[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Mama kochana rzekł nie ma najmniejszego powodu niepokoić się.Jakkolwiek mam niewysłowioną litość nad tą biedną, wiem, że mi o niczymwięcej myśleć nie wolno. Litować się nie powinieneś nawet dodała matka to plugawstwo niewarte miłosierdziaLambert zamilczał. Proszę, błagam, wymagam, dodała matka, abyś się zbliżył do Marty. Pełnię rozkazy mamy, odparł powolnie syn, ale przepraszam zarazem, żez góry zaprotestuje.Jeśli mi się Marta nie podoba, nie ożenię się z nią, gotowymwcale się nie żenić, a przeciw mojej skłonności nie chcę to by byłoświętokradztwo. To są głupie idee nowe! krzyknęła hrabina; idee, których się nabywa międzyludzmi płochymi.Małżeństwo dla uczciwego człowieka świętokradzkim byćnigdy nie może; w jego mocy zawsze dotrzymać na co przysiągł u ołtarza. Na miłość przysięga! szepnął Lambert. Tak, na miłość, ale nie na tę, jaką wy rozumiecie, nie na namiętnerozkochanie, ale na miłościwe i pełne szacunku obejście się.To jest w mocyczłowieka.Małżeństwo nie zostało postanowione dla dogodzenia pasji, ale dlaugruntowania rodziny i społeczeństwa.Kto je inaczej rozumie, ten grzeszy.Lambert skrzywił się nieznacznie. Dlaczego nie masz się ożenić z Martą? dodała matka.Młoda jest, ładna,dobrego domu, ma wszystkie warunki.Ja ci ją przeznaczam. Mamo kochana przerwał syn ależ szczęście moje! Szczęście twoje pewniejsze jest z nią niż z każdą inną.Ja ci to mówię ja,co mam siwe włosy doświadczenia, ja, co cię jak matka kocham, ja, co pragnęszczęścia twego, choćby mym życiem zapłaconego, ale szczęścia, którego bymsię wstydzić nie potrzebowała.Hrabina chwyciła się za głowę, cała jej twarz ogniem pałała, w piersiach jej tchubrakło, podparła się na rękach, zamyśliła i dwie łzy z oczu jej pociekły.Lambertżywo przystąpił ku niej, całując ręce i szepcząc słowa pociechy, które małoskutkowały.Rozstali się tak oboje podrażnieni, a syn powróciwszy do mieszkania, długochodził nie mogąc się uspokoić.Usiłował z sumieniem własnym przyjść doporozumienia i nie mógł.Miłość dla Elizy, powaga matki, jej wymagania, strachtego małżeństwa narzuconego, życie mu zatruwały.Aniołek z mitrą książęcą, pomimo swego wdzięku, młodości, swej nieśmiałościi pokory, budził w nim niewysłowiony wstręt i trwogę.W twarzyczce tejpłonącej i blednącej, w oczach, które patrzały ukradkiem i unikały spotkania zewzrokiem innych ludzi, mimowolnie czytał Lambert jakiś fałsz, cośprzerażająco podstępnego; siłę, która się osłaniała słabością, myśl zuchwałą,nieświadomą własnego zuchwalstwa, patrzącą spod powiek spuszczonych jakzwierz czatujący na pastwę.Słowem jednym, księżniczka ze swą minkąklasztorną, pobożną nie podobała mu się straszyła go.Nie widział coleżało na dnie tej duszy i serca, czy kamień bezbarwny, czy żar pokrytypopiołem.Zwiętość ta wydawała mu się pokrywką drgających pasji.Wszystkoto wirowało w jego głowie tym mocniej i uparciej, im bardziej porównywałMartę z Elizą.Nie byłby śmiał nigdy i nikomu powiedzieć, przyznać się do myśli, jakie w nimobudzała księżniczka, na pół dziecko, wychowane tak starannie, osłonione odwszelkiego wpływu zgubnego.Jakiś tam podmuch wiatru mógł wnieść i zaszczepić złe ziarno?Sam przed sobą, musiał hrabia wyznać, że to były przypuszczenia niegodziwe lecz ile razy widział Martę, wracały uparcie.Wrażenie było zawszejedno.Lękał się.Nie obawiałby się był cynicznej Elizy, choć w istocie ta trwoga była dalekowięcej usprawiedliwiona bał się Marci.Rozumowanie nic na to niepomagało.Nazajutrz z obowiązku musiał hrabia pójść do księcia, który już zbywszy sięwczorajszej trwogi, wybierał się do Obserwatorium, a Lamberta posłał do córki.Być bardzo mogło, że sztywność i pompatyczność pani Szordyńskiej, osobyniezmiernie zacnej, ale przesadnej i męczącej, przyczyniała, się do obudzeniadla księżniczki wstrętu.W salonie tym niepodobna było tchnąć swobodnie.Lambert usiłował się przezwyciężyć, zbliżył się nawet do panny Marty, którejtrwożliwe, blado-niebieskie oczy dwa razy złapał na ukradkowych wejrzeniach,usiadł przy niej, zawiązał niby rozmowę.Prawie na wszystkie pytania jego,Szordyńska poddawała odpowiedzi, panna się czerwieniła i jąkała.Hrabiapatrząc na nią śmiał się z własnego strachu a jednak, gdy spod rzęs długich,białych dobyło się wejrzenie ukośne, dreszcz go przebiegał.Przez oczy patrzała jakaś istota ukryta w tej anielskiej powłoce zła, zawziętai przewrotna.Obwiniając siebie o nieprzebaczone wizjonerstwo, Lambert wyszedł stąd, chcącwprost powrócić do domu, gdy w ulicy spotkał jakby czatującą na niego Elizę,która z wesołą twarzą, dała mu dzień dobry.Ranek był wyjątkowo suchy i łagodny. Idę na przechadzkę, odezwała się, ale nie proszę z sobą, bo wiem, żehrabiemu nie wolno publicznie się pokazywać w tak złym towarzystwie.Anuż byśmy spotkali księcia Ignacego, lub jego córkę, od której pan powracasz,nieprawdaż? Tak jest! potwierdził Lambert. Urocza! dodała szydersko trochę Eliza.Tak jest! widziałam ją, i bez żartu, a!jak ja jej zazdroszczę tej minki trwożliwej i świętej! Co bym dała, aby być doniej podobną!.Westchnęła i rzekła serio: Istotnie jest ładna choć dla mnie nie sympatyczna. Dla mnie także odezwał się Lambert. A jak się hrabia będziesz musiał z nią ożenić? spytała. Nie przypuszczam, aby mnie kto, nawet matka, którą kocham, mogłaprzymusić do czegoś przeciw przekonaniu i woli począł hrabia.Nie wiem,jakie okoliczności zmusićby mnie potrafiły ale gdybym był zmuszony.Tu przerwał nagle i wstrząsł się. Ale nie! nie! przymusowi nie ulegnę nigdy.Matka może mi wzbronićożenienia, nie może nakazać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
. Mama kochana rzekł nie ma najmniejszego powodu niepokoić się.Jakkolwiek mam niewysłowioną litość nad tą biedną, wiem, że mi o niczymwięcej myśleć nie wolno. Litować się nie powinieneś nawet dodała matka to plugawstwo niewarte miłosierdziaLambert zamilczał. Proszę, błagam, wymagam, dodała matka, abyś się zbliżył do Marty. Pełnię rozkazy mamy, odparł powolnie syn, ale przepraszam zarazem, żez góry zaprotestuje.Jeśli mi się Marta nie podoba, nie ożenię się z nią, gotowymwcale się nie żenić, a przeciw mojej skłonności nie chcę to by byłoświętokradztwo. To są głupie idee nowe! krzyknęła hrabina; idee, których się nabywa międzyludzmi płochymi.Małżeństwo dla uczciwego człowieka świętokradzkim byćnigdy nie może; w jego mocy zawsze dotrzymać na co przysiągł u ołtarza. Na miłość przysięga! szepnął Lambert. Tak, na miłość, ale nie na tę, jaką wy rozumiecie, nie na namiętnerozkochanie, ale na miłościwe i pełne szacunku obejście się.To jest w mocyczłowieka.Małżeństwo nie zostało postanowione dla dogodzenia pasji, ale dlaugruntowania rodziny i społeczeństwa.Kto je inaczej rozumie, ten grzeszy.Lambert skrzywił się nieznacznie. Dlaczego nie masz się ożenić z Martą? dodała matka.Młoda jest, ładna,dobrego domu, ma wszystkie warunki.Ja ci ją przeznaczam. Mamo kochana przerwał syn ależ szczęście moje! Szczęście twoje pewniejsze jest z nią niż z każdą inną.Ja ci to mówię ja,co mam siwe włosy doświadczenia, ja, co cię jak matka kocham, ja, co pragnęszczęścia twego, choćby mym życiem zapłaconego, ale szczęścia, którego bymsię wstydzić nie potrzebowała.Hrabina chwyciła się za głowę, cała jej twarz ogniem pałała, w piersiach jej tchubrakło, podparła się na rękach, zamyśliła i dwie łzy z oczu jej pociekły.Lambertżywo przystąpił ku niej, całując ręce i szepcząc słowa pociechy, które małoskutkowały.Rozstali się tak oboje podrażnieni, a syn powróciwszy do mieszkania, długochodził nie mogąc się uspokoić.Usiłował z sumieniem własnym przyjść doporozumienia i nie mógł.Miłość dla Elizy, powaga matki, jej wymagania, strachtego małżeństwa narzuconego, życie mu zatruwały.Aniołek z mitrą książęcą, pomimo swego wdzięku, młodości, swej nieśmiałościi pokory, budził w nim niewysłowiony wstręt i trwogę.W twarzyczce tejpłonącej i blednącej, w oczach, które patrzały ukradkiem i unikały spotkania zewzrokiem innych ludzi, mimowolnie czytał Lambert jakiś fałsz, cośprzerażająco podstępnego; siłę, która się osłaniała słabością, myśl zuchwałą,nieświadomą własnego zuchwalstwa, patrzącą spod powiek spuszczonych jakzwierz czatujący na pastwę.Słowem jednym, księżniczka ze swą minkąklasztorną, pobożną nie podobała mu się straszyła go.Nie widział coleżało na dnie tej duszy i serca, czy kamień bezbarwny, czy żar pokrytypopiołem.Zwiętość ta wydawała mu się pokrywką drgających pasji.Wszystkoto wirowało w jego głowie tym mocniej i uparciej, im bardziej porównywałMartę z Elizą.Nie byłby śmiał nigdy i nikomu powiedzieć, przyznać się do myśli, jakie w nimobudzała księżniczka, na pół dziecko, wychowane tak starannie, osłonione odwszelkiego wpływu zgubnego.Jakiś tam podmuch wiatru mógł wnieść i zaszczepić złe ziarno?Sam przed sobą, musiał hrabia wyznać, że to były przypuszczenia niegodziwe lecz ile razy widział Martę, wracały uparcie.Wrażenie było zawszejedno.Lękał się.Nie obawiałby się był cynicznej Elizy, choć w istocie ta trwoga była dalekowięcej usprawiedliwiona bał się Marci.Rozumowanie nic na to niepomagało.Nazajutrz z obowiązku musiał hrabia pójść do księcia, który już zbywszy sięwczorajszej trwogi, wybierał się do Obserwatorium, a Lamberta posłał do córki.Być bardzo mogło, że sztywność i pompatyczność pani Szordyńskiej, osobyniezmiernie zacnej, ale przesadnej i męczącej, przyczyniała, się do obudzeniadla księżniczki wstrętu.W salonie tym niepodobna było tchnąć swobodnie.Lambert usiłował się przezwyciężyć, zbliżył się nawet do panny Marty, którejtrwożliwe, blado-niebieskie oczy dwa razy złapał na ukradkowych wejrzeniach,usiadł przy niej, zawiązał niby rozmowę.Prawie na wszystkie pytania jego,Szordyńska poddawała odpowiedzi, panna się czerwieniła i jąkała.Hrabiapatrząc na nią śmiał się z własnego strachu a jednak, gdy spod rzęs długich,białych dobyło się wejrzenie ukośne, dreszcz go przebiegał.Przez oczy patrzała jakaś istota ukryta w tej anielskiej powłoce zła, zawziętai przewrotna.Obwiniając siebie o nieprzebaczone wizjonerstwo, Lambert wyszedł stąd, chcącwprost powrócić do domu, gdy w ulicy spotkał jakby czatującą na niego Elizę,która z wesołą twarzą, dała mu dzień dobry.Ranek był wyjątkowo suchy i łagodny. Idę na przechadzkę, odezwała się, ale nie proszę z sobą, bo wiem, żehrabiemu nie wolno publicznie się pokazywać w tak złym towarzystwie.Anuż byśmy spotkali księcia Ignacego, lub jego córkę, od której pan powracasz,nieprawdaż? Tak jest! potwierdził Lambert. Urocza! dodała szydersko trochę Eliza.Tak jest! widziałam ją, i bez żartu, a!jak ja jej zazdroszczę tej minki trwożliwej i świętej! Co bym dała, aby być doniej podobną!.Westchnęła i rzekła serio: Istotnie jest ładna choć dla mnie nie sympatyczna. Dla mnie także odezwał się Lambert. A jak się hrabia będziesz musiał z nią ożenić? spytała. Nie przypuszczam, aby mnie kto, nawet matka, którą kocham, mogłaprzymusić do czegoś przeciw przekonaniu i woli począł hrabia.Nie wiem,jakie okoliczności zmusićby mnie potrafiły ale gdybym był zmuszony.Tu przerwał nagle i wstrząsł się. Ale nie! nie! przymusowi nie ulegnę nigdy.Matka może mi wzbronićożenienia, nie może nakazać [ Pobierz całość w formacie PDF ]