[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ci, co mają pieniądze, chcą jak najszybciej nimiobrócić, zarobić, ukryć dochody, wy- cofać kapitał.Ziemia drży pod nogami.Swądw powietrzu.Rwać, wyszarpnąć, co się da, i póki się da.Nie myślę ozagranicznym kapitale pod indyjskimi szyldami, tylko o nie mniej drapieżnychindyjskich nababach.Działanie instynktowne- rozważał gniotąc w palcach gauloise'a- jak z muchami, najbar- dziej dokuczają jesienią, w przededniu pierwszegochłodu, który je wytępi.- Jesteś w dobrym humorze- kiwał głową Terey- galopujesz na koniku, którego dla nas zastrzeżo- no.Straszenie rewolucją,to przywilej komunistów.- Mogę przystać i na wojnę- ustępował Nagar- tutaj potrzebne są bodzce scalające narody.Mogą przyjść zarówno odwewnątrz, jak i z zewnątrz.- Tylko kto się będzie chciał z nimi bić- powątpiewał Terey.- Zwycięstwo w takiej wojnie mogło- by stać się większym kłopotem dla zdobywcówniż przegrana.Bo co zrobić z tymi setkami milionów, jak je wyżywić iprzyodziać? Jak je zmusić do jakiegoś sensownego działania?- Może na nich uderzyć Pakistan przy cichej zgodzie Amerykanów, jeśli zanadtoskręcą na lewo- rozważał Nagar- lub Chiny, jeśli się w miejsce Anglików zanadto zadomowili Amerykanie.Możeprzyjść od środka nagłe objęcie władzy przez wojsko, jak to bywa w świeżouformowanych demokra- cjach.Tak było i w Egipcie, i w Turcji, tak jest odniedawna w południowej Korei.Wcale bym się nie zdziwił, gdyby jeszcze zanaszego pobytu zaczęły się wielkie wydarzenia.- Jednak Partia Kongresowa i Nehru.- Partia jedzie jeszcze na tradycji, zasłania się zasługami z czasu walki oniepodległość, ale to już historia, obrona władzy, którą im naród ofiarował, aoni potrafią z niej zdrowo korzystać.Nehru jest starym człowiekiem.Może tylkojak Gandhi prosić, by uszanowali siwy włos.Jednak każde błaganie, apel dorozwagi może jutro zagłuszyć wrzawa zniecierpliwionego tłumu.Spoza rzekinadleciał długi gwizd lokomotywy, skowyt na dwóch tonach jak piszczałkipastucha.Maurice nasłuchiwał z przechyloną głową.- Bierzesz mnie za podpitego wróżbitę, a ja mam gardło suche jak pieprz.Nieumiem pić sam.Chętnie bym cię namówił, żeby się wymknąć do baru hotelowego.Jeżeli wezmiemy całą butelkę, mo- żemy być pewni, że nas nie nabiorą chrzczonąwhisky, jaką mnie próbował uraczyć mój lokaj.Ostrzegam, dolewają herbaty.- Jeszcze mnie to nie spotkało- zaśmiał się Istvan- może dlatego, że kiedy zejdą się znajomi i zaczniemy butelkę, nie spoczywamy,aż się dno pokaże. - Dobra zasada, ale trzeba mieć twoje lata.Ja piję, żeby posmakować, raczej dlawspomnień niż nowych podniet.No, jedzmy, bo i tak poczucie obowiązku nas tutajprzygna- popędzał zrywając się żwawo z przesadną dziarskością starszych panów, którzymając widzów udają, że młodość jest sta- nem, który uchowali.Obejrzał się kujasnym kolumnom budynku, głosy wstępowały śpiewnie, odczuwali przewrotną uciechęuczniów wymykających się na wagary.Maurice wyprowadził pierwszy swojegopeugeota, za nim pomknął Terey; mijali zaprzęgi chłopskie, wciskając się międzywozy wyładowane drągowiną, au- ta goniły się jak dwa psy.Na wąskiej drodzerwące podmuchy wzbijały kłęby rudego pyłu, pełne złotych błysków sieczki,wyschłej mierzwy zmielonej kołami arb, ciężkimi jak chłopski los.Kiedy podsmagnięciem klaksonu woznice się kulili, zgadywał, że auta przemykające wbłyskach szkła i niklu, z rozpartymi na poduszkach Europejczykami, muszą uważaćza przelot demonów.Wy- padają z chmury kurzu, wyją, grożą zmiażdżeniem i zjękiem opon hamują, prawie dotknąwszy lśniącą maską.Gdy przesmyk międzypowolnymi arbami się na chwilę otworzy, skaczą niespodzianie, spod opon pryśniepiach i żwir.Nie auta, ale straszydła z piekieł siejące niepokój.Uśmiechnąłsię pojmując, że woły z rojami much pasących się na obdartych karkach,skrzypiące tarcze kół, palma, która niechętnie odchodzi, są dla chłopów cząstkąnatury, powszedniego ładu.Ci drzemiący półnadzy woznice pewno myślą: gdzie i poco biali tak gnają, ku czemu się spieszą? Czy nie wiedzą, że wszystko, cozdobędą, oddadzą, a to, co posiedli, porzucą.Istvan próbował doścignąćFrancuza, jednak Maurice prowadził auto po mistrzowsku.Bystro oce- niałodległość i szybkość wozu, potrafił się przemknąć nie zahaczając za wystające,okute miedzią osie arb, a Terey utykał, wytracał szybkość.Chciał dopaśćtelefonu i zadzwonić do szpitala, do Margit, al- bo zabębnić w jej drzwi.Możenareszcie wróciła? Choć nie wiedziała o przyjezdzie, sama jego tęsk- nota,uporczywa jak wołanie powracająca myśl, powinny ją zwabić, pchnąć mu naprzeciw.Ledwie postawili auta w cieniu pergoli, radca przeprosił Nagara, że musi goopuścić na chwilę.- Ja też idę siusiu- powiedział tamten poufale.- A ja do telefonu- raziła go swoboda Francuza, zwłaszcza gdy napomykał o swoich chłopcach, zdrastycznymi szczegółami, a bez przechwałek, trochę jak starzy ludzie zwierzająsię z przypadłości jelitowych.Numer szpitala znalazł od razu, podkreślonywielokroć kolorowymi znakami długopisów.Ośrodek badań oftalmologicznychU$N$E$S$C$O miewał tu swoich lokatorów.Zaraz po sygnale odezwał się głos nosowyw nieznanym języku, wołał, powtarzał coś dobitnie, jakby w nadziei, żeEuropejczyk jed- nak zrozumie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl