[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowu spojrzał przed siebie, prawie opuszczając ton.Maleńkie stworzenie brykające przed nim wyglądało dokładnie na to, czym w istocie było: zrebakiem centaura.Jego małe dłonie poruszały sięrytmicznie i wesoło.Zafascynowany, skierował uwagę na swoją grę, przechodząc na bardziej skomplikowany styl praworęczny.Zaśpiewał cicho.Znamię na przegubierozgrzało się i zaczęło pulsować.Po krótkim czasie z lasu wyłoniły się dwa kolejne stworzenia i dołączyły do tancerza.W powietrzu pojawiły się liście; czuł,że musiało się tak stać, ponieważ półświadomie je przywołał.Schwytał je w sieć swej muzyki i zawirował nimi wokół roześmianych dziecięcych twarzy orazwierzgających zrebięcych ciał.W ślad za liśćmi puścił ptaki, a także jelenia, o którym w jakiś sposób wiedział, że jest w pobliżu.Cały ruch odbywał się terazwedług określonego wzoru.Zciemniło się zgodnie z jego wolą, chociaż była to tylko chmura zasłaniająca słońce.Cały spektakl rozgrywał się w półmroku, cowedług niego było jak najbardziej właściwe.Grał ton za tonem, a inne stworzenia przyłączały się do grupy  zające, wiewiórki  a on wiedział, że było to właściwe i odpowiednie, dokładnietakie jak powinno, na swoim miejscu, gdyż on teraz gra.Czuł, że mógłby to robić bez końca, wznosić ściany dzwięku i burzyć je, tańczyć wewnątrz swegoserca, śpiewać.Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie obecność dziewczyny.Szczupła, o jasnej cerze, ubrana na niebiesko, pojawiła się za drzewem polewej stronie polany; stała tak nieruchomo obserwując i słuchając.Zauważywszy ją, skinął głową i uśmiechnął się, czekając na reakcję.Nie chciał jej odstraszyć żadnym gwałtownym ruchem.Kiedy odpowiedziałana skinienie nikłym uśmiechem, przestał grać i włożył instrument do futerału.Liście opadły, zwierzęta zastygły na moment, a potem popędziły w las.Dzień się rozjaśnił. Witaj  zaryzykował. Czy mieszkasz w tej okolicy?Skinęła twierdząco głową. Wracałam do mojej wioski, kiedy cię usłyszałam.To było piękne.Jak się nazywa ten instrument? Czy to czary? Gitara  odparł  i czasami myślę, że tak.Nazywam się Dan.A ty?  Nora.Jesteś obcy.Skąd pochodzisz? Dokąd idziesz? Idę z daleka  powiedział powoli, szukając właściwych zdań i z pewnym wahaniem dobierając słowa. Po prostu spaceruję, rozglądam się.Chciałbym zobaczyć twoją wioskę. Czy jesteś minstrelem? Czy zarabiasz graniem na życie?Zciągnął kurtkę, otrzepał ją i przewiesił sobie przez ramię. Tak  odparł. Czy słyszałaś o kimś, kto potrzebuje minstrela? Może.pózniej  odparła. Co masz na myśli? Wielu ludzi ostatnio umarło.Nikt nie jest w radosnym nastroju. Przykro mi.Może przez pewien czas mógłbym pracować inaczej, dopóki nie poznam tego kraju.Twarz Nory pojaśniała. Tak, jestem pewna, że coś znajdziesz.Wziął gitarę i ruszył przed siebie. Pokaż mi drogę  poprosił. Dobrze.Odwróciła się, a Dan ruszył za nią. Opowiedz mi o swojej ojczyznie i o miejscach, w których byłeś.Najlepiej będzie coś wymyślić, postanowił, coś prostego i sielskiego.Jeszcze nie wiadomo, jak się tu sprawy mają.Najlepiej jednak, żeby to onamówiła.Nienawidzę zaczynać jako kłamca. Och, mój kraj bardzo przypomina inne.Czy twój kraj jest rolniczy? Tak. No proszę.Mój także.Co tu uprawiacie?Doszli do ścieżki.Ilekroć przelatywał nad nimi ptak, podnosiła wzrok i wzdrygała się, a po pewnym czasie zdał sobie sprawę z tego, że on takżeobserwuje niebo.W ciągu całej drogi udawało mu się kierować rozmową.Kiedy dotarli do celu, usłyszał opowieść o Marku Maraksonie.XIStary człowiek w wyblakłej, błękitnej szacie szedł ulicami sennego miasta, mijając ciemne wystawy sklepowe, zaparkowane pojazdy, zasypanepojemniki na śmieci, napisy na murach, których nie był w stanie przeczytać.Jego krok był powolny, oddech miał ciężki.Co pewien czas wspierał się na kijulub opierał o ścianę domu.Zwiatło zaczęło powoli przebijać ciemne niebo; zbierająca, gasząca gwiazdy żółta fala.Daleko w przodzie ukazała się cienista oaza: drzewaporuszane delikatnymi podmuchami poranka w dole szerokiej ulicy.Kij starca postukał o beton jeszcze ciężej niż poprzednio.Przeszedł przez ulicę i z wysiłkiem minął kolejny blok.Drżącą dłonią chwycił latarnię.Stał takchwiejąc się; minęło go kilka pojazdów.Kiedy ulica opustoszała, przeszedł na drugą stronę.Bliżej.Miejsce, gdzie kołysały się gałęzie, a pieśń ptaków leciała w górę w świetle poranka, było teraz bliżej.Nieporadnie kroczył do przodu;bladoniebieskie ogniki tańczyły czasem na czubku kija.Powiew przyniósł słaby, kwietny aromat.Minął ostatnie skrzyżowanie.Znowu stanął, oddychając głęboko, prawie się dusząc [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl