[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mówiła szorstkimgłosem, z napięciem, jej twarz, wciąż częściowo odwrócona ode mnie, nie wyrażała niczego.- Amulety i zaklęcia.Zaśmiałem się.- No tak - mruknąłem - boimy się duchów, co?Teraz znów popatrzyła na mnie, podobnie pozostali.- Nie duchów, brachu - rzekł jeden z facetów.Loup-garou? To miało jakiś sens, choć potrzeba by bardzo zdesperowanego wilkołaka,by połakomił się na to mięso.Ich spojrzenia nadal skupiały się na mnie.Kobieta wysunęła ręce do ognia, wbezsensownym, żałosnym geście, niczym pogrążona w żałobie matka śpiewająca kołysankę lalce nieżyjącego dziecka.Ogień stanowił jedynie wspomnienie czegoś, co kiedyś miała iczego nigdy już nie poczuje.- Istnieją inne rzeczy prócz włochatych stworów - wymamrotała.- Z każdym dniempojawia się ich coraz więcej.Przychodzą w nocy, kręcą się dokoła.Niektóre nawet świecą.Nie wiem, czym są ani skąd pochodzą, ale nie chcę, by podkradały się do mnie w ciemności,to pewne.Ze wszystkich stron zawtórowały jej zgodne pomruki.Nagle w mojej głowie pojawiłosię wspomnienie: tasiemcowate wstęgi nicości opływające mnie, gdy siedziałem na chodnikupijany w trzy dupy i próbowałem zagrać nowy dzwięk usłyszany w nocy.- Zwiat się zmienia - oznajmił kolejny z zombie, jego głos brzmiał niczym straszliwieprzedłużony, ostatni charkot.- Już nas tu nie chce.- Nigdy, kurwa, nie chciał, brachu - dodał ponuro któryś z mężczyzn.- Jesteśmy tylkoresztkami.Odsuniętymi na bok talerza.- Ale przecież do każdego czasem uśmiecha się szczęście - odpowiedziałem idealnymbanałem.Pogrzebałem w kolejnej z wielu pojemnych kieszeni płaszcza i wyciągnąłem coś, comogło ich pocieszyć - pół butelki mieszanej szkockiej.Podałem ją kobiecie, która spojrzałana flaszkę z uroczystą aprobatą.Choć mówiłem, że zmarli nie mogą jeść ani pić, niektórzy itak to robią, mimo że wiedzą, że jedzenie pozostanie, gnijąc, w ich żołądku, przyśpieszającznacząco tempo rozkładu.Inni, jak mój przyjaciel Nicky, piją bukiet wina, czerpiąc z niegoosobliwą przyjemność.- Dzięki, psze pana - powiedziała nieboszczka.- Prawdziwy z pana skarb.- Uważaj na siebie - odparłem, zapewne co najmniej miesiąc za pózno, i ruszyłemniezbyt radośnie w dalszą drogę.Pen nie tylko jeszcze nie spała, ale krążyła poza domem i, kipiąc ze złości, sprawdzałagrządki kwiatowe pod parterowymi oknami.- Popatrz tylko - rzekła, gdy się zbliżyłem, zupełnie jakbyśmy nigdy nie przerywalirozmowy.- Zasadziłam te tulipany zaledwie wczoraj wieczorem, a coś je zdeptało.Niczegonie można ochronić.Zupełnie niczego.W tym momencie ucieszyłem się z zupełnie zwyczajnego tematu rozmowy.- Mogłabyś usypać dokoła krąg soli - podsunąłem.- To właśnie robił mój tato, bypowstrzymać koty przed szczaniem nam do piwnicy z węglem.Pen głośno wypuściła powietrze.Nie znosi, kiedy zacieram kruchą granicę międzyludową magią a bzdetami. - Poważnie? - dodałem.- Stoisz w ogrodzie w środku nocy, bo coś połamało citulipany?Spojrzała na mnie i pokręciła głową.- Nie - przyznała.- Rysuję dodatkowe blokady.- Pokazała mi kawałek białej kredy wdłoni.- Te na drzwiach i oknach nie wystarczą?- Jak dotąd wystarczały.Teraz.sama nie wiem.To dziwne, Fix.Mamy ciepłą noc,prawda?- I to bardzo.- A jednak nie mogę przestać się trząść, wszystko wydaje się nie takie jak trzeba.Jesttak odkąd.Nie musiała kończyć.Wedle niewypowiedzianej umowy, wszystkie niedopowiedzianezdania mogły odnosić się do nocy ucieczki Asmodeusza.Być może chciała dodać coś jeszczena temat swoich odczuć, lecz w tym momencie znalazłem się w plamie światła padającego zotwartych drzwi.Pen sapnęła głośno, patrząc na moją sfatygowaną twarz.- O mój Boże.- W jej głosie dzwięczały wstrząs i współczucie.- Co się stało? Nie stójtak, durniu, chodz do środka, niech ci opatrzę te skaleczenia.Pchnęła mnie w stronę domu, pozostawiając ślady kredy na rękawie płaszcza.- Biłem się - oznajmiłem, stawiając opór tylko dla utrzymania pozorów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl