[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Razem ze mną był drugi wicedyrektorMiędzynarodowego Zboru Braci Baptystów, wielebny Campbell Freeney, w równieokropnym stroju i z szerokim uśmiechem, który zmieniał kształt jego twarzy i nawetjakby maskował część blizn.Nie przywiązuję wielkiej wagi do ubrań, ale uważam, że są pewne graniceprzyzwoitości, a nasze stroje brutalnie je przekraczały i wręcz na nie pluły.Oczywiście, protestowałem, ale wielebny Kyle wyjaśnił mi, że nie mamy wyboru.- Trzeba wyglądać odpowiednio do roli - powiedział i przesunął ręką poswojej czerwonej sportowej marynarce.- To stroje misjonarzy baptystów.- Nie moglibyśmy być prezbiterianami? - spytałem z nadzieją, ale pokręciłgłową.- Takie mam wytyczne - rzekł - i tak to rozegramy.Chyba że mówisz powęgiersku?- Eva Gabor? - spróbowałem, ale pokręcił głową.- Tylko nie gadaj na okrągło o Jezusie, oni tak nie robią - poinstruował - dużosię uśmiechaj, bądz dla wszystkich miły, a będzie dobrze.- Podał mi następną kartkę.- Masz.To list z Departamentu Skarbu zezwalający ci na wyjazd na Kubę w celuprowadzenia działalności misjonarskiej.Nie zgub go.Przez kilka krótkich godzin, które dzieliły jego decyzję, że zabierze mnie doHawany, od naszego przyjazdu na lotnisko o świcie, zasypał mnie także masą innychinformacji.Pamiętał nawet, żeby mnie uprzedzić, bym nie pił wody, co wydało mi sięzgoła urzekające. Czasu było tak mało, że ledwo zdążyłem powiedzieć Ricie coś, co zabrzmiałoniemal wiarygodnie - że wypadła mi nagle pilna sprawa i żeby się nie martwiła,mundurowy będzie czuwał pod drzwiami dotąd, aż wrócę.I choć była na tyle bystra,by zdziwić się, cóż pilnego mogło wypaść specowi od medycyny sądowej, dała sięprzekonać, podniesiona na duchu widokiem radiowozu zaparkowanego przed domem.Chutsky też zrobił swoje - poklepał Ritę po ramieniu i powiedział:- Zostaw to nam, możesz na nas polegać.Oczywiście, to wprawiło ją w jeszcze większe zdumienie, jako że nie prosiła ożadne badania śladów krwi, a nawet gdyby, nie prowadziłby ich Chutsky.Jednakogólnie rzecz biorąc, dało jej to poczucie, że robimy niezmiernie ważne rzeczy mającezapewnić jej bezpieczeństwo i wkrótce wszystko będzie w porządku, więc uściskałamnie przy minimalnej ilości łez i Chutsky zaprowadził mnie do samochodu.A teraz staliśmy razem w małym budynku na lotnisku i czekaliśmy na samolotdo Hawany.Wkrótce wyszliśmy na pas startowy z fałszywymi papierami orazprawdziwymi biletami w rękach i inkasując kuksańce łokciami od reszty pasażerów,raz dwa wsiedliśmy do samolotu.Był to stary pasażerski odrzutowiec.Fotele były wytarte i nie tak czyste, jakpowinny być.Chutsky - to znaczy, wielebny Freeney - usiadł od strony przejścia, aleswoim potężnym cielskiem i tak przygniótł mnie do okna.Wyglądało na to, że będzieciasno do samej Hawany, tak ciasno, że dopóki on nie pójdzie do ubikacji, ja sobie niepooddycham.Ale czego się nie robi, żeby zanieść Słowo Boże bezbożnymkomunistom.I po zaledwie kilku minutach wstrzymywania tchu poczułem, żesamolot zadrżał, pomknął naprzód po pasie startowym i wzbił się w powietrze.Ruszyliśmy.Lot nie był tak długi, by brak tlenu za bardzo dał mi się we znaki, zwłaszcza żeChutsky prawie cały czas siedział przechylony w stronę przejścia i rozmawiał zestewardesą; raptem jakieś pół godziny pózniej nadlecieliśmy nad zieloną Kubę iłupnęliśmy w pas startowy, najwyrazniej wylany asfaltem przez tego samegowykonawcę, z którego usług korzystało lotnisko w Miami.Tak czy owak, z tego, comogłem stwierdzić, koła nie odpadły i podjechaliśmy do pięknego, nowoczesnegoterminalu - i minęliśmy go, by zatrzymać się dużo dalej, przy posępnej starej budowli,która wyglądała jak dworzec autobusowy, z którego dowozi się więzniów do obozupracy.Karnie wymaszerowaliśmy z samolotu i przeszliśmy po asfalcie do przysadzistego szarego budynku.Wnętrze było niewiele bardziej gościnne.Stali tamnasrożeni wąsacze w mundurach, którzy kurczowo ściskali pistolety automatyczne iłypali na wszystkich spode łba.Osobliwie z nimi kontrastując, pod sufitem wisiałokilka telewizorów, w których nadawano, zdaje się, kubański sitcom z nagranymhisterycznym śmiechem, przy którym jego amerykański odpowiednik to doprawdyzaledwie ziewanie.Co kilka minut taki czy inny aktor wykrzykiwał coś, czego niemogłem rozszyfrować, i na śmiech nakładała się rycząca muzyka.Stanęliśmy w kolejce, która powoli przesuwała się w stronę budki.Niewidziałem, co jest dalej, i nie miałem pojęcia, czy aby nie sortują nas przed wywózkąwagonami bydlęcymi do gułagu, ale Chutsky nie wyglądał na szczególniezaniepokojonego, więc i mnie nie wypadało narzekać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl