[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nic mi o tym nie wiadomo.- O tak.Zwiałem dwa razy, chociaż mało kto o tym wie.Za pierwszymrazem miałem zaledwie osiem, dziewięć lat, nieuciekłemdaleko.Ale za drugim razem byłem już starszy, miałemjakieś trzynaście lat.Po prostu wyszedłem, przez nikogo niezatrzymywany.Poszedłemdo baru hotelowego i zadzwoniłem do Morrisa,kierowcy mojego ojca, żeby po mnieprzyjechał.Zawsze mogłemna niego liczyć.Przywiózł mi kanapkę z szynką i lemoniadę, usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać.Wszystko przemyślałem.Wiedziałem, że ma brata, któryprowadzi warsztat samochodowy;miałem pięćdziesiąt funtów i wbiłem sobie do głowy, że wezmiemnienawspólnika,zamieszkam u niego i zostanę mechanikiem.Znałemsię na silnikach jakmało kto.Zaciągnąłsiędymem.- Morris wysłuchał mnie cierpliwie i mówi: "PaniczuRodericku"- Rod przemówił akcentemprosto z przedmieścia Birmingham -"Paniczu Rodericku, mechanik z pana, że mucha nie siada, mójbratucieszyłby się z takiego pomocnika na bank, ale co powiedzą matuśz ojczulkiem?Przeciez pana dziedzic, i w ogóle!".Chciałmnieodwiezć do szkoły, ale mu niepozwoliłem.Nie wiedział, co zemnąpocząć, wreszcie przywiózł mnie tutaj ioddał kucharce, która cichcemzaprowadziła mnie do matki.Oboje myślelipewnie, że zajmiesię mną i udobrucha starego jak mamusie z obrazków albo wteatrze.Ale gdzie tam: powiedziała tylko, że jej"sprawiłemzawód" iodesłała mnie do ojca, żebymsięwytłumaczył, jakim cudem wróciłemdo domu.Oczywiście stary narobił rabanu i stłukł mnie na kwaśnejabłko, w dodatku przy otwartym oknie, kuuciesze parobków.- Par187.sknął śmiechem.- A ja uciekłem, bo jeden chłopak ze szkoły też tłukłmnie na kwaśne jabłko!Paskudny gnojek,nazywał się Hugh Nash.Wymyślał mi od "paniczyków".Ale nawet jemu starczało przyzwoitości, żeby nie lać mniena widoku.Papieros wypalał mu się wpalcach, ale Rod siedział bez ruchu.Zniżył głos.- Nashzaciągnął siędo marynarki.Zginął w Malezji.I wiesz co,kiedy sięo tym dowiedziałem, poczułem ulgę.Byłem już wówczaspilotem,ale poczułem ulgę jak uczniak, któremu ktoś powiedział,że rodzicezwolnili Nasha z lekcji.Biedny Morris chyba też zginął.Ciekawe, czy jego brat miał więcej szczęścia.- I dodał ochrypłymgłosem:- Szkoda, że mi nie wyszło z tym warsztatem.Byłbymszczęśliwszy niż teraz, pompującwszystkie siływ ten cholerny dom.Po kiego licha?Dla rodziny, powiesz pewnie, taki z ciebie mądrala.Naprawdę myślisz, żewarto jąocalić?Spójrz na moją siostrę!Ten domwysysa zniej życie,tak samo jak ze mnie.O tak.Chcenas wykończyć,jedno po drugim.Na razie udaje mi się krzyżowaćmu plany,ale jak długojeszcze wytrzymam?A gdy rozprawisięze mną.- Przestań, Rod - powiedziałem.Podniósł głos, ogarnęło go podniecenie; wyrzuciłniedopałeki sięgnął po kolejnegopapierosa,który również przypalił kawałkiemgazety.Rzucił ją potem do ognia,ale nie trafił i spadła na podłogę,dopalającsię z wolna milimetry oddywanika.Podniosłem ją iwrzuciłem do kominka, a następniesięgnąłem do kraty - byłtojedenzkominkówzosłoną z drobnej siatki- i ją zasunąłem.Rod zapadł sięw fotel, krzyżując ręcenapiersi.Raz czy dwazaciągnął się dymem,po czym przechylił głowę ipoczął rozglądać siępo pokoju; wbladej, pociągłej twarzyjego oczy wydawały się ogromne i prawie czarne.Wiedziałem, czego wypatruje, i ogarnęło mnieprzygnębienie.Ani razu nie nawiązał dotąd dowiadomej rozmowy;zachowywał się dziwnie, nieprzyjemnie, lecz w miarę racjonalnie.Mimo to zrozumiałem, żenic się nie zmieniło.Urojenia wciąż dawa188ły o sobie znać.Picie miało mu zapewne dodać odwagi, agresjazaśrekompensowała niepewność.- Coś wisi wpowietrzu -oznajmił, wciąż przesuwając wzrokiempo pokoju.- Czuję to przez skórę.Praktyka czyni mistrza.Jestemjak barometr, przy każdejzmianie wiatru zaczyna mnie łamaćw kościach.Rzucił to niemal żałobnymtonem i już sam nie wiedziałem, czyudaje,czy mówi szczerze.Mimowolnie podążyłem za jego spojrzeniem.Ponownie przyciągnęła mój wzrok umywalka i raz jeszczespojrzałem na sufit.Zobaczyłem w ciemnościachznajomą plamę lubsmugę i aż mnie zmroziło,kiedy jakiś metrdalejdostrzegłem podobny ślad.A jeszcze dalej kolejny.Popatrzyłem na ścianę za łóżkiemRoda: to samo.Tak mi się przynajmniej wydawało.Niebyłem pewien,roztańczone cienie mamiły wzrok.Patrzyłem od jednej powierzchnido drugieji wydałomi się nagle, że są wszędzie.Myśl, by zostawićRoda wśród nich na kolejną noc - ba, na kolejną godzinę!- okazałasię wprost nieznośna.Oderwałem oczy od ciemności i nachyliłem sięw jego stronę.- Jedz ze mną do Lidcote, Rod!- rzuciłem błagalnie.- Do Lidcote?-Myślę, że tam będzie bezpieczniej.- Nie mogęteraz wyjechać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.- Nic mi o tym nie wiadomo.- O tak.Zwiałem dwa razy, chociaż mało kto o tym wie.Za pierwszymrazem miałem zaledwie osiem, dziewięć lat, nieuciekłemdaleko.Ale za drugim razem byłem już starszy, miałemjakieś trzynaście lat.Po prostu wyszedłem, przez nikogo niezatrzymywany.Poszedłemdo baru hotelowego i zadzwoniłem do Morrisa,kierowcy mojego ojca, żeby po mnieprzyjechał.Zawsze mogłemna niego liczyć.Przywiózł mi kanapkę z szynką i lemoniadę, usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać.Wszystko przemyślałem.Wiedziałem, że ma brata, któryprowadzi warsztat samochodowy;miałem pięćdziesiąt funtów i wbiłem sobie do głowy, że wezmiemnienawspólnika,zamieszkam u niego i zostanę mechanikiem.Znałemsię na silnikach jakmało kto.Zaciągnąłsiędymem.- Morris wysłuchał mnie cierpliwie i mówi: "PaniczuRodericku"- Rod przemówił akcentemprosto z przedmieścia Birmingham -"Paniczu Rodericku, mechanik z pana, że mucha nie siada, mójbratucieszyłby się z takiego pomocnika na bank, ale co powiedzą matuśz ojczulkiem?Przeciez pana dziedzic, i w ogóle!".Chciałmnieodwiezć do szkoły, ale mu niepozwoliłem.Nie wiedział, co zemnąpocząć, wreszcie przywiózł mnie tutaj ioddał kucharce, która cichcemzaprowadziła mnie do matki.Oboje myślelipewnie, że zajmiesię mną i udobrucha starego jak mamusie z obrazków albo wteatrze.Ale gdzie tam: powiedziała tylko, że jej"sprawiłemzawód" iodesłała mnie do ojca, żebymsięwytłumaczył, jakim cudem wróciłemdo domu.Oczywiście stary narobił rabanu i stłukł mnie na kwaśnejabłko, w dodatku przy otwartym oknie, kuuciesze parobków.- Par187.sknął śmiechem.- A ja uciekłem, bo jeden chłopak ze szkoły też tłukłmnie na kwaśne jabłko!Paskudny gnojek,nazywał się Hugh Nash.Wymyślał mi od "paniczyków".Ale nawet jemu starczało przyzwoitości, żeby nie lać mniena widoku.Papieros wypalał mu się wpalcach, ale Rod siedział bez ruchu.Zniżył głos.- Nashzaciągnął siędo marynarki.Zginął w Malezji.I wiesz co,kiedy sięo tym dowiedziałem, poczułem ulgę.Byłem już wówczaspilotem,ale poczułem ulgę jak uczniak, któremu ktoś powiedział,że rodzicezwolnili Nasha z lekcji.Biedny Morris chyba też zginął.Ciekawe, czy jego brat miał więcej szczęścia.- I dodał ochrypłymgłosem:- Szkoda, że mi nie wyszło z tym warsztatem.Byłbymszczęśliwszy niż teraz, pompującwszystkie siływ ten cholerny dom.Po kiego licha?Dla rodziny, powiesz pewnie, taki z ciebie mądrala.Naprawdę myślisz, żewarto jąocalić?Spójrz na moją siostrę!Ten domwysysa zniej życie,tak samo jak ze mnie.O tak.Chcenas wykończyć,jedno po drugim.Na razie udaje mi się krzyżowaćmu plany,ale jak długojeszcze wytrzymam?A gdy rozprawisięze mną.- Przestań, Rod - powiedziałem.Podniósł głos, ogarnęło go podniecenie; wyrzuciłniedopałeki sięgnął po kolejnegopapierosa,który również przypalił kawałkiemgazety.Rzucił ją potem do ognia,ale nie trafił i spadła na podłogę,dopalającsię z wolna milimetry oddywanika.Podniosłem ją iwrzuciłem do kominka, a następniesięgnąłem do kraty - byłtojedenzkominkówzosłoną z drobnej siatki- i ją zasunąłem.Rod zapadł sięw fotel, krzyżując ręcenapiersi.Raz czy dwazaciągnął się dymem,po czym przechylił głowę ipoczął rozglądać siępo pokoju; wbladej, pociągłej twarzyjego oczy wydawały się ogromne i prawie czarne.Wiedziałem, czego wypatruje, i ogarnęło mnieprzygnębienie.Ani razu nie nawiązał dotąd dowiadomej rozmowy;zachowywał się dziwnie, nieprzyjemnie, lecz w miarę racjonalnie.Mimo to zrozumiałem, żenic się nie zmieniło.Urojenia wciąż dawa188ły o sobie znać.Picie miało mu zapewne dodać odwagi, agresjazaśrekompensowała niepewność.- Coś wisi wpowietrzu -oznajmił, wciąż przesuwając wzrokiempo pokoju.- Czuję to przez skórę.Praktyka czyni mistrza.Jestemjak barometr, przy każdejzmianie wiatru zaczyna mnie łamaćw kościach.Rzucił to niemal żałobnymtonem i już sam nie wiedziałem, czyudaje,czy mówi szczerze.Mimowolnie podążyłem za jego spojrzeniem.Ponownie przyciągnęła mój wzrok umywalka i raz jeszczespojrzałem na sufit.Zobaczyłem w ciemnościachznajomą plamę lubsmugę i aż mnie zmroziło,kiedy jakiś metrdalejdostrzegłem podobny ślad.A jeszcze dalej kolejny.Popatrzyłem na ścianę za łóżkiemRoda: to samo.Tak mi się przynajmniej wydawało.Niebyłem pewien,roztańczone cienie mamiły wzrok.Patrzyłem od jednej powierzchnido drugieji wydałomi się nagle, że są wszędzie.Myśl, by zostawićRoda wśród nich na kolejną noc - ba, na kolejną godzinę!- okazałasię wprost nieznośna.Oderwałem oczy od ciemności i nachyliłem sięw jego stronę.- Jedz ze mną do Lidcote, Rod!- rzuciłem błagalnie.- Do Lidcote?-Myślę, że tam będzie bezpieczniej.- Nie mogęteraz wyjechać [ Pobierz całość w formacie PDF ]