoczą opieką.Uparła się, żeby przejąć organizację powrotu do Warszawy.— Przecież on nie może prowadzić wozu.Nie wiem nawet, kiedy pozwolą mu jechać.— Jeśli nie pozwolą, to poczekamy.A prowadzić będę sama.— Ty? — tak chyba patrzyli na Łazarza jego znajomi po niespodziewanym zmartwychwstaniu.Moje wyprawy samochodowe uszły jej uwagi, a mnie nie chciało się tłumaczyć, że moje dawne zwierzenia są nieaktualne.Może je wyrzucić, nie nadają się do użytku.Zmieniłam się.Umiem prowadzić wóz.Nie wiem natomiast, czy umiem malować.Ostatecznie pojechaliśmy w dwa samochody.Lutek jako kierowca ze mną i Krzysiem, który czuł się jakoby całkiem dobrze, ale jeszcze wolał leżeć, niż siedzieć.Zadowolona byłam z tego układu.Przez ostatnie nielekkie dla mnie dni moja przyjaciółka nieznośnie mnie irytowała.Chodziła posępna jak chmura gradowa, jakby poczuwała się do obowiązku celebrowania żałoby, wtrącała się do wszystkiego, bez przerwy o coś mnie pytała, ale nie słuchała odpowiedzi.Była roztargniona, nawet nie zorientowała się, że sama jeżdżę do szpitala.Na zmianę zadręczała mnie troskliwością lub obrażała się o byle co.Chciała wszystkim rządzić, wszystko poprawiać.Po prostu miała pretensje, że nie dostała głównej roli w rozgrywanej sztuce.Z Lutkiem podróż przeszła spokojnie.Rozmawialiśmy niewiele — Krzysztof kłopotał się, że nie będzie mógł mi w niczym pomóc, lekarz kazał mu jeszcze przez co najmniej tydzień leżeć.Ja przeżuwałam swoje niezbyt wesołe myśli, przysięgałam sobie, że już nie będę jędzą, przestanę mu dokuczać.Lutek zachowywał się jak Dobra Pani.Pocieszał Krzysztofa, że na pewno płótno jest w porządku, przyrzekał, że pomoże przy pakowaniu wystawy — wybierali się z Jadzią też do Paryża, mniej więcej w tym samym czasie co my.W ogóle był milszy niż zawsze i pierwszy raz w pełni zrozumiałam, dlaczego Jadzi tak na nim zależy.Dotychczas uważałam, że jest porządny, ale nudny i belferski, i że wyszła za niego za mąż trochę na złość pierwszemu mężowi, a przede wszystkim dlatego, że status mężatki odpowiadał jej bardziej niż status kobiety porzuconej.Czy ja też rozglądałabym się za nowym mężem, gdyby Krzysztof mnie porzucił? Odwróciłam się do Krzysztofa, który wygodnie półleżał na tylnym siedzeniu.Chciałam się do niego uśmiechnąć, ale miał zamknięte oczy i bladą, zbolałą twarz.Lutek podchwycił w lusterku moje spojrzenie.— Pamiętaj, masz go zaraz położyć do łóżka.Przez pierwsze parę dni nie wolno mu nawet po mieszkaniu chodzić.— Przecież to nie był zawał.Lutek wzruszył ramionami.Wiedziałam, że jego zdaniem — podkreślił to parę razy — był to jednak zawał.Lekarz coś kręci, szpital był przepełniony, może woleli go szybciej wypchnąć, zresztą teraz po zawałach wypuszczają już po dziesięciu dniach.Doktor Wiśniewski od początku postawił taką diagnozę.Jest co prawda chirurgiem, ale zna się przecież na chorobach serca.— Bardzo pobieżnie go zbadał.— Wszystko jedno [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl