[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy Brzeskiej wpadł na mnie, wychodziłem z rybnego.- Słuchaj „Fokstrot"! - charknął zdyszany - szoruj na „mordopranie" i filuj, żeby nikt nie otworzył bramki! Tam jest frajer, który skasował „Turka", „Grocha" i „Bordo".,- Frajer skasował „Grocha"?! - przerwałem zdumiony.- Rób, co mówię, nie ma czasu! Leć i pilnuj, żeby się nie zmył! Gdyby wyskoczył, idź za nim, ale uważaj! Zaraz będę, tylko skrzyknę chłopaków!I pobiegł na Różyckiego, a ja ku „mordopraniu".Furtka była szczelna, więc żeby zafilować, czy frajer tam jest, wspiąłem się po beczce na mur i usiadłem; okapy robili kiedyś szerokie, do tańca.On też siedział, na stopniu rozwalonej dryndy, spokojnie, jakby czekał w lokalu, aż zjawi się kelner.Usłyszał i podniósł głowę.Chciałem zeskoczyć, takiego dostałem pietra, lecz coś mnie usztywniło: jego budzące cykor, jak wylot dubeltówki, ślepia, wwiercały się podwój­nym korkociągiem, przytrzymując za twarz.I coś jeszcze: znałem go! Sprzed półtora roku, może dwóch, wszystko jedno - takiej gęby nie da się zapomnieć lub pomylić.Na górze był wiatr, ciął jak kosą.Kuliłem się i nie przestawałem patrzeć na niego, a on patrzył na mnie.Cykoria odeszła, teraz czułem inny lęk, niby aktor w jakiejś dziwnej tragedii odstawianej na dachu wieżowca lub na wyspie, gdzie huragan wyrzucił dwóch face­tów i odebrał im głos.Ale to on miał grać, siedział na środku sceny, ja miałem balkon.Czasami kierował wzrok w stronę furtki, potem unosił i spoglądał mi w twarz, bez zaciekawienia, gniewu lub czego­kolwiek, jakbym był rzeźbą, którą trzeba zbadać, ale która nie budzi żadnych wzruszeń.Dzieliło nas trzydzieści metrów, lecz zdawało mi się, że mam go przed sobą i nawijamy, a to gadała cisza.Jęk uchylonej furtki przywołał rzeczywistość.Czujne ślepia obmacały teren i furtka, pchnięta kopem, wpuściła na plac bandzio­rów z Różyckiego.Dawno nie widziałem podobnej rakiety.Był Zygmunt „Drukarz", który robił z hartowaną stalą to, co inni z gumą, Lońka „Żyd", co potrafił znienacka kolnąć paluchami gały, oślepiając klientów na chwilę lub dożywotnio (i zawsze trafiał czas jak szwajcarska omega, można było zamówić oślepienie pięciominu­towe, półgodzinne albo dłuższe, nigdy się nie pomylił), były Lewandoszczaki, twarde sztuki, tłuc ich i bić w ścianę wychodziło na jedno, każdy cios brali jak worek do ćwiczeń, a kiedy przyładowali sami, nie trzeba było poprawiać (raz widziano pojedynek między nimi o dziwkę, wyglądali jak dwa dęby okładające się konarami, padli razem, ze zmęczenia), było kilku bokserów po „Pierwszym kroku" i po ostatniej wódeczce, która ich wykolegowała za ring, paru łamignatów od mokrej fuchy, majstrowie mojki, kastetu i noża (w tym Binio „Rzeźnik", zwany też „Kosą", pierwsza klinga prawobrzeżnej Warszawy), oraz geniusz „trepanacji" łbów rowerowym łańcuchem, Czesio „Królak" (od tego Królaka, co zakosił wyścig) - w sumie trzynastu, feralna liczba dla frajerów, nawet takich, którzy umieją zaszurać.Ten nasz miał z głowy, współczułem mu.Ujrzawszy ich podniósł się i zrobił krok do przodu.Obskoczyli go, przygarbieni, ze ślepiami nabiegłymi krwią, żelazo w co drugiej łapie.Stado wilków wokół jelenia.Było ich tylu, że nie kojarzyli, który ma rozpocząć; to dało mu czas na założenie mowy:- Trzynastu wspaniałych przeciwko jednemu, gratuluję ryce­rzom.O któregoś mniej i byłoby jak w Piśmie Świętym, zrobiłbym was apostołami i dałbym się ukrzyżować, ale to inne kino, polski western.I jeszcze te przyrządy naukowe, bez których zesralibyście się w portki!Podziwiałem go.Nie miał szans, powinien żebrać o litość, a pys­kował, zwiększając zadzior, którym się naładowali przeciw niemu.Wiedziałem kim był: instruktorem karate.Kiedyś kumpel zaciągnął mnie do klubu, żebym spróbował, szło mi jak krew z nosa, a do tego nie chodziłem regularnie, bo zawsze coś mi wypadło.Po trzech tygodniach dałem spokój [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl