[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zostałem u moich przyjaciółek przez pięć dni, nie poro-zumiewając się z Samanthą.Na zmianę dotrzymywały mitowarzystwa i cierpliwie wysłuchiwały tysiąckrotnie powta-rzaną opowieść o moich nostalgiach, zawodach i skargach.W piątek poszedłem na końcowe egzaminy zupełnie niezdenerwowany, nie miałem nadziei, tytuł adwokata mnie nieobchodził, w rzeczywistości odczuwałem głęboką obojętnośćwobec przyszłości.Kilka miesięcy pózniej, gdy byłem już nadrugim końcu świata, powiadomiono mnie, że otrzymałemdyplom przy pierwszym podejściu, co rzadko się zdarza w tejpokrętnej profesji.Prosto z egzaminu udałem się do woj-skowego biura naboru.Powinienem był mieć szesnaścietygodni ćwiczeń, ale wojna weszła w fazę szczytową i skró-cono kurs do dwunastu tygodni.Pod pewnymi względami tetrzy miesiące były gorsze niż sama wojna, ale wyszedłemstamtąd, mając dziewięćdziesiąt kilo muskułów, odpornośćwielbłąda i całkowicie nieczuły, gotów rozszarpać własnycień, jeśli taki byłby rozkaz.Dwa dni przed wyjazdem nafront komputer wybrał mnie do Instytutu Języków Obcychw Monterrey.Przypuszczam, że moje wychowanie w meksy-kańskiej dzielnicy, przyzwyczajenie do rosyjskiego mojejmatki oraz włoskiego z oper wyćwiczyły mi słuch.Spędziłemprawie dwa miesiące w raju o skalistym wybrzeżu, gdzie foki216wygrzewały się na skałkach, pełnym wiktoriańskich domów izachodów słońca jak z kartki pocztowej, ucząc się wietnam-skiego przez cały dzień.Nauczyciele zmieniali się co godzi-nę, a mnie zagrożono, że jeśli szybko się nie nauczę, zostanęoddany pod sąd za zdradę ojczyzny.Pod koniec kursu papla-łem w tym języku lepiej niż większość moich kolegów.Wyje-chałem do Wietnamu, pieszcząc w duchu marzenie o śmier-ci, byle tylko nie musieć stawić czoła udrękom pracy i kosz-marom istnienia.Ale umrzeć jest o wiele trudniej niż żyćdalej.Część trzeciaLudzie.Wojna to ludzie.Kiedy o niej myślę, pierwszemoje skojarzenie to ludzie: my, moi przyjaciele, moi bracia,wszyscy związani tym rozpaczliwym poczuciem braterstwa.Moi kumple.I oni: drobni mężczyzni i kobiety o nieprzenik-nionych twarzach, których powinienem nienawidzić, ale niemogę, ponieważ przez ostatnie tygodnie nauczyłem się ichpoznawać.Tutaj wszystko jest czarne albo białe, nie mapółtonów ani dwuznaczności, skończyła się manipulacja,hipokryzja, oszustwo.%7łycie lub śmierć, zabijasz albo giniesz.My - to ci dobrzy, a oni - to zli, i kiedy tylko coś naruszy tęniezachwianą pewność, koniec z nami; w jakimś stopniu tenobłęd otrzezwia, to jedna z prawidłowości tej wojny.Wszy-scy wpadamy do tej samej dziury: czarni wiejący przed nę-dzą, biedni chłopi, którzy wciąż jeszcze wierzą w amerykań-ski sen, jacyś Latynosi rozpaleni odwieczną wściekłością,kandydaci na bohaterów, psychopaci i tacy jak ja, uciekającyprzed klęską lub winą - w walce wszyscy jesteśmy równi, niema znaczenia przeszłość, a kula to najbardziej demokratycz-ne doświadczenie.Codziennie musimy dowodzić, że jeste-śmy mężczyznami, wojownikami; musimy bronić pozycji,znosić ból i niewygody, nigdy się nie skarżyć, zabijać, zaci-skać zęby i nie myśleć, nie sprawdzaj, słuchaj rozkazów, po tonas ujezdzili jak konie, wytrenowali kopniakami, wyzwiskami218i upokorzeniami.Nie jesteśmy jednostkami w tym upiornymteatrze gwałtu: jesteśmy narzędziami w służbie pieprzonejojczyzny.Każdy zrobi wszystko, żeby tylko przeżyć, dobrzesię czuję, gdy to ja zabijam, bo przynajmniej wiem, że jesz-cze tym razem sam wyszedłem cało.Godzę się na chwilowebraki pamięci i niczego nie próbuję wyjaśniać, po prostułapię za broń i strzelam.Nie myśleć, żeby się nie pomylić inie zawahać, bo to śmierć, to nieomylne prawo wojny.Wrógnie ma twarzy, nie jest istotą ludzką, to zwierzę, potwór,demon, gdybym mógł w to w głębi serca uwierzyć, byłoby toznacznie prostsze, ale Cyrus nauczył mnie wątpić we wszyst-ko, nauczył nazywać rzeczy po imieniu: zabijać, mordować.Przyjechałem tu, żeby przezwyciężyć obojętność i pogrążyćsię w czymś porywającym, przyjechałem pełen cynizmu,gotów zbierać śmiałe doświadczenia i żeby nadać jakiś senswłasnemu życiu.Przyjechałem przez Hemingwaya, w po-szukiwaniu prawości, mitu prawdziwego mężczyzny, defini-cji męskości, dumny z własnych mięśni i odporności zdoby-tej na treningach, gotów udowodnić swoją siłę, bo zaczynałomi już przeszkadzać, że wciąż kieruję się sentymentami.Taki swoisty rytuał póznej inicjacji.Nikt, kto ma już dwa-dzieścia osiem lat, nie pcha się sam w tę otchłań.Pierwszecztery miesiące były jak złowieszcza gra, taki nieprzerwanyzakład z samym sobą, przyglądałem się sobie z pewnegodystansu i krytycznie oceniałem, prześladowała mnie prze-szłość i szukałem skrajnego ryzyka, bólu, zmęczenia, otępie-nia, a gdy docierałem do granic możliwości, nie mogłemtego wytrzymać.Narkotyk pomaga.Pewnego dnia przebu-dziłem się nagle czując, że żyję, mocno żyję, mocniej niżkiedykolwiek przedtem, zakochany w tym żarze, jakim jestistnienie.Zrozumiałem, że jestem potwornie śmiertelny,skorupka jajka, drobina, która w jednej chwili staje się pyłem219i nie pozostaje po niej nawet wspomnienie.Kiedy przybywa-ją kolejne kontyngenty, idę przyjrzeć się tym nowym, badamich uważnie, rozwinąłem w sobie szósty zmysł, żeby mócodczytywać znaki, wiem, którzy zginą, a którzy może nie.Ciśmiałkowie, ci najodważniejsi zginą pierwsi, bo uważają sięza niepokonanych, zgubi ich własna pycha.Ci najbardziejprzerażeni też zginą, bo paraliżuje ich strach i tracą zmysły,strzelają na oślep i mogą trafić w kumpla, lepiej nie znajdo-wać się blisko nich, przynoszą pecha, nie chcę brać takich doswojego plutonu.Najlepsi są ci opanowani, nie ryzykująniepotrzebnie, nie próbują wygrywać ani zwracać na siebieuwagi, mają w sobie ogromną chęć życia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Zostałem u moich przyjaciółek przez pięć dni, nie poro-zumiewając się z Samanthą.Na zmianę dotrzymywały mitowarzystwa i cierpliwie wysłuchiwały tysiąckrotnie powta-rzaną opowieść o moich nostalgiach, zawodach i skargach.W piątek poszedłem na końcowe egzaminy zupełnie niezdenerwowany, nie miałem nadziei, tytuł adwokata mnie nieobchodził, w rzeczywistości odczuwałem głęboką obojętnośćwobec przyszłości.Kilka miesięcy pózniej, gdy byłem już nadrugim końcu świata, powiadomiono mnie, że otrzymałemdyplom przy pierwszym podejściu, co rzadko się zdarza w tejpokrętnej profesji.Prosto z egzaminu udałem się do woj-skowego biura naboru.Powinienem był mieć szesnaścietygodni ćwiczeń, ale wojna weszła w fazę szczytową i skró-cono kurs do dwunastu tygodni.Pod pewnymi względami tetrzy miesiące były gorsze niż sama wojna, ale wyszedłemstamtąd, mając dziewięćdziesiąt kilo muskułów, odpornośćwielbłąda i całkowicie nieczuły, gotów rozszarpać własnycień, jeśli taki byłby rozkaz.Dwa dni przed wyjazdem nafront komputer wybrał mnie do Instytutu Języków Obcychw Monterrey.Przypuszczam, że moje wychowanie w meksy-kańskiej dzielnicy, przyzwyczajenie do rosyjskiego mojejmatki oraz włoskiego z oper wyćwiczyły mi słuch.Spędziłemprawie dwa miesiące w raju o skalistym wybrzeżu, gdzie foki216wygrzewały się na skałkach, pełnym wiktoriańskich domów izachodów słońca jak z kartki pocztowej, ucząc się wietnam-skiego przez cały dzień.Nauczyciele zmieniali się co godzi-nę, a mnie zagrożono, że jeśli szybko się nie nauczę, zostanęoddany pod sąd za zdradę ojczyzny.Pod koniec kursu papla-łem w tym języku lepiej niż większość moich kolegów.Wyje-chałem do Wietnamu, pieszcząc w duchu marzenie o śmier-ci, byle tylko nie musieć stawić czoła udrękom pracy i kosz-marom istnienia.Ale umrzeć jest o wiele trudniej niż żyćdalej.Część trzeciaLudzie.Wojna to ludzie.Kiedy o niej myślę, pierwszemoje skojarzenie to ludzie: my, moi przyjaciele, moi bracia,wszyscy związani tym rozpaczliwym poczuciem braterstwa.Moi kumple.I oni: drobni mężczyzni i kobiety o nieprzenik-nionych twarzach, których powinienem nienawidzić, ale niemogę, ponieważ przez ostatnie tygodnie nauczyłem się ichpoznawać.Tutaj wszystko jest czarne albo białe, nie mapółtonów ani dwuznaczności, skończyła się manipulacja,hipokryzja, oszustwo.%7łycie lub śmierć, zabijasz albo giniesz.My - to ci dobrzy, a oni - to zli, i kiedy tylko coś naruszy tęniezachwianą pewność, koniec z nami; w jakimś stopniu tenobłęd otrzezwia, to jedna z prawidłowości tej wojny.Wszy-scy wpadamy do tej samej dziury: czarni wiejący przed nę-dzą, biedni chłopi, którzy wciąż jeszcze wierzą w amerykań-ski sen, jacyś Latynosi rozpaleni odwieczną wściekłością,kandydaci na bohaterów, psychopaci i tacy jak ja, uciekającyprzed klęską lub winą - w walce wszyscy jesteśmy równi, niema znaczenia przeszłość, a kula to najbardziej demokratycz-ne doświadczenie.Codziennie musimy dowodzić, że jeste-śmy mężczyznami, wojownikami; musimy bronić pozycji,znosić ból i niewygody, nigdy się nie skarżyć, zabijać, zaci-skać zęby i nie myśleć, nie sprawdzaj, słuchaj rozkazów, po tonas ujezdzili jak konie, wytrenowali kopniakami, wyzwiskami218i upokorzeniami.Nie jesteśmy jednostkami w tym upiornymteatrze gwałtu: jesteśmy narzędziami w służbie pieprzonejojczyzny.Każdy zrobi wszystko, żeby tylko przeżyć, dobrzesię czuję, gdy to ja zabijam, bo przynajmniej wiem, że jesz-cze tym razem sam wyszedłem cało.Godzę się na chwilowebraki pamięci i niczego nie próbuję wyjaśniać, po prostułapię za broń i strzelam.Nie myśleć, żeby się nie pomylić inie zawahać, bo to śmierć, to nieomylne prawo wojny.Wrógnie ma twarzy, nie jest istotą ludzką, to zwierzę, potwór,demon, gdybym mógł w to w głębi serca uwierzyć, byłoby toznacznie prostsze, ale Cyrus nauczył mnie wątpić we wszyst-ko, nauczył nazywać rzeczy po imieniu: zabijać, mordować.Przyjechałem tu, żeby przezwyciężyć obojętność i pogrążyćsię w czymś porywającym, przyjechałem pełen cynizmu,gotów zbierać śmiałe doświadczenia i żeby nadać jakiś senswłasnemu życiu.Przyjechałem przez Hemingwaya, w po-szukiwaniu prawości, mitu prawdziwego mężczyzny, defini-cji męskości, dumny z własnych mięśni i odporności zdoby-tej na treningach, gotów udowodnić swoją siłę, bo zaczynałomi już przeszkadzać, że wciąż kieruję się sentymentami.Taki swoisty rytuał póznej inicjacji.Nikt, kto ma już dwa-dzieścia osiem lat, nie pcha się sam w tę otchłań.Pierwszecztery miesiące były jak złowieszcza gra, taki nieprzerwanyzakład z samym sobą, przyglądałem się sobie z pewnegodystansu i krytycznie oceniałem, prześladowała mnie prze-szłość i szukałem skrajnego ryzyka, bólu, zmęczenia, otępie-nia, a gdy docierałem do granic możliwości, nie mogłemtego wytrzymać.Narkotyk pomaga.Pewnego dnia przebu-dziłem się nagle czując, że żyję, mocno żyję, mocniej niżkiedykolwiek przedtem, zakochany w tym żarze, jakim jestistnienie.Zrozumiałem, że jestem potwornie śmiertelny,skorupka jajka, drobina, która w jednej chwili staje się pyłem219i nie pozostaje po niej nawet wspomnienie.Kiedy przybywa-ją kolejne kontyngenty, idę przyjrzeć się tym nowym, badamich uważnie, rozwinąłem w sobie szósty zmysł, żeby mócodczytywać znaki, wiem, którzy zginą, a którzy może nie.Ciśmiałkowie, ci najodważniejsi zginą pierwsi, bo uważają sięza niepokonanych, zgubi ich własna pycha.Ci najbardziejprzerażeni też zginą, bo paraliżuje ich strach i tracą zmysły,strzelają na oślep i mogą trafić w kumpla, lepiej nie znajdo-wać się blisko nich, przynoszą pecha, nie chcę brać takich doswojego plutonu.Najlepsi są ci opanowani, nie ryzykująniepotrzebnie, nie próbują wygrywać ani zwracać na siebieuwagi, mają w sobie ogromną chęć życia [ Pobierz całość w formacie PDF ]