[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przepraszam, przepraszam.Nie to miałem na myśli, naprawdę.Nie wiem, dlaczego to powiedzia-łem.- Wszystko w porządku.- Nick uśmiechnął się lekko.- Wcale nie w porządku.Przecież to nie była wina Owena, prawda? Mogłem być dla niego lepszymprzyjacielem, ale tamtego dnia po prostu go zawiodłem.W barze panowała cisza.Telewizor był nastawiony na wiadomości, lecz barman wyłączył dzwięk.Przywygiętym w podkowę stole siedziało kilku mężczyzn w ciemnych garniturach, zwróconych twarzami do kobie-ty o prostych, jasnych włosach i ciemnobłękitnych oczach.Nick patrzył na twarze mężczyzn, raz w odległym planie, to znów w zbliżeniu, szukając na nich śladówzdradzających napięcie - zaciśniętych ust, gestu podniesienia ręki do karku, poruszeń jabłka Adama.- Opo-wiedz mi - powiedział.Wyjął z kieszeni ołówek i zaczął szkicować nim drobne kształty na podstawce pod kufel.Słuchał.Zaczęło padać, kiedy byli jeszcze w pubie.Ulice opustoszały i na miasto opadła wilgotna, zimna mgła.Nick odprowadził Luke'a do Temple Bar i zaczekał, aż chłopiec zamknie za sobą ciężkie drzwi budynku odstrony ulicy.Potem odwrócił się, postawił kołnierz skórzanej kurtki i wsunął ręce głęboko do kieszeni.Rozej-rzał się dookoła.Tyle zmieniło się w czasie jego nieobecności.Wszędzie widać było nowe bary i restauracje,z których co jakiś czas wysypywały się grupki nienaturalnie rozweselonych ludzi.Niektórzy z nich ściskali wrękach plastikowe kubeczki z alkoholem.Nick poczuł się samotny i zagubiony, nie mógł oprzeć się wrażeniu,że nie ma tu dla niego miejsca.Jakąś cząstką serca wyczuwał jednak także, że pod lśniącą, lakierowaną po-wierzchnią świeżej zamożności kryje się miasto, które zawsze kochał, znane tak dobrze jak rysy jego własnejtwarzy.On i Susan zawsze dobrze czuli się w Dublinie.W czasie studiów często spacerowali ulicami, trzymającsię za ręce i rozmawiając.Ich miłość narodziła się właśnie tutaj, w pubach i małych barach, na ulicach, zanie-dbanych placykach i wśród zniszczonych doków.Dzielili ciasne mieszkanka w dziewiętnastowiecznych ka-mienicach, gdzie nie było ogrzewania, a odpływ w łazience ciągle się zatykał.W nocy leżeli ciasno przytuleni,bezpieczni w skromnym królestwie swojej miłości, słuchając wycia karetek pogotowia i policyjnych samocho-dów, krzyków, przekleństw i dzikiego śmiechu pijaków.Teraz Nick uświadomił sobie nagle, że tylko krótki spacer dzieli go od szpitala, w którym nadal praco-wała Susan.Postanowił pójść tam i zobaczyć się z nią, tak jak dawniej miał to w zwyczaju.Napije się herbatyw dyżurce pielęgniarek z nocnej zmiany i zaczeka, aż Susan będzie już mogła iść do domu.Poniesie lekarskąRLTtorbę i pozwoli, aby jej zmęczone ciało poszukało oparcia w jego ciele, jak zwykle, jak dawniej, kiedy życiebyło pełne nadziei i cudownego oczekiwania.Szybkim krokiem ruszył przed siebie wąskimi uliczkami, ślizgając się na wilgotnych, wygładzonychprzez czas kocich łbach.Dzielnica Stephen's Green była cicha i spokojna, drzewa ciasno otaczały placyki iskwery, a szerokie chodniki były puste.Nick przebiegł na drugą stronę ulicy, w kierunku jasno oświetlonegonapisu nad kamiennym portykiem i rzezbionym w marmurze aniołem, który osłaniał ulicę opiekuńczo rozpo-startymi skrzydłami.Przystanął na chwilę, żeby złapać oddech i spojrzał w rząd oświetlonych okien nad jegogłową.Szpitalny budynek ani trochę się nie zmienił, w przeciwieństwie do tylu innych w tym mieście.Nadalwymagał remontu, którego nie przeprowadzono tu chyba od czasu, gdy pod koniec dziewiętnastego wieku na-tchniony dobroczynną myślą właściciel przekazał go na szpital.Nick pchnął ciężkie skrzydło drzwi i wszedł dośrodka.Siedzący za starannie wypolerowanym mahoniowym biurkiem portier podniósł wzrok znad wieczorne-go wydania gazety.- Kogóż to ja widzę? - Uśmiechnął się ciepło, bez chwili wahania.- No, no, tak dawno się nie widzieli-śmy, tak dawno.- Wyciągnął nad blatem rękę i mocno uścisnął dłoń Nicka.- Szuka pan pani doktor? Jest wizolatce, pamięta pan drogę? Jasne, że tak, prawda? A tutaj nic się nie zmieniło, nic, nawet ja sam.Portier miał rację.Nick pobiegł na górę, pokonując po dwa schodki naraz.Zciany wciąż pomalowanebyły brunatną farbą, linoleum na podłodze pokrywała skomplikowana mapa plam i pęknięć.No i ten zapach.Tak, oczywiście, tego nic nie mogło zmienić - środek dezynfekcyjny i chemikalia, z domieszką lęku i nigdyniegasnących obaw.Na półpiętrze stała duża figura Najświętszej Maryi Panny.U Jej stóp paliła się czerwona lampka, wokółgłowy aureola z gwiazd.Obok, na twardej drewnianej ławce, tuliła się do siebie para młodych ludzi o zmęczo-nych, wystraszonych twarzach.Dziewczyna przyciskała do brzucha dużego pluszowego misia i kołysała się wprzód i w tył, chłopak podtrzymywał jej głowę na swoim ramieniu.Pocałował ją w policzek i jedną ręką pogła-skał po włosach, drugą bawiąc się paczką papierosów.Nick przystanął na sekundę i popatrzył na nich, potemodwrócił się i ruszył przed siebie długim korytarzem, na którego końcu znajdowały się oszklone drzwi.Pode-szwy jego butów cicho skrzypiały na lśniącej podłodze.Na oddziale panowała teraz cisza, lecz w ciągu dnia było to gwarne, pełne hałasu miejsce.Wszędziekręciły się dzieci, które nie potrafiły długo wytrzymać w łóżkach i łóżeczkach.Raczkujące niemowlęta bawiłysię w kojcach, starsze dzieci spacerowały po korytarzu, ciągnąc za sobą stojaki z kroplówkami.Nawet najbar-dziej chore dzieci miały dość energii, aby rozmawiać i się bawić.Nick zawsze się dziwił, że tak dobrze radząsobie z bólem i strachem.- Są wobec siebie szczere - powiedziała mu kiedyś Susan.- I my także staramy się zawsze mówić praw-dę im i ich rodzicom.Dzieci o wiele lepiej znoszą nawet najgorszą wiedzę niż stan niepewności.Wszyscy mo-glibyśmy się od nich dużo nauczyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.- Przepraszam, przepraszam.Nie to miałem na myśli, naprawdę.Nie wiem, dlaczego to powiedzia-łem.- Wszystko w porządku.- Nick uśmiechnął się lekko.- Wcale nie w porządku.Przecież to nie była wina Owena, prawda? Mogłem być dla niego lepszymprzyjacielem, ale tamtego dnia po prostu go zawiodłem.W barze panowała cisza.Telewizor był nastawiony na wiadomości, lecz barman wyłączył dzwięk.Przywygiętym w podkowę stole siedziało kilku mężczyzn w ciemnych garniturach, zwróconych twarzami do kobie-ty o prostych, jasnych włosach i ciemnobłękitnych oczach.Nick patrzył na twarze mężczyzn, raz w odległym planie, to znów w zbliżeniu, szukając na nich śladówzdradzających napięcie - zaciśniętych ust, gestu podniesienia ręki do karku, poruszeń jabłka Adama.- Opo-wiedz mi - powiedział.Wyjął z kieszeni ołówek i zaczął szkicować nim drobne kształty na podstawce pod kufel.Słuchał.Zaczęło padać, kiedy byli jeszcze w pubie.Ulice opustoszały i na miasto opadła wilgotna, zimna mgła.Nick odprowadził Luke'a do Temple Bar i zaczekał, aż chłopiec zamknie za sobą ciężkie drzwi budynku odstrony ulicy.Potem odwrócił się, postawił kołnierz skórzanej kurtki i wsunął ręce głęboko do kieszeni.Rozej-rzał się dookoła.Tyle zmieniło się w czasie jego nieobecności.Wszędzie widać było nowe bary i restauracje,z których co jakiś czas wysypywały się grupki nienaturalnie rozweselonych ludzi.Niektórzy z nich ściskali wrękach plastikowe kubeczki z alkoholem.Nick poczuł się samotny i zagubiony, nie mógł oprzeć się wrażeniu,że nie ma tu dla niego miejsca.Jakąś cząstką serca wyczuwał jednak także, że pod lśniącą, lakierowaną po-wierzchnią świeżej zamożności kryje się miasto, które zawsze kochał, znane tak dobrze jak rysy jego własnejtwarzy.On i Susan zawsze dobrze czuli się w Dublinie.W czasie studiów często spacerowali ulicami, trzymającsię za ręce i rozmawiając.Ich miłość narodziła się właśnie tutaj, w pubach i małych barach, na ulicach, zanie-dbanych placykach i wśród zniszczonych doków.Dzielili ciasne mieszkanka w dziewiętnastowiecznych ka-mienicach, gdzie nie było ogrzewania, a odpływ w łazience ciągle się zatykał.W nocy leżeli ciasno przytuleni,bezpieczni w skromnym królestwie swojej miłości, słuchając wycia karetek pogotowia i policyjnych samocho-dów, krzyków, przekleństw i dzikiego śmiechu pijaków.Teraz Nick uświadomił sobie nagle, że tylko krótki spacer dzieli go od szpitala, w którym nadal praco-wała Susan.Postanowił pójść tam i zobaczyć się z nią, tak jak dawniej miał to w zwyczaju.Napije się herbatyw dyżurce pielęgniarek z nocnej zmiany i zaczeka, aż Susan będzie już mogła iść do domu.Poniesie lekarskąRLTtorbę i pozwoli, aby jej zmęczone ciało poszukało oparcia w jego ciele, jak zwykle, jak dawniej, kiedy życiebyło pełne nadziei i cudownego oczekiwania.Szybkim krokiem ruszył przed siebie wąskimi uliczkami, ślizgając się na wilgotnych, wygładzonychprzez czas kocich łbach.Dzielnica Stephen's Green była cicha i spokojna, drzewa ciasno otaczały placyki iskwery, a szerokie chodniki były puste.Nick przebiegł na drugą stronę ulicy, w kierunku jasno oświetlonegonapisu nad kamiennym portykiem i rzezbionym w marmurze aniołem, który osłaniał ulicę opiekuńczo rozpo-startymi skrzydłami.Przystanął na chwilę, żeby złapać oddech i spojrzał w rząd oświetlonych okien nad jegogłową.Szpitalny budynek ani trochę się nie zmienił, w przeciwieństwie do tylu innych w tym mieście.Nadalwymagał remontu, którego nie przeprowadzono tu chyba od czasu, gdy pod koniec dziewiętnastego wieku na-tchniony dobroczynną myślą właściciel przekazał go na szpital.Nick pchnął ciężkie skrzydło drzwi i wszedł dośrodka.Siedzący za starannie wypolerowanym mahoniowym biurkiem portier podniósł wzrok znad wieczorne-go wydania gazety.- Kogóż to ja widzę? - Uśmiechnął się ciepło, bez chwili wahania.- No, no, tak dawno się nie widzieli-śmy, tak dawno.- Wyciągnął nad blatem rękę i mocno uścisnął dłoń Nicka.- Szuka pan pani doktor? Jest wizolatce, pamięta pan drogę? Jasne, że tak, prawda? A tutaj nic się nie zmieniło, nic, nawet ja sam.Portier miał rację.Nick pobiegł na górę, pokonując po dwa schodki naraz.Zciany wciąż pomalowanebyły brunatną farbą, linoleum na podłodze pokrywała skomplikowana mapa plam i pęknięć.No i ten zapach.Tak, oczywiście, tego nic nie mogło zmienić - środek dezynfekcyjny i chemikalia, z domieszką lęku i nigdyniegasnących obaw.Na półpiętrze stała duża figura Najświętszej Maryi Panny.U Jej stóp paliła się czerwona lampka, wokółgłowy aureola z gwiazd.Obok, na twardej drewnianej ławce, tuliła się do siebie para młodych ludzi o zmęczo-nych, wystraszonych twarzach.Dziewczyna przyciskała do brzucha dużego pluszowego misia i kołysała się wprzód i w tył, chłopak podtrzymywał jej głowę na swoim ramieniu.Pocałował ją w policzek i jedną ręką pogła-skał po włosach, drugą bawiąc się paczką papierosów.Nick przystanął na sekundę i popatrzył na nich, potemodwrócił się i ruszył przed siebie długim korytarzem, na którego końcu znajdowały się oszklone drzwi.Pode-szwy jego butów cicho skrzypiały na lśniącej podłodze.Na oddziale panowała teraz cisza, lecz w ciągu dnia było to gwarne, pełne hałasu miejsce.Wszędziekręciły się dzieci, które nie potrafiły długo wytrzymać w łóżkach i łóżeczkach.Raczkujące niemowlęta bawiłysię w kojcach, starsze dzieci spacerowały po korytarzu, ciągnąc za sobą stojaki z kroplówkami.Nawet najbar-dziej chore dzieci miały dość energii, aby rozmawiać i się bawić.Nick zawsze się dziwił, że tak dobrze radząsobie z bólem i strachem.- Są wobec siebie szczere - powiedziała mu kiedyś Susan.- I my także staramy się zawsze mówić praw-dę im i ich rodzicom.Dzieci o wiele lepiej znoszą nawet najgorszą wiedzę niż stan niepewności.Wszyscy mo-glibyśmy się od nich dużo nauczyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]