[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym świecie pośrednim w którym spocząłem po życiu troski i pracylepiej mi było, z niego widziałem jaśniej ziemię i zamiast niechęci iżalu do ludzi, czułem w sercu miłość ku nim i uczucia bratnie.Czytałem ztąd lepiej w piersiach ich, widziałem w nich słabość, niewystępek, błyski chwilowe i porywy ku Bogu, i godziłem się znieszczęśliwemi, których potępić nie mogłem.Padali ale wstawali,jęczeli z bólu, ale często ból ofiarowali Bogu, zaciemniało się ichoblicze, ale je obmywała łza.I ziemska znikomość nie tak bolała sercemoje, bom uczuł i poznał, że jeno to trwać może co się nie poczyna, lub z ducha stworzone zostało, a ciało prochem jest i co cielesnerozkwita by zwiędnąć.%7łeglując tak wpośród ciemności nagromadzonych do koła, przez któreprzebijaliśmy się dalej, westchnąłem w ucisku, anioł ulitowawszy sięręki skinieniem rozbił tumany otaczające.i poczęło się rozwidniać, aobraz wesoły rozjaśnił oblicze tęskne i rozpogodził mi serce.LI.A! uradowałem się matce ziemi, bom jeszcze cząstką do niej należał iprzyrosłym się czuł do tej kolebki i grobu.Zabiło mi serce żywo,uśmiechnąłem się na widok spokoju, jakim ta chwila jaśniała.Obraz wielki i piękny stał przed oczyma mojemi.Mgły ciemne i obłoki czarne, kupami rozegnał wiatr, pędząc na drugąpółkulę, rzadniały coraz i rozpierzchały się powoli, staływpółprzezroczyste, a niekiedy promyk słońca rozrzynał je drżąc wwyziewach i malując je w barwy nieskończonej rozmaitości.Tysiącetęcz kołami swemi malowanemi porozpinały się nad głowy naszemi, inikły i znowu wytryskały, a mgła coraz to rzadsza, coraz świetlejsza ibielsza, jak przezroczysty rąbek tylko osłaniała nas, i przez nią jużwidziałem ziemię w jakiemś świetle dziwnem, jakby oblaną płynem,który jej obrazy ruchomemi czynił.Niekiedy złoto, lazur i purpurazakrywała mi ten widok, to znowu rozbijał je lekki wiatr ciepły, iostatnie wreszcie obsłony spadły, ostatnie obłoczki białe i leciuchneodleciały po za nas, a wielka przestrzeń odsłoniła się przed oczymamemi.Ujrzałem znowu kolebkę moją, ukochaną dolinę łez i żałoby,ale razem wesela i uśmiechów i uradowało się serce moje.a łza naoku zawisła.Pięknaż to była ziemia.jak umie być chwilami, gdy ją oko Bożeopromieni.są dla niej dnie jasne, w których świeci cudnie, w takidzień właśnie ujrzałem ją wychodzącą z łona mroków.przyodziałasię dla mnie wiosną, zielonością, zlotem, lazurem wód, wszystkiemiklejnotami, co jej krasę zdobią.a szeroko, szeroko widać ją byłorozwiniętą, posłaną jak żywy kobierzec u stóp tronu Bożego.Góryśnieżyste i omszone lasami stały z jednej strony na strażnicy ze swemiostremi wierzchołki i pomalowanemi potoki grzbietami, strumienieszumiące płynęły z ich wierzchowin ku dolinom zasypanym głazami, iwonnemi porosłemi rośliny.Dalej ciągnęły się łąki falujące zielonemi wzgórzami i płaszczyzny rozlegle, poprzecinane pasami lasów,porozdzielanie sznurami rzek, ubrylantowane jeziorami jasnemi.Maluczkie ztąd widać było dzieło człowieka wśród potężnego obrazuręki Bożej, ale im bardziej zbliżyliśmy się ku ziemi, tem widniejszybył na niej pan i mieszkaniec.Ujrzałem szerokie drogi, któremi chodziczłowiek, miasta dymu pełne w których mieszka, wioski w których siętuli i domostwa rozsypane po wzgórzach i nad wodami, kościołystrzelające ku niebu i wielkie gmachy, i wszystko co zbudowałczłowiek. Znać tęsknota pędziła mnie ku czarnej skibie naszej,bom ciągnął bliżej a bliżej, coraz nad rodzinną ziemię, by nią, meoczy nasycić.Na górach postrzegłem trzody i ludzi, w dolinach wsie idomy, na rzekach statki i łodzie, w miastach gwarny tłum handlarzy,w siołach ludek tęsknie wesoły i wesoło tęskny.po drogachpodróżnych z kijem pielgrzymów.a dalej jeszcze tysiąc istot jakmrowia wybiegłych i uwijających się z sobą, na życia gościńcach.Ten wielki obraz ludzkiego żywota widziany z góry inaczej i pełniejzajął mnie i zadumał  w duszy zrodziło się pytanie, jaka myśl, jakażądza, jaki cel kieruje tem życiem tak pracy, utrapienia i łez pełnem,jaka siła popędza dalej, gdy oczy ziemskie śmierć tylko widzą wkońcu? Poczułem całą, zasługę bytu, który się tu zapłacić nie może,ale i woń jego dni jasnych zagrzała piersi.Nie na sam tylko smutek iznużenie patrzałem, były chwile błogiego spoczynku i wytchnienia żaden rys czarny nie plami świetnej całości.pieśni wesela i wiarypłynęły ku górze, westchnienia ciche przelatywały mimo nas i nadnami.Nikogo pojedyńczo widzieć nie mogłem, ale tłumy rysowały misię wyraznie, patrzałem na znoje i trud, upadki i słabości, ale miłośćku ludziom okrywała mi je szatą jasną.LII.Pogodziłby się ze światem, ktoby nań ze mną tak spojrzał z tejwyżyny i osądził nie z rysów drobnych, ale z wielkiej całości, w którejdobre przemagało.I podniosło się od radości serce moje dziękczynieniem ku Bogu, alejasny obraz trwał tylko chwilę, zniżaliśmy się i znowu jakiś wyziewnieczysty otoczył nas.wśród śpiewów odezwały się jęki, wśródwrzawy przekleństwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl