[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W takim razie chyba wezmę z niego przykład i też sobie pójdę.Odwróciłem się i stanąłem przed zboczem po prawej stronie.- Stój!- O co chodzi? - Obejrzałem się.- Twoja zagadka - przypomniał.- Podałem ci rozwiązanie swojej.A teraz ty musisz mi powiedzieć, co jest zielonew czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło.Schyliłem głowę, przeszukałem ziemię.A tak, tam leży - mój kamień w kształcie ciężarka.Przeszedłem kilkakroków i stanąłem przy nim.- %7łaba w sosie pomidorowym - oświadczyłem.- Co?Napiął mięśnie barków, zmrużył oczy, a jego liczne zęby stały się bardzo wyraznie widoczne.Wypowiedziałemkilka słów do Frakir i poczułem, że drgnęła.Przykucnąłem i prawą ręką chwyciłem mój kamień.- To właśnie to - powiedziałem wstając.- Jedno z tych wizualnych dań w Cuisinart.- To oszukańcza zagadka! - osądził sfinks.Lewym palcem wskazującym wykonałem przed sobą dwa szybkie ruchy.- Co robisz? - zdziwił się.- Wykreślam linie od twoich uszu do oczu - wyjaśniłem.16 / 59Zelazny Roger Atuty zgubyW tej właśnie chwili Frakir stała się widzialna.Zsunęła się z nadgarstka i wplotła między palce.Wzrok sfinksasięgnął ku niej, a ja uniosłem kamień na wysokość ramienia.Jeden koniec Fraku opadł luzno i wijąc się zwisał zwyciągniętej dłoni.Jaśniała wciąż mocniej, aż wreszcie płonęła niby rozpalony srebrny drut.- Uważam, że nasz turniej skończył się remisem - oznajmiłem.- Co ty na to?Sfinks oblizał wargi.- Tak - zgodził się wreszcie z westchnieniem.- Chyba masz rację.- W takim razie życzę ci miłego dnia.- Tak.Szkoda.No trudno.Szczęśliwej drogi.Ale zanim odejdziesz, czy mógłbym poznać twoje imię? Do kroniki.- Czemu nie.Jestem Merlin z Chaosu.- Ach - mruknął.- Więc ktoś zjawiłby się, żeby cię pomścić.- To całkiem możliwe.- W takim razie remis jest rzeczywiście najlepszy.ldz.Odszedłem jeszcze kawałek tyłem, nim odwróciłem się i ruszyłem zboczem w górę.Zachowywałem ostrożność,póki nie opuściłem tej okolicy, jednak nikt mnie nie ścigał.Ruszyłem biegiem.Byłem głodny i spragniony, ale w tej pustej, skalistej okolicy pod cytrynowym niebem raczejnie mogłem spodziewać się śniadania.Frakir zwinęła się i znikła.Kilka razy odetchnąłem głęboko, kierując się dalej odwschodzącego słońca.Wiatr w moich włosach, pył w oczach.Biegłem ku grupce głazów, wszedłem między nie.Oglądane z głębi ichcienia niebo nabrało zielonkawej barwy.Wynurzyłem się na mniej surowej równinie.Coś połyskiwało w dali, po lewejstronie płynęły chmury.Utrzymywałem równe tempo.Dotarłem do niewielkiego wzniesienia, pokonałem je, zszedłem po zboczu, gdziefalowały rzadkie trawy.W dali zagajnik rosochatych drzew.Ruszyłem ku nim, płosząc niewielkie stworzonko opomarańczowym futrze, które przebiegło przez moją ścieżkę i zniknęło po lewej stronie.Po chwili przemknął czarny ptak;krzyknął jękliwie i skręcił w tym samym kierunku.Biegłem dalej, a niebo stawało się coraz ciemniejsze.Zielone niebo, gęściejsza trawa, takze zielona.Silne podmuchy wiatru w nieregularnych odstępach czasu.Bliżejdrzew.Ptasia piosenka dobiega spośród gałęzi.Suną chmury.Znika sztywność mięśni i powraca znajoma płynnośćruchów.Mijam pierwsze drzewa, krocząc po długich, upadłych liściach.Przechodzę wśród omszałych pni.Udeptanaścieżka, którą podążam, zmienia się w trakt; na nim niezwykłe ślady stóp.Trakt opada, zakręca, poszerza się i zwęża napowrót.Grunt wznosi się po obu stronach.Drzewa brzęczą basową nuttł skrzypiec.Aaty nieba pomiędzy liśćmi mająbarwę morynowego turkusu.Pasma chmur wiją się niby srebrzyste rzeki.Obok szlaku wyrastają niewielkie kępki niebieskich kwiatów.Zbocza po obu stronach wznoszą się wyżej, ponadgłowę.Droga staje się kamienista.Biegnę.Szlak poszerza się coraz bardziej i opada w dół.Zanim jeszcze dostrzegamją czy słyszę, czuję zapach wody.Ostrożnie teraz, między kamieniami.Tu wolniej.Skręcam i widzę strumień, wysokiekamieniste brzegi po obu stronach, metr czy dwa płaskicgo nabrzeża.Jeszcze wolniej, obok bulgoczącego, roziskrzonego potoku.Podążam za jego meandrami.Zakręty, łuki, drzewawysoko nad głową, po prawej stronie odsłonięte korzenie, urwisko szare i żółte, opadające ku łupkowemu podłożu.Płaski brzeg jest coraz szerszy, skarpy wciąż niższe.Pod stopami więcej piasku i mniej kamieni.Niżej, niżej.Kolejny zakręt, wąwóz znowu płytszy.Sięga do szyi, do piersi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.- W takim razie chyba wezmę z niego przykład i też sobie pójdę.Odwróciłem się i stanąłem przed zboczem po prawej stronie.- Stój!- O co chodzi? - Obejrzałem się.- Twoja zagadka - przypomniał.- Podałem ci rozwiązanie swojej.A teraz ty musisz mi powiedzieć, co jest zielonew czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło.Schyliłem głowę, przeszukałem ziemię.A tak, tam leży - mój kamień w kształcie ciężarka.Przeszedłem kilkakroków i stanąłem przy nim.- %7łaba w sosie pomidorowym - oświadczyłem.- Co?Napiął mięśnie barków, zmrużył oczy, a jego liczne zęby stały się bardzo wyraznie widoczne.Wypowiedziałemkilka słów do Frakir i poczułem, że drgnęła.Przykucnąłem i prawą ręką chwyciłem mój kamień.- To właśnie to - powiedziałem wstając.- Jedno z tych wizualnych dań w Cuisinart.- To oszukańcza zagadka! - osądził sfinks.Lewym palcem wskazującym wykonałem przed sobą dwa szybkie ruchy.- Co robisz? - zdziwił się.- Wykreślam linie od twoich uszu do oczu - wyjaśniłem.16 / 59Zelazny Roger Atuty zgubyW tej właśnie chwili Frakir stała się widzialna.Zsunęła się z nadgarstka i wplotła między palce.Wzrok sfinksasięgnął ku niej, a ja uniosłem kamień na wysokość ramienia.Jeden koniec Fraku opadł luzno i wijąc się zwisał zwyciągniętej dłoni.Jaśniała wciąż mocniej, aż wreszcie płonęła niby rozpalony srebrny drut.- Uważam, że nasz turniej skończył się remisem - oznajmiłem.- Co ty na to?Sfinks oblizał wargi.- Tak - zgodził się wreszcie z westchnieniem.- Chyba masz rację.- W takim razie życzę ci miłego dnia.- Tak.Szkoda.No trudno.Szczęśliwej drogi.Ale zanim odejdziesz, czy mógłbym poznać twoje imię? Do kroniki.- Czemu nie.Jestem Merlin z Chaosu.- Ach - mruknął.- Więc ktoś zjawiłby się, żeby cię pomścić.- To całkiem możliwe.- W takim razie remis jest rzeczywiście najlepszy.ldz.Odszedłem jeszcze kawałek tyłem, nim odwróciłem się i ruszyłem zboczem w górę.Zachowywałem ostrożność,póki nie opuściłem tej okolicy, jednak nikt mnie nie ścigał.Ruszyłem biegiem.Byłem głodny i spragniony, ale w tej pustej, skalistej okolicy pod cytrynowym niebem raczejnie mogłem spodziewać się śniadania.Frakir zwinęła się i znikła.Kilka razy odetchnąłem głęboko, kierując się dalej odwschodzącego słońca.Wiatr w moich włosach, pył w oczach.Biegłem ku grupce głazów, wszedłem między nie.Oglądane z głębi ichcienia niebo nabrało zielonkawej barwy.Wynurzyłem się na mniej surowej równinie.Coś połyskiwało w dali, po lewejstronie płynęły chmury.Utrzymywałem równe tempo.Dotarłem do niewielkiego wzniesienia, pokonałem je, zszedłem po zboczu, gdziefalowały rzadkie trawy.W dali zagajnik rosochatych drzew.Ruszyłem ku nim, płosząc niewielkie stworzonko opomarańczowym futrze, które przebiegło przez moją ścieżkę i zniknęło po lewej stronie.Po chwili przemknął czarny ptak;krzyknął jękliwie i skręcił w tym samym kierunku.Biegłem dalej, a niebo stawało się coraz ciemniejsze.Zielone niebo, gęściejsza trawa, takze zielona.Silne podmuchy wiatru w nieregularnych odstępach czasu.Bliżejdrzew.Ptasia piosenka dobiega spośród gałęzi.Suną chmury.Znika sztywność mięśni i powraca znajoma płynnośćruchów.Mijam pierwsze drzewa, krocząc po długich, upadłych liściach.Przechodzę wśród omszałych pni.Udeptanaścieżka, którą podążam, zmienia się w trakt; na nim niezwykłe ślady stóp.Trakt opada, zakręca, poszerza się i zwęża napowrót.Grunt wznosi się po obu stronach.Drzewa brzęczą basową nuttł skrzypiec.Aaty nieba pomiędzy liśćmi mająbarwę morynowego turkusu.Pasma chmur wiją się niby srebrzyste rzeki.Obok szlaku wyrastają niewielkie kępki niebieskich kwiatów.Zbocza po obu stronach wznoszą się wyżej, ponadgłowę.Droga staje się kamienista.Biegnę.Szlak poszerza się coraz bardziej i opada w dół.Zanim jeszcze dostrzegamją czy słyszę, czuję zapach wody.Ostrożnie teraz, między kamieniami.Tu wolniej.Skręcam i widzę strumień, wysokiekamieniste brzegi po obu stronach, metr czy dwa płaskicgo nabrzeża.Jeszcze wolniej, obok bulgoczącego, roziskrzonego potoku.Podążam za jego meandrami.Zakręty, łuki, drzewawysoko nad głową, po prawej stronie odsłonięte korzenie, urwisko szare i żółte, opadające ku łupkowemu podłożu.Płaski brzeg jest coraz szerszy, skarpy wciąż niższe.Pod stopami więcej piasku i mniej kamieni.Niżej, niżej.Kolejny zakręt, wąwóz znowu płytszy.Sięga do szyi, do piersi [ Pobierz całość w formacie PDF ]