[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A ludzie są pamiętliwi, proszę pana.Ludzie nie zapominają.Ja coś o tym wiem. Masz rację.I w jednym, i w drugim.Dlatego ja się muszęteraz śpieszyć.W samochodzie uporządkował dane i fakty, rozrzuconechaotycznie w rozmowie męża i żony.Zrobił sobie notatki. Powiedziałem ci, że za dwa dni będziesz miał tę dziew-czynę zawiadomił kapitana Kordę od progu i mamy ją. No, twoje szczęście stwierdził sucho kapitan. Mamytakże wiadomość, że Wawrzon z majątku Donerów, fornal,nazywał się Kowalik.Jego syn miał na imię Jerzy. Wrócił? Pojawił się po wojnie? zaciekawił sięporucznik. Nie. Jego rodzice żyją? Nie.Ale jest siostra i brat.Oboje mają gospodarki naDolnym Zląsku. Słuchaj, ta mała, doktor Bojarska, musi coś wiedzieć otwoich zegarach.Tak sądzę. Tak myślałem rzucił Korda w zadumie. Takmyślałem, Zygmunt.Ale myśleć można nieskończenie wiele.Jedna dziesiąta z twego myślenia okazuje się trafna.Niestety. Nie zawsze.W twoim wypadku nie zawsze Gabler myślałto z odrobiną zazdrości, do której jednak nigdy by się nieprzyznał. Ty masz nosa.Sama inteligencja, zdolności,wykształcenie, fachowość niekoniecznie wystarczają, chociażnauka twierdzi, że powinny.Rozdział XIIISzedł równym, rajdowym krokiem.Ze starego nawykusprawdzał z zegarkiem w ręku, ile kilometrów robi na godzinę.A może chodziło mu o potwierdzenie wobec samego siebie, żepotrafi maszerować tak samo dobrze, jak kiedyś.Sprawiało muprzyjemność, gdy zegarek zapewniał go nadal o własnejsprawności.Dobrze maszerowało mu się w wilgotnym powietrzulistopada, brzegiem rzeki.Do tego stopnia dobrze, że niepamiętał wcale o celu wędrówki.Płuca nabierały tlenu, skórana twarzy elastyczności i świeżości.Postanowił częściejwychodzić za miasto, nie tylko latem albo na wiosnę.Szarzało,zmierzch listopadowy nadchodził gwałtownie i trochę się tymzaniepokoił, ale to wreszcie nie miało żadnego znaczenia.Chodzić nocą czy dniem.Znał świetnie te okolice, na pamięć.Wychodził z biura o trzeciej, nie mógłby się wybrać wcześniej,chyba że w niedzielę.Ale w święto, przed południem, zanimspadł śnieg, ludzie kręcili się nad rzeką, zwłaszcza młodzież.Starsi ciągnęli do kościołów, pieszo albo furmankami.Roboczydzień był najlepszy, liczył się ze zmierzchem.Aoziny nad wodąwolno, ale skutecznie pogrążały się w mroku, przestał jedostrzegać.Wyróżniał jeszcze większe krzaki, drzewa. Dojdę do drewnianego mostku, przy którym łowiłem w tymroku ryby.Zupełnie wystarczy.Woda jest tam zawsze wartka,głęboka.Wydawało mu się, że mostek zamajaczył jakieś pięćdziesiątmetrów przed nim, w ciemności trudno było wymierzyćodległość.Zszedł w łoziny, ziemia tu była grząska, wycofał się,bo wyczuwalna pod nogami ścieżka jeszcze nie prowadziła domostku. Następna.Tamta jest szersza.Bardziej wydeptana gramolił się na górę po niewielkiej skarpie.Mostek naglewyskoczył z ciemności. Jest.Dwa duże dęby.Po ciemkudiabeł nakrywa teren ogonem.Ile razy błądziłem nocą połąkach, których mapę mógłbym wyrysować palcem wpowietrzu.Jeszcze wtedy.Jak to było dawno.Beczkowate sklepienie mostku zadudniło pod butami,próżnia pod nim oddawała pogłos, wilgotne powietrze dobrzeprzewodziło dzwięk.Gdyby nie gęste łoziny, w których grzązłkażdy hałas, byłoby słychać kroki człowieka daleko na polach.Wyszedł na środek mostku i oparł się o starą, dobrze jużzmurszałą balustradę.Więcej poszukał jej łokciami wciemności, niż widział.Rzeka pluskała pod nim delikatnie, niedostrzegał lustra wody, ale słyszał, jak płynie, żyje.Wsunął rękę do kieszeni, wymacał parabelkę.Zacisnął palcena rękojeści.To nie było wcale łatwe rzucić ją do wody.Niemiał niczego z dawnych lat, tylko ten pistolet.Ostatni śladprzeszłości.Nie pozwolił sobie na myślenie, głośny pluskobwTieścił celność rzutu.Rozejrzał się naokoło.Był sammiędzy niskim listopadowym niebem a ziemią i wodą.Zupełniesam.Zszedł ostrożnie z mostku, rozgarnął łoziny i wdrapał sięna twardszy grunt, udeptany, biegnący skrajem pola.Przyspieszył kroku.Buty miał cięższe, nabrały mokrej,nadrzecznej gliny.Ruszył ostro, wprost na światła miasteczka. Gdybym tam dłużej postał i zaczął się rozwodzić nad sobą,nad tym, co było i czego nie było, a co pózniej, z biegiem latwydaje nam się, że istaniało, do rana nie wyrzuciłbympistoletu.Czuł się lżejszy o dwa dziesiątki lat, z hakiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.A ludzie są pamiętliwi, proszę pana.Ludzie nie zapominają.Ja coś o tym wiem. Masz rację.I w jednym, i w drugim.Dlatego ja się muszęteraz śpieszyć.W samochodzie uporządkował dane i fakty, rozrzuconechaotycznie w rozmowie męża i żony.Zrobił sobie notatki. Powiedziałem ci, że za dwa dni będziesz miał tę dziew-czynę zawiadomił kapitana Kordę od progu i mamy ją. No, twoje szczęście stwierdził sucho kapitan. Mamytakże wiadomość, że Wawrzon z majątku Donerów, fornal,nazywał się Kowalik.Jego syn miał na imię Jerzy. Wrócił? Pojawił się po wojnie? zaciekawił sięporucznik. Nie. Jego rodzice żyją? Nie.Ale jest siostra i brat.Oboje mają gospodarki naDolnym Zląsku. Słuchaj, ta mała, doktor Bojarska, musi coś wiedzieć otwoich zegarach.Tak sądzę. Tak myślałem rzucił Korda w zadumie. Takmyślałem, Zygmunt.Ale myśleć można nieskończenie wiele.Jedna dziesiąta z twego myślenia okazuje się trafna.Niestety. Nie zawsze.W twoim wypadku nie zawsze Gabler myślałto z odrobiną zazdrości, do której jednak nigdy by się nieprzyznał. Ty masz nosa.Sama inteligencja, zdolności,wykształcenie, fachowość niekoniecznie wystarczają, chociażnauka twierdzi, że powinny.Rozdział XIIISzedł równym, rajdowym krokiem.Ze starego nawykusprawdzał z zegarkiem w ręku, ile kilometrów robi na godzinę.A może chodziło mu o potwierdzenie wobec samego siebie, żepotrafi maszerować tak samo dobrze, jak kiedyś.Sprawiało muprzyjemność, gdy zegarek zapewniał go nadal o własnejsprawności.Dobrze maszerowało mu się w wilgotnym powietrzulistopada, brzegiem rzeki.Do tego stopnia dobrze, że niepamiętał wcale o celu wędrówki.Płuca nabierały tlenu, skórana twarzy elastyczności i świeżości.Postanowił częściejwychodzić za miasto, nie tylko latem albo na wiosnę.Szarzało,zmierzch listopadowy nadchodził gwałtownie i trochę się tymzaniepokoił, ale to wreszcie nie miało żadnego znaczenia.Chodzić nocą czy dniem.Znał świetnie te okolice, na pamięć.Wychodził z biura o trzeciej, nie mógłby się wybrać wcześniej,chyba że w niedzielę.Ale w święto, przed południem, zanimspadł śnieg, ludzie kręcili się nad rzeką, zwłaszcza młodzież.Starsi ciągnęli do kościołów, pieszo albo furmankami.Roboczydzień był najlepszy, liczył się ze zmierzchem.Aoziny nad wodąwolno, ale skutecznie pogrążały się w mroku, przestał jedostrzegać.Wyróżniał jeszcze większe krzaki, drzewa. Dojdę do drewnianego mostku, przy którym łowiłem w tymroku ryby.Zupełnie wystarczy.Woda jest tam zawsze wartka,głęboka.Wydawało mu się, że mostek zamajaczył jakieś pięćdziesiątmetrów przed nim, w ciemności trudno było wymierzyćodległość.Zszedł w łoziny, ziemia tu była grząska, wycofał się,bo wyczuwalna pod nogami ścieżka jeszcze nie prowadziła domostku. Następna.Tamta jest szersza.Bardziej wydeptana gramolił się na górę po niewielkiej skarpie.Mostek naglewyskoczył z ciemności. Jest.Dwa duże dęby.Po ciemkudiabeł nakrywa teren ogonem.Ile razy błądziłem nocą połąkach, których mapę mógłbym wyrysować palcem wpowietrzu.Jeszcze wtedy.Jak to było dawno.Beczkowate sklepienie mostku zadudniło pod butami,próżnia pod nim oddawała pogłos, wilgotne powietrze dobrzeprzewodziło dzwięk.Gdyby nie gęste łoziny, w których grzązłkażdy hałas, byłoby słychać kroki człowieka daleko na polach.Wyszedł na środek mostku i oparł się o starą, dobrze jużzmurszałą balustradę.Więcej poszukał jej łokciami wciemności, niż widział.Rzeka pluskała pod nim delikatnie, niedostrzegał lustra wody, ale słyszał, jak płynie, żyje.Wsunął rękę do kieszeni, wymacał parabelkę.Zacisnął palcena rękojeści.To nie było wcale łatwe rzucić ją do wody.Niemiał niczego z dawnych lat, tylko ten pistolet.Ostatni śladprzeszłości.Nie pozwolił sobie na myślenie, głośny pluskobwTieścił celność rzutu.Rozejrzał się naokoło.Był sammiędzy niskim listopadowym niebem a ziemią i wodą.Zupełniesam.Zszedł ostrożnie z mostku, rozgarnął łoziny i wdrapał sięna twardszy grunt, udeptany, biegnący skrajem pola.Przyspieszył kroku.Buty miał cięższe, nabrały mokrej,nadrzecznej gliny.Ruszył ostro, wprost na światła miasteczka. Gdybym tam dłużej postał i zaczął się rozwodzić nad sobą,nad tym, co było i czego nie było, a co pózniej, z biegiem latwydaje nam się, że istaniało, do rana nie wyrzuciłbympistoletu.Czuł się lżejszy o dwa dziesiątki lat, z hakiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]