[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Coś w nim na ten widok wzbiera, coś dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie,niby jakiś gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z dreszczem siły,samopoczucia, agresywności.I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy,całkiem niepodobny do zwykłego kwilenia.Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który się co chwilawykoleja.Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku.W kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa dalej swąskośną turę ku kątowi pokoju, wśród ruchów uświęconych odwiecznym karakonim rytuałem.Wszelako uczucia nienawiści nie mają jeszcze trwałości i mocy w duszy pieska.Nowoobudzona radość życia przeistacza każde uczucie w wesołość.Nemrod szczeka jeszcze,lecz sens tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swoją własną parodią -pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatność tej świetnej imprezy życia, pełnejpikanterii, niespodzianych dreszczyków i point.PANW kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza,ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylną ścianę kurnika - głucha zatoka,poza którą nie było już wyjścia.Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie głową w ślepyparkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego świata.Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, śmierdzącej wody, żyła gnijącego,tłustego błota, nigdy nie wysychająca - jedyna droga, która poprzez granice parkanuwyprowadzała w świat.Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, ażrozluzniła jedną z poziomych, potężnych desek.My, chłopcy, dokonaliśmy reszty i wyważyli,wysunęli ciężką omszałą deskę z osady.Tak zrobiliśmy wyłom, otworzyliśmy okno na słońce.Stanąwszy nogą na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza wpoziomej pozycji przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny irozległy świat.Był tam wielki, zdziczały stary ogród.Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie___________________________________________________________________________Pobrano z http://my-ebook.pl Strona 21 my-eBook_________________________________________________________________________________________________________________rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawychpołysków.Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren.Były tam zwykłe, trawiaste zdzbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatnefiligrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i ślepychpokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kiśćmigrubej, czerwonej kaszy.Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone było łagodnympowietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem.Gdy się leżało w trawie, byłosię przykrytym całą błękitną geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całąrozległą mapą niebios.Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się delikatnymiwłoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków, jak gdyby dla chwytania izatrzymywania przepływów tlenu.Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liście zatmosferą, dawał im srebrzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań międzydwoma błyskami słońca.A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladychłodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puchw kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiąkającychbezgłośnie w błękitną ciszę.Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty.W jednejstronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podścielał niebu co najmiększą,najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi izanurzał się w cień między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyrazniepochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył siępokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu międzyścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał.Tam to nie byłjuż sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpusta [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl