[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc idziesz dalej z uczuciemobezwładniającego strachu, mając nadzieję, że w dobrym kierunku, wypatrując znaków,poganiając swą intuicję, starając się wyglądać tak, jakbyś wiedział, dokąd zmierzasz.Stanowczo przechodzisz przez jezdnię i skręcasz w lewo. Jak daleko jeszcze? Dojdziemy niedługo? Cicho bądz. Niedługo? Tak.Tylko bądz cicho.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Trwały odcisk.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Została mi dana i nie odebrana.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Co kilka kroków słyszę wzgiełku miasta, w tykaniu jego mechanizmu ciche psss psss jak tajemny znak dawany zbramy, jak zakłócenia w nielegalnie posiadanym radiu.Bez przerwy czujnie nasłuchujętajnych sygnałów.Ale to tylko Susan kapie z nosa.Rytmiczne siąkanie sygnałprzeznaczony tylko dla moich uszu odmierza pokonaną odległość.Od czasu do czasu Susanprzeciąga rękawem po buzi. Dlaczego płaczesz? Nie płaczę. Czy za szybko idę? Tak.Sprawdzam, czy ktoś nas nie śledzi.Zostawiliśmy za sobą hałaśliwą ulicę i znalezliśmysię we Wschodnim Bronksie, na ulicy, przy której stoją kamienice czynszowe.To biednaokolica.Z rzadka mijamy pokryte gontem domki z gankami dokładnie takie same jak nasz.Wygląda na to, że nikt za nami nie idzie.Zwalniam, ale się nie zatrzymujemy.Stojące naschodkach i w drzwiach dzieciaki gapią się na nas.Nie potrafię udawać, że robię cokolwiekinnego poza tym, że tylko tędy przechodzę.Rośnie we mnie tęsknota za ochronką.Myślę oporze lunchu, o frankfurterkach w sobotnie południe.Nostalgia.Słaby przypływ tęsknoty zadomem.Czy to możliwe? Czy to możliwe, aby uczucia były tak niewybredne?Za nami zostało wspomnienie Bezwładka leżącego na pryczy.Wstyd mi z powodumojego zachowania.Poniosłem klęskę.Wiedział, że się z niego naśmiewam.Wiedział, corobię.Czuję się okropnie.Nachodzą mnie mdłości, jak kogoś, kto się sprzedał.Z rzadka, wpewnych okolicznościach, kretynizm malujący się na jego twarzy na chwilę znikał.Jegotwarz stawała się urodziwa.Wiedziałem, że jest przystojny i mądry.Bałem się na niegospojrzeć.Podziwiałem go.Gdybym został w ochronce, zaopiekowałbym się nim i obroniłprzed odczłowieczeniem.Czy Roy potrafiłby tak odbić piłkę, skoczyć tak wysoko?Po południu Daniel i Susan dotarli na odcinek Bathgate Avenue między StoSiedemdziesiątą Trzecią Ulicą a Claremont Parkway, przy którym znajdował się targ zestraganami z owocami i warzywami i wózkami domokrążców przy krawężnikach.Chodnikiokupowali sklepikarze i kupcy w długich, białych fartuchach narzuconych na płaszcze,wykrzykujący ceny, aby zwrócić uwagę przechodniów.Na straganach wznosiły się piramidyjabłek i ciemnych winogron, pomarańczy i dyń.Ceny wypisano na szarych papierowychtorebkach przyczepionych do drewnianych listewek.Dwa funty za dziewiętnaście centów!Sześć za trzydzieści trzy! Zwieże! Słodkie! Soczyste! Masa zielonej papryki.Skrzynkimarchewki w pęczkach, której natkę sprzedawca ukręci przy zakupie.Daktyle wsypywane dotorebki metalową szufelką.Orzeszki pinii.Kamyczki.Zatrzymują się przed otwartymidelikatesami przyciągnięci widokiem płatów wędzonego łososia, beczek z marynatami, tacekz orzechami, śledzi w śmietanie.Co podać? Ile dla pani? Kobiety przepychają się łokciami,niosąc wypchane siatki.Z piekarni doleciał zapach świeżego, gorącego chleba.Drzwirzezniczej chłodni zamknęły się z głośnym trzaskiem.A tutaj jest sklep taki sam jak skleprybny Irvinga, z podłogą posypaną trocinami, z żywymi rybami pływającymi w wannie iczekającymi, aż Irving ogłuszy je wałkiem, a potem nożem odetnie głowę.Ile, proszę pani! Awzdłuż krawężnika stały wózki z galanterią, guzikami i nićmi, z damskimi majtkami, zbutami w drugim gatunku i trampkami powiązanymi sznurowadłami, z bananami, samymibananami, wózek wyładowany bananami, handlarz specjalizujący się w bananach.Mając ichtak dużo, musiał sprzedawać je taniej niż facet obok.Ile, proszę pani! Są zgniłe, mówi pani doswej przyjaciółki.I wszędzie rozlegały się krzyki życia i handlu, unosiły zapachypomarańczy, gorącego chleba, ryb i nowego, taniego obuwia.Samochody sunęły powoliwąską ulicą.Matki stojące w kuchennych drzwiach krzyczały do dzieci biegających po ulicy.Daniel holował za sobą Susan i posuwał się powoli do przodu, niesiony pełnym wirówprądem kupujących.Uderzały go wypchane siatki.Starcy odpychali go na bok.Wybrałniebezpieczną trasę, ale poczuł ulgę, bo rozpoznał Bathgate Avenue i wiedział, gdzie jest.Matka i ojciec wyrażali się z uznaniem o Bathgate, a ojciec żałował tylko, że znajdowała sięza daleko, żeby robić tu codzienne zakupy.Ale żywność była tu najlepsza, a ceny najniższe,więc przy szczególnych okazjach, takich jak podwiezienie starym chryslerem Mindisha,Isaacsonowie zaopatrywali się na zapas w bogatych sklepach przy Bathgate Avenue.Kupowanie na Bathgate było sztuką.Czerpało się zadowolenie z własnego osądu i zrobionychzakupów.Daniel wiedział też, że kiedy dojdzie do Claremont Avenue, zobaczy stamtądwzgórza parku Claremont, a gdy wejdzie do niego po schodach z Webster Avenue,niewątpliwie dojdzie do Weeks Avenue, oddalonej o niecałe dwie przecznice od ich domu. Wkrótce będziemy na miejscu, Susan.Wiedział, że jest głodna.Zastanawiał się, czy czegoś nie ukraść.Widział właśnie, jakdwójka dzieciaków każde na własną rękę zwijało po owocu, ale się bał.Nie dbał o to, żewałęsają się sami po ulicy, ponieważ czuł się właściwie niewidzialny.Czy ktoś mógłpowiedzieć, że nie są razem z kimś, kto idzie tuż przed albo tuż za nimi? Ale gdyby cośukradł i został złapany, przestałby już być niewidzialny. Wkrótce będziemy w domu rzucił przez ramię.A teraz opowiedz o tym ostatnim odcinku podróży, najbardziej przerażającym iniebezpiecznym.Claremont Avenue była szeroką, niebezpiecznie ruchliwą ulicą.Potemnależało przejść Webster, dwukierunkową aleję, po której jezdziły ciężarówki, autobusy isamochody, a światła na skrzyżowaniach nikomu nie pozwalały przejść spokojnie na drugąstronę.Nie wyglądała na ulicę przeznaczoną na piesze wędrówki.Po drugiej zaś stroniewznosiły się skarpy parku, za którymi rozpościerała się nie zabudowana przestrzeń podszerokim niebem.W mieście, na otwartej przestrzeni, głowa i plecy człowieka byływystawione na niebezpieczeństwo.Przeszedłszy przez Webster i wspiąwszy się pokamiennych schodach do parku, poczułem, że mój czyn naraża mnie na skrajneniebezpieczeństwo.Byliśmy coraz bardziej zmęczeni.I do tego teraz, kiedy opuszczaliśmytrzewia Wschodniego Bronxu i zmierzaliśmy ku wzgórzom Claremont, przypomniałem sobieo Brookiesach, bandzie młodocianych terrorystów ze Wschodniego Bronxu, którzy wypadalijak wicher z Brook Avenue i grasowali po lepszych, na pierwszy rzut oka bogatszychokolicach w sąsiedztwie tego parku.Tłukli mniejsze dzieci, ściągali z nich haracz, zabieraliforsę.Im bliżej byliśmy naszej ulicy, tym bardziej się baliśmy.Susan zaczęła płakać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Więc idziesz dalej z uczuciemobezwładniającego strachu, mając nadzieję, że w dobrym kierunku, wypatrując znaków,poganiając swą intuicję, starając się wyglądać tak, jakbyś wiedział, dokąd zmierzasz.Stanowczo przechodzisz przez jezdnię i skręcasz w lewo. Jak daleko jeszcze? Dojdziemy niedługo? Cicho bądz. Niedługo? Tak.Tylko bądz cicho.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Trwały odcisk.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Została mi dana i nie odebrana.Mała, ciepła rączka w mojej ręce.Co kilka kroków słyszę wzgiełku miasta, w tykaniu jego mechanizmu ciche psss psss jak tajemny znak dawany zbramy, jak zakłócenia w nielegalnie posiadanym radiu.Bez przerwy czujnie nasłuchujętajnych sygnałów.Ale to tylko Susan kapie z nosa.Rytmiczne siąkanie sygnałprzeznaczony tylko dla moich uszu odmierza pokonaną odległość.Od czasu do czasu Susanprzeciąga rękawem po buzi. Dlaczego płaczesz? Nie płaczę. Czy za szybko idę? Tak.Sprawdzam, czy ktoś nas nie śledzi.Zostawiliśmy za sobą hałaśliwą ulicę i znalezliśmysię we Wschodnim Bronksie, na ulicy, przy której stoją kamienice czynszowe.To biednaokolica.Z rzadka mijamy pokryte gontem domki z gankami dokładnie takie same jak nasz.Wygląda na to, że nikt za nami nie idzie.Zwalniam, ale się nie zatrzymujemy.Stojące naschodkach i w drzwiach dzieciaki gapią się na nas.Nie potrafię udawać, że robię cokolwiekinnego poza tym, że tylko tędy przechodzę.Rośnie we mnie tęsknota za ochronką.Myślę oporze lunchu, o frankfurterkach w sobotnie południe.Nostalgia.Słaby przypływ tęsknoty zadomem.Czy to możliwe? Czy to możliwe, aby uczucia były tak niewybredne?Za nami zostało wspomnienie Bezwładka leżącego na pryczy.Wstyd mi z powodumojego zachowania.Poniosłem klęskę.Wiedział, że się z niego naśmiewam.Wiedział, corobię.Czuję się okropnie.Nachodzą mnie mdłości, jak kogoś, kto się sprzedał.Z rzadka, wpewnych okolicznościach, kretynizm malujący się na jego twarzy na chwilę znikał.Jegotwarz stawała się urodziwa.Wiedziałem, że jest przystojny i mądry.Bałem się na niegospojrzeć.Podziwiałem go.Gdybym został w ochronce, zaopiekowałbym się nim i obroniłprzed odczłowieczeniem.Czy Roy potrafiłby tak odbić piłkę, skoczyć tak wysoko?Po południu Daniel i Susan dotarli na odcinek Bathgate Avenue między StoSiedemdziesiątą Trzecią Ulicą a Claremont Parkway, przy którym znajdował się targ zestraganami z owocami i warzywami i wózkami domokrążców przy krawężnikach.Chodnikiokupowali sklepikarze i kupcy w długich, białych fartuchach narzuconych na płaszcze,wykrzykujący ceny, aby zwrócić uwagę przechodniów.Na straganach wznosiły się piramidyjabłek i ciemnych winogron, pomarańczy i dyń.Ceny wypisano na szarych papierowychtorebkach przyczepionych do drewnianych listewek.Dwa funty za dziewiętnaście centów!Sześć za trzydzieści trzy! Zwieże! Słodkie! Soczyste! Masa zielonej papryki.Skrzynkimarchewki w pęczkach, której natkę sprzedawca ukręci przy zakupie.Daktyle wsypywane dotorebki metalową szufelką.Orzeszki pinii.Kamyczki.Zatrzymują się przed otwartymidelikatesami przyciągnięci widokiem płatów wędzonego łososia, beczek z marynatami, tacekz orzechami, śledzi w śmietanie.Co podać? Ile dla pani? Kobiety przepychają się łokciami,niosąc wypchane siatki.Z piekarni doleciał zapach świeżego, gorącego chleba.Drzwirzezniczej chłodni zamknęły się z głośnym trzaskiem.A tutaj jest sklep taki sam jak skleprybny Irvinga, z podłogą posypaną trocinami, z żywymi rybami pływającymi w wannie iczekającymi, aż Irving ogłuszy je wałkiem, a potem nożem odetnie głowę.Ile, proszę pani! Awzdłuż krawężnika stały wózki z galanterią, guzikami i nićmi, z damskimi majtkami, zbutami w drugim gatunku i trampkami powiązanymi sznurowadłami, z bananami, samymibananami, wózek wyładowany bananami, handlarz specjalizujący się w bananach.Mając ichtak dużo, musiał sprzedawać je taniej niż facet obok.Ile, proszę pani! Są zgniłe, mówi pani doswej przyjaciółki.I wszędzie rozlegały się krzyki życia i handlu, unosiły zapachypomarańczy, gorącego chleba, ryb i nowego, taniego obuwia.Samochody sunęły powoliwąską ulicą.Matki stojące w kuchennych drzwiach krzyczały do dzieci biegających po ulicy.Daniel holował za sobą Susan i posuwał się powoli do przodu, niesiony pełnym wirówprądem kupujących.Uderzały go wypchane siatki.Starcy odpychali go na bok.Wybrałniebezpieczną trasę, ale poczuł ulgę, bo rozpoznał Bathgate Avenue i wiedział, gdzie jest.Matka i ojciec wyrażali się z uznaniem o Bathgate, a ojciec żałował tylko, że znajdowała sięza daleko, żeby robić tu codzienne zakupy.Ale żywność była tu najlepsza, a ceny najniższe,więc przy szczególnych okazjach, takich jak podwiezienie starym chryslerem Mindisha,Isaacsonowie zaopatrywali się na zapas w bogatych sklepach przy Bathgate Avenue.Kupowanie na Bathgate było sztuką.Czerpało się zadowolenie z własnego osądu i zrobionychzakupów.Daniel wiedział też, że kiedy dojdzie do Claremont Avenue, zobaczy stamtądwzgórza parku Claremont, a gdy wejdzie do niego po schodach z Webster Avenue,niewątpliwie dojdzie do Weeks Avenue, oddalonej o niecałe dwie przecznice od ich domu. Wkrótce będziemy na miejscu, Susan.Wiedział, że jest głodna.Zastanawiał się, czy czegoś nie ukraść.Widział właśnie, jakdwójka dzieciaków każde na własną rękę zwijało po owocu, ale się bał.Nie dbał o to, żewałęsają się sami po ulicy, ponieważ czuł się właściwie niewidzialny.Czy ktoś mógłpowiedzieć, że nie są razem z kimś, kto idzie tuż przed albo tuż za nimi? Ale gdyby cośukradł i został złapany, przestałby już być niewidzialny. Wkrótce będziemy w domu rzucił przez ramię.A teraz opowiedz o tym ostatnim odcinku podróży, najbardziej przerażającym iniebezpiecznym.Claremont Avenue była szeroką, niebezpiecznie ruchliwą ulicą.Potemnależało przejść Webster, dwukierunkową aleję, po której jezdziły ciężarówki, autobusy isamochody, a światła na skrzyżowaniach nikomu nie pozwalały przejść spokojnie na drugąstronę.Nie wyglądała na ulicę przeznaczoną na piesze wędrówki.Po drugiej zaś stroniewznosiły się skarpy parku, za którymi rozpościerała się nie zabudowana przestrzeń podszerokim niebem.W mieście, na otwartej przestrzeni, głowa i plecy człowieka byływystawione na niebezpieczeństwo.Przeszedłszy przez Webster i wspiąwszy się pokamiennych schodach do parku, poczułem, że mój czyn naraża mnie na skrajneniebezpieczeństwo.Byliśmy coraz bardziej zmęczeni.I do tego teraz, kiedy opuszczaliśmytrzewia Wschodniego Bronxu i zmierzaliśmy ku wzgórzom Claremont, przypomniałem sobieo Brookiesach, bandzie młodocianych terrorystów ze Wschodniego Bronxu, którzy wypadalijak wicher z Brook Avenue i grasowali po lepszych, na pierwszy rzut oka bogatszychokolicach w sąsiedztwie tego parku.Tłukli mniejsze dzieci, ściągali z nich haracz, zabieraliforsę.Im bliżej byliśmy naszej ulicy, tym bardziej się baliśmy.Susan zaczęła płakać [ Pobierz całość w formacie PDF ]