[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ani spostrzegł, jak osunął się w kopiennicki dialekt,którego przez ostatni rok prawie się między szlachtą wyzbył.- Zostanę obcy.Póki użyteczny,będziecie mnie pod dach prosić i gorzałką poić.Ale nie uszanujecie.I ja sam siebie nieuszanuję.Pierwej czy pózniej dur mi do głowy uderzy i znów zbójować ruszę.Z żalu albogłupoty.Nawet przeciwko swoim.Podczas tej przemowy Bogoria usta kilka razy otwierał, jakby chciał przerwać, leczzmilczał i ostatecznie tylko wąs targał.- Już czas - odezwała się znienacka jasnowłosa niewiastka.- Dopełniają się sny iprzepowiednie zbiegają się ze wszystkich stron.Idzie odpływ.Twardokęsek potoczył wzrokiem po niecce, po martwych knechtach, spomiędzy którychbłyskał krasnym żupanem jeden czy drugi spośród panów braci, po owocach rokitnika, ponawilgłych korzeniach, które wysuwały się spod piaskowych łach jak skalne robaki.Z nagłaopadło go straszliwe znużenie.- Chcę wiedzieć, jak się to kończy! - wykrzyczał, do siebie chyba, bo przecież nie dowiedzmy, która rozumiała znacznie mniej niż on i głupsza wszak była niezmiernie.- Chcęwiedzieć!Niewiastka podeszła do niego, podpierając się miotłą.Drewniane chodaki zamlaskały wbłocie.- Tutaj nic się nie kończy - powiedziała, wspinając się na palce i delikatnie ścierając zjego twarzy smugę krwi.- yródła baśni biją daleko.Niezmiernie daleko.Zamrugał.Już sam nie wiedział, co rzec, kiedy palce wiedzmy wślizgnęły się w jegodłoń, zwinne i ciepłe pośród całej tej zawiei i chłodu.- A ty? - obrócił się jeszcze ku Bogorii.Szlachcic huknął śmiechem i przez moment znów było jak dawniej, jak wówczas, kiedypo karczmach pili i zasadzali się na Pomorców wedle Czymborskiej Debrzy.- A ja po córki wrócę - oznajmił.- Skoro tatula nie stało, sam na ziemi osiądę, a co.Siaćbędę, orać, sprzedawać.Może wnuków doczekam, bom nie grzyb przecież, o nie.- Uśmiechnąłsię, lecz tak po staremu, jakoby wilk pysk szczerzył, i Twardokęsek pojął, że może niewszystko stracone i Bogoria zdoła się dzwignąć z nieszczęścia.- Koniki im wystrugam i nakolanie będę woził.Byle u siebie, po domowemu.Z dala od wielkich spraw.Zbójca potrząsnął głową.Nie zdawało mu się, żeby szlachcic usiedział długo na folwarkupomiędzy kmieciami i bydłem.Zmilczał jednak.Niechże sobie każdy hoduje i hołubi tęprzyszłość, jak umie, pomyślał.I pozwolił, żeby wiedzma poprowadziła go naprzód.W deszcz.* * *Deszcz przycichł dopiero o świcie.Niebo zaczynało się rozmydlać nad borem, lecz nadzdobytą cytadelą Rankoru płonęło jaśniejsze światło, kiedy widmowa kohorta opadła nadziedziniec.Kozlarz wyszedł im na spotkanie.Narzazek chciał dotrzymać mu kroku, ale książęoddalił go skinieniem.- Zostaw - powiedział spokojnie i jakoś tak zwyczajnie, więc doradca zapragnąłuwierzyć, że oto ustały baśnie i władca powrócił do nich, nieskalany, jakby nie tknęły go żadnemoce.I było w tym wiele prawdy, bo ci, którzy oglądali księcia w bitwie, bajali potem, że zkażdą chwilą, z każdym zabitym wrogiem odmieniał się i przybliżał ku innym śmiertelnikom.Błyskawice nie przeświecały już przez niego, kiedy szedł po kamiennym podwórcu, i trupiabiel również zniknęła, chociaż zachował w obliczu dostojność martwych władców - ta miała gonie opuścić aż do śmierci.Kozlarz zatrzymał się tak blisko, że widmowe wierzchowce prawie sięgały kopytamijego czoła.W ręku trzymał miecz.Nie Sorgo, pomyślał z boleścią Narzazek, już nie Sorgo.Lecz właśnie tym ostrzem książę pokonał dziś Wężymorda.Spomiędzy widm wysunął się jezdziec, mniejszy i jakby skromniejszy od pozostałych.Nie nosił srebrzystej zbroi ani pysznego szłomu, tylko zwyczajny, ciemny kubrak, niecooszroniony lodem.Narzazek miał wrażenie, że widział wcześniej jego twarz, lecz niezastanawiał się nad tym, bo znienacka zdjął go dojmujący, straszliwy lęk.A jeśli lodowa kohorta przybyła upomnieć się o Kozlarza? Jeśli znów mieli utracić tegojasnego księcia, który nareszcie poprowadził ich do zwycięstwa?Odruchowo miecza dobył, choć pewniej leżało mu w ręku pióro nizli broń.Ale nie zdołałtrzech kroków postąpić.Lodowaty wiatr odepchnął go natychmiast, rzucił ku podcieniom,gdzie wiązano konie i garść jeszcze innych ludzi kuliła się przed zimnem, z ogromnymnatężeniem gapiąc się na Kozlarza.- Uwolnij nas - powiedział jezdziec.- Obiecałeś, że podzielisz się ze mną tym, co masznajlepsze.Mocą.Książę milczał długo.Narzazek sądził, że nie odezwie się więcej.- Więc tego chcesz, Pomorcu? - zapytał wreszcie.Widmo podrzuciło głową.- Na północy konają moi rodacy - odparło.- Aż tutaj dobiegają krzyki pochłanianychprzez ogień lub wodę.Czy tak właśnie miało być? Czy to zapisano w gwiazdach?- Nie.- Książę uniósł w wyciągniętych rękach miecz i podał go jezdzcowi.- Wgwiazdach nie zapisano zupełnie nic, prócz tego, że śmiertelnik może odejść z widmowejkohorty tylko wtedy, jeśli inny dobrowolnie ofiaruje się na jego miejsce.Zastanów się zatemdobrze.To niebłaha cena.Lecz tamten zdążył pochwycić ostrze.Zabłysło mu w dłoniach jak lodowy sopel, kiedykohorta znów poderwała się ku niebu.- Coście zrobili, panie? - wykrzyknął jakiś chłopak, gołowąsy szczeniak w kolczudze.-Oddaliście taką broń wrogowi?Narzazek przypadł natychmiast do niego i kułakiem w gębę rąbnął, nie zdołał jednakzdławić słów, które już wypowiedziano.Rozeszły się szeroko wśród szlachty i powróciły doksięcia.Kozlarz z niezmąconym spokojem przybliżył się do chłopca i podzwignął go z błota.- Sądzisz, że zbyt mało uczyniłem? - zapytał cicho.- %7łe powinienem cały żywot strawićw górze, pomiędzy widmami?Młodzik milczał przerażony, że oto obróciła się na niego uwaga wszystkich, ispodziewając się kary dotkliwszej niż jeden kuksaniec.- Na północy rozpękła się ziemia - ciągnął książę w całkowitej ciszy - i płomień bije zHałuńskiej Góry coraz wyżej.Niebawem ciemna ziemia Pomortu wróci tam, skąd ją wyrwałamoc Zird Zekruna [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Ani spostrzegł, jak osunął się w kopiennicki dialekt,którego przez ostatni rok prawie się między szlachtą wyzbył.- Zostanę obcy.Póki użyteczny,będziecie mnie pod dach prosić i gorzałką poić.Ale nie uszanujecie.I ja sam siebie nieuszanuję.Pierwej czy pózniej dur mi do głowy uderzy i znów zbójować ruszę.Z żalu albogłupoty.Nawet przeciwko swoim.Podczas tej przemowy Bogoria usta kilka razy otwierał, jakby chciał przerwać, leczzmilczał i ostatecznie tylko wąs targał.- Już czas - odezwała się znienacka jasnowłosa niewiastka.- Dopełniają się sny iprzepowiednie zbiegają się ze wszystkich stron.Idzie odpływ.Twardokęsek potoczył wzrokiem po niecce, po martwych knechtach, spomiędzy którychbłyskał krasnym żupanem jeden czy drugi spośród panów braci, po owocach rokitnika, ponawilgłych korzeniach, które wysuwały się spod piaskowych łach jak skalne robaki.Z nagłaopadło go straszliwe znużenie.- Chcę wiedzieć, jak się to kończy! - wykrzyczał, do siebie chyba, bo przecież nie dowiedzmy, która rozumiała znacznie mniej niż on i głupsza wszak była niezmiernie.- Chcęwiedzieć!Niewiastka podeszła do niego, podpierając się miotłą.Drewniane chodaki zamlaskały wbłocie.- Tutaj nic się nie kończy - powiedziała, wspinając się na palce i delikatnie ścierając zjego twarzy smugę krwi.- yródła baśni biją daleko.Niezmiernie daleko.Zamrugał.Już sam nie wiedział, co rzec, kiedy palce wiedzmy wślizgnęły się w jegodłoń, zwinne i ciepłe pośród całej tej zawiei i chłodu.- A ty? - obrócił się jeszcze ku Bogorii.Szlachcic huknął śmiechem i przez moment znów było jak dawniej, jak wówczas, kiedypo karczmach pili i zasadzali się na Pomorców wedle Czymborskiej Debrzy.- A ja po córki wrócę - oznajmił.- Skoro tatula nie stało, sam na ziemi osiądę, a co.Siaćbędę, orać, sprzedawać.Może wnuków doczekam, bom nie grzyb przecież, o nie.- Uśmiechnąłsię, lecz tak po staremu, jakoby wilk pysk szczerzył, i Twardokęsek pojął, że może niewszystko stracone i Bogoria zdoła się dzwignąć z nieszczęścia.- Koniki im wystrugam i nakolanie będę woził.Byle u siebie, po domowemu.Z dala od wielkich spraw.Zbójca potrząsnął głową.Nie zdawało mu się, żeby szlachcic usiedział długo na folwarkupomiędzy kmieciami i bydłem.Zmilczał jednak.Niechże sobie każdy hoduje i hołubi tęprzyszłość, jak umie, pomyślał.I pozwolił, żeby wiedzma poprowadziła go naprzód.W deszcz.* * *Deszcz przycichł dopiero o świcie.Niebo zaczynało się rozmydlać nad borem, lecz nadzdobytą cytadelą Rankoru płonęło jaśniejsze światło, kiedy widmowa kohorta opadła nadziedziniec.Kozlarz wyszedł im na spotkanie.Narzazek chciał dotrzymać mu kroku, ale książęoddalił go skinieniem.- Zostaw - powiedział spokojnie i jakoś tak zwyczajnie, więc doradca zapragnąłuwierzyć, że oto ustały baśnie i władca powrócił do nich, nieskalany, jakby nie tknęły go żadnemoce.I było w tym wiele prawdy, bo ci, którzy oglądali księcia w bitwie, bajali potem, że zkażdą chwilą, z każdym zabitym wrogiem odmieniał się i przybliżał ku innym śmiertelnikom.Błyskawice nie przeświecały już przez niego, kiedy szedł po kamiennym podwórcu, i trupiabiel również zniknęła, chociaż zachował w obliczu dostojność martwych władców - ta miała gonie opuścić aż do śmierci.Kozlarz zatrzymał się tak blisko, że widmowe wierzchowce prawie sięgały kopytamijego czoła.W ręku trzymał miecz.Nie Sorgo, pomyślał z boleścią Narzazek, już nie Sorgo.Lecz właśnie tym ostrzem książę pokonał dziś Wężymorda.Spomiędzy widm wysunął się jezdziec, mniejszy i jakby skromniejszy od pozostałych.Nie nosił srebrzystej zbroi ani pysznego szłomu, tylko zwyczajny, ciemny kubrak, niecooszroniony lodem.Narzazek miał wrażenie, że widział wcześniej jego twarz, lecz niezastanawiał się nad tym, bo znienacka zdjął go dojmujący, straszliwy lęk.A jeśli lodowa kohorta przybyła upomnieć się o Kozlarza? Jeśli znów mieli utracić tegojasnego księcia, który nareszcie poprowadził ich do zwycięstwa?Odruchowo miecza dobył, choć pewniej leżało mu w ręku pióro nizli broń.Ale nie zdołałtrzech kroków postąpić.Lodowaty wiatr odepchnął go natychmiast, rzucił ku podcieniom,gdzie wiązano konie i garść jeszcze innych ludzi kuliła się przed zimnem, z ogromnymnatężeniem gapiąc się na Kozlarza.- Uwolnij nas - powiedział jezdziec.- Obiecałeś, że podzielisz się ze mną tym, co masznajlepsze.Mocą.Książę milczał długo.Narzazek sądził, że nie odezwie się więcej.- Więc tego chcesz, Pomorcu? - zapytał wreszcie.Widmo podrzuciło głową.- Na północy konają moi rodacy - odparło.- Aż tutaj dobiegają krzyki pochłanianychprzez ogień lub wodę.Czy tak właśnie miało być? Czy to zapisano w gwiazdach?- Nie.- Książę uniósł w wyciągniętych rękach miecz i podał go jezdzcowi.- Wgwiazdach nie zapisano zupełnie nic, prócz tego, że śmiertelnik może odejść z widmowejkohorty tylko wtedy, jeśli inny dobrowolnie ofiaruje się na jego miejsce.Zastanów się zatemdobrze.To niebłaha cena.Lecz tamten zdążył pochwycić ostrze.Zabłysło mu w dłoniach jak lodowy sopel, kiedykohorta znów poderwała się ku niebu.- Coście zrobili, panie? - wykrzyknął jakiś chłopak, gołowąsy szczeniak w kolczudze.-Oddaliście taką broń wrogowi?Narzazek przypadł natychmiast do niego i kułakiem w gębę rąbnął, nie zdołał jednakzdławić słów, które już wypowiedziano.Rozeszły się szeroko wśród szlachty i powróciły doksięcia.Kozlarz z niezmąconym spokojem przybliżył się do chłopca i podzwignął go z błota.- Sądzisz, że zbyt mało uczyniłem? - zapytał cicho.- %7łe powinienem cały żywot strawićw górze, pomiędzy widmami?Młodzik milczał przerażony, że oto obróciła się na niego uwaga wszystkich, ispodziewając się kary dotkliwszej niż jeden kuksaniec.- Na północy rozpękła się ziemia - ciągnął książę w całkowitej ciszy - i płomień bije zHałuńskiej Góry coraz wyżej.Niebawem ciemna ziemia Pomortu wróci tam, skąd ją wyrwałamoc Zird Zekruna [ Pobierz całość w formacie PDF ]