[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz pierwsze pół mili kosztowałobyich wiele krwi.Chyba żeby spróbować ucieczki nocą? Jednak jeśli Francuzi przywiezlimozdzierz, zrobią z niego użytek na długo przed zapadnięciem zmroku.Sharpe wpatrywał sięw odległą kurzawę, przeklinając marną jakość lunety Christophera.Pomimo słabegoprzybliżenia był niemalże pewien, że konni nie ciągną za sobą żadnego przodka, ale zpowodu dużej odległości nie mógł się w tym przekonaniu utwierdzić.- Panie Sharpe? Sir? - usłyszał głos Hagmana.- Może mógłbym postrzelać do tychbękartów?Richard rozpamiętywał szczegóły wydarzeń, które doprowadziły do jego porażki jakooficera i w pierwszym odruchu chciał powiedzieć staremu kłusownikowi, by nie marnowałswego czasu.Otrząsnąwszy się z ponurych myśli, zorientował się jednak, że na wzgórzupanuje dziwne napięcie.Także żołnierze wstydzili się nikczemnego postępku Williamsona.Wielu obawiało się zapewne, że gniew Sharpe a skrupi się na ich głowach.Może znajdowałosię wśród nich kilku, którzy skrycie pragnęli pójść w ślady dezertera.W każdym raziewszyscy wydawali się osobiście dotknięci haniebną rejteradą.Jako oddział stanowili przecieżwspólnotę, byli lojalnymi przyjaciółmi.Mimo to jeden z nich dobrowolnie wyrzekł siębraterstwa.Dlatego właśnie Hagman wystąpił z propozycją, która mogła im wszystkim daćwspólny powód do dumy.Porucznik kiwnął przyzwalająco głową.- Daj im popalić, Dan, ale tylko ty - powiedział.- Tylko Hagman strzela! - ostrzegłpozostałych.Wiedział, że każdy chętnie posłałby artylerzystom trochę ołowiu, ale kulakarabinowa z ledwością donosiła na tak ogromny dystans.Jedynie Hagman miał jakąkolwiekszansę oddać celny strzał.Sharpe powrócił do obserwacji zbliżającego się do Vila Real de Zedes oddziału.Konnica, wzbijając kurz, skręciła już w węższą drogę i Richard widział tylko czoło kolumny,co uniemożliwiało mu stwierdzenie, czy wróg ciągnie mozdzierz.Zwrócił lunetę ku załodzehaubicy i zobaczył w soczewce żołnierzy przybijających pocisk w grubej lufie.- Kryć się!Tylko Hagman pozostał na otwartej przestrzeni.Aadował karabin.Najpierw nasypałproch do lufy.Z reguły stosował patrony, czyli odmierzone ładunki, dla wygody zawiniętewraz z kulą w woskowany papier.Lecz nie tym razem.Przygotowując się do trudnegostrzału, do celu oddalonego o niemalże siedemset jardów, użył najlepszego gatunku prochu,który trzymał w rogu.Odmierzył nieco więcej, niż zawierały standardowe patrony.Ubiwszyproch w lufie, odłożył karabin i wysypał sobie na dłoń garść kul, które trzymał wraz z liśćmiherbaty na dnie ładownicy.Francuski granat przeleciał z wizgiem obok strażnicy, wybuchając nad zachodnimstokiem.Pomimo ogłuszającej eksplozji i gwiżdżących w pobliżu, grzechoczących o kamieńodłamków, Hagman w pełnym skupieniu wybierał odpowiedni pocisk.Zrodkowym palcemprawej ręki przetaczał kolejno wszystkie kule we wnętrzu lewej dłoni, dopóki nie zyskałpewności, że udało mu się znalezć idealnie okrągłą.Wówczas odłożył pozostałe do ładownicyi podniósł karabin.Z tyłu kolby, pod mosiężną pokrywą, mieściła się komora przedzielona nadwie części.W większej mieściły się przybory do czyszczenia broni, w mniejszej strzelcytrzymali cienkie, elastyczne, natłuszczone słoniną skórzane łatki.Hagman wyjął jedną.Zamykając mosiężne wieko, dostrzegł przyglądającego mu się z uwagą Vincentego.- Taka to już żmudna robota, sir - zauważył z uśmiechem.Zawinął kulę w łatkę, by po zapaleniu się prochu wylatujący pocisk wcisnął skórę wbruzdy lufy, nie pozwalając gazom przedostać się obok kuli, co zwiększało siłę wyrzutu.Wsunął tak przygotowany pocisk do wylotu karabinu i za pomocą flejtucha począł wciskać gogłębiej.Skrzywił się z wysiłku, gdyż czynność ta wymagała dużo siły.PodziękowałSharpe owi skinieniem głowy, gdy ten zaoferował mu swą pomoc.Richard oparł uchwytstalowego wycioru o skałę i naparł, powoli dociskając kulę, póki nie usłyszał, jak ta chrzęścio zgromadzony w komorze proch.Wyciągnąwszy flejtuch, podpiął go na zaczepach pod lufą iprzekazał karabin Hagmanowi.Ten podsypał panewkę prochem z rogu, wyrównał podsypkępoczerniałym palcem wskazującym, odwiódł kurek i rzucił z uśmiechem do przypatrującegomu się Vincentego.- Z bronią tak jak z kobietą, sir - skomentował, poklepując karabin.- Jeśli się o nią dba,odwdzięcza się w dwójnasób.- Zauważył pan zapewne, sir, że Hagman pozwolił panu Sharpe owi dopchać ładunek -wtrącił z udawaną powagą Harper.Vincente roześmiał się.Richard przypomniał sobie o jezdzcach.Wyciągnął z kieszenilunetę i skierował ją na wiodącą do wioski drogę.Niestety, po zbliżającym się wojskupozostał jedynie tuman wzbitego przez końskie podkowy pyłu.%7łołnierze zdążyli wjechaćmiędzy okalające Quinta drzewa.Sharpe, zdawszy sobie sprawę, że przegapił okazję, byprzekonać się, czy Francuzi przyciągnęli mozdzierz, zaklął szpetnie. Tak czy inaczej,wkrótce się dowiemy - pomyślał.Hagman położył się na plecach, stopami w kierunku celu, opierając głowę na plecaku,który położył pod skałą.Skrzyżował nogi i oparł lufę o buty.Ponieważ broń miała długośćniecałych czterech stóp, skulił się, by przywieść kolbę do ramienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Lecz pierwsze pół mili kosztowałobyich wiele krwi.Chyba żeby spróbować ucieczki nocą? Jednak jeśli Francuzi przywiezlimozdzierz, zrobią z niego użytek na długo przed zapadnięciem zmroku.Sharpe wpatrywał sięw odległą kurzawę, przeklinając marną jakość lunety Christophera.Pomimo słabegoprzybliżenia był niemalże pewien, że konni nie ciągną za sobą żadnego przodka, ale zpowodu dużej odległości nie mógł się w tym przekonaniu utwierdzić.- Panie Sharpe? Sir? - usłyszał głos Hagmana.- Może mógłbym postrzelać do tychbękartów?Richard rozpamiętywał szczegóły wydarzeń, które doprowadziły do jego porażki jakooficera i w pierwszym odruchu chciał powiedzieć staremu kłusownikowi, by nie marnowałswego czasu.Otrząsnąwszy się z ponurych myśli, zorientował się jednak, że na wzgórzupanuje dziwne napięcie.Także żołnierze wstydzili się nikczemnego postępku Williamsona.Wielu obawiało się zapewne, że gniew Sharpe a skrupi się na ich głowach.Może znajdowałosię wśród nich kilku, którzy skrycie pragnęli pójść w ślady dezertera.W każdym raziewszyscy wydawali się osobiście dotknięci haniebną rejteradą.Jako oddział stanowili przecieżwspólnotę, byli lojalnymi przyjaciółmi.Mimo to jeden z nich dobrowolnie wyrzekł siębraterstwa.Dlatego właśnie Hagman wystąpił z propozycją, która mogła im wszystkim daćwspólny powód do dumy.Porucznik kiwnął przyzwalająco głową.- Daj im popalić, Dan, ale tylko ty - powiedział.- Tylko Hagman strzela! - ostrzegłpozostałych.Wiedział, że każdy chętnie posłałby artylerzystom trochę ołowiu, ale kulakarabinowa z ledwością donosiła na tak ogromny dystans.Jedynie Hagman miał jakąkolwiekszansę oddać celny strzał.Sharpe powrócił do obserwacji zbliżającego się do Vila Real de Zedes oddziału.Konnica, wzbijając kurz, skręciła już w węższą drogę i Richard widział tylko czoło kolumny,co uniemożliwiało mu stwierdzenie, czy wróg ciągnie mozdzierz.Zwrócił lunetę ku załodzehaubicy i zobaczył w soczewce żołnierzy przybijających pocisk w grubej lufie.- Kryć się!Tylko Hagman pozostał na otwartej przestrzeni.Aadował karabin.Najpierw nasypałproch do lufy.Z reguły stosował patrony, czyli odmierzone ładunki, dla wygody zawiniętewraz z kulą w woskowany papier.Lecz nie tym razem.Przygotowując się do trudnegostrzału, do celu oddalonego o niemalże siedemset jardów, użył najlepszego gatunku prochu,który trzymał w rogu.Odmierzył nieco więcej, niż zawierały standardowe patrony.Ubiwszyproch w lufie, odłożył karabin i wysypał sobie na dłoń garść kul, które trzymał wraz z liśćmiherbaty na dnie ładownicy.Francuski granat przeleciał z wizgiem obok strażnicy, wybuchając nad zachodnimstokiem.Pomimo ogłuszającej eksplozji i gwiżdżących w pobliżu, grzechoczących o kamieńodłamków, Hagman w pełnym skupieniu wybierał odpowiedni pocisk.Zrodkowym palcemprawej ręki przetaczał kolejno wszystkie kule we wnętrzu lewej dłoni, dopóki nie zyskałpewności, że udało mu się znalezć idealnie okrągłą.Wówczas odłożył pozostałe do ładownicyi podniósł karabin.Z tyłu kolby, pod mosiężną pokrywą, mieściła się komora przedzielona nadwie części.W większej mieściły się przybory do czyszczenia broni, w mniejszej strzelcytrzymali cienkie, elastyczne, natłuszczone słoniną skórzane łatki.Hagman wyjął jedną.Zamykając mosiężne wieko, dostrzegł przyglądającego mu się z uwagą Vincentego.- Taka to już żmudna robota, sir - zauważył z uśmiechem.Zawinął kulę w łatkę, by po zapaleniu się prochu wylatujący pocisk wcisnął skórę wbruzdy lufy, nie pozwalając gazom przedostać się obok kuli, co zwiększało siłę wyrzutu.Wsunął tak przygotowany pocisk do wylotu karabinu i za pomocą flejtucha począł wciskać gogłębiej.Skrzywił się z wysiłku, gdyż czynność ta wymagała dużo siły.PodziękowałSharpe owi skinieniem głowy, gdy ten zaoferował mu swą pomoc.Richard oparł uchwytstalowego wycioru o skałę i naparł, powoli dociskając kulę, póki nie usłyszał, jak ta chrzęścio zgromadzony w komorze proch.Wyciągnąwszy flejtuch, podpiął go na zaczepach pod lufą iprzekazał karabin Hagmanowi.Ten podsypał panewkę prochem z rogu, wyrównał podsypkępoczerniałym palcem wskazującym, odwiódł kurek i rzucił z uśmiechem do przypatrującegomu się Vincentego.- Z bronią tak jak z kobietą, sir - skomentował, poklepując karabin.- Jeśli się o nią dba,odwdzięcza się w dwójnasób.- Zauważył pan zapewne, sir, że Hagman pozwolił panu Sharpe owi dopchać ładunek -wtrącił z udawaną powagą Harper.Vincente roześmiał się.Richard przypomniał sobie o jezdzcach.Wyciągnął z kieszenilunetę i skierował ją na wiodącą do wioski drogę.Niestety, po zbliżającym się wojskupozostał jedynie tuman wzbitego przez końskie podkowy pyłu.%7łołnierze zdążyli wjechaćmiędzy okalające Quinta drzewa.Sharpe, zdawszy sobie sprawę, że przegapił okazję, byprzekonać się, czy Francuzi przyciągnęli mozdzierz, zaklął szpetnie. Tak czy inaczej,wkrótce się dowiemy - pomyślał.Hagman położył się na plecach, stopami w kierunku celu, opierając głowę na plecaku,który położył pod skałą.Skrzyżował nogi i oparł lufę o buty.Ponieważ broń miała długośćniecałych czterech stóp, skulił się, by przywieść kolbę do ramienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]