[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wróciłem do brodu, ściągnąłem buty, podkasałem nogawki iostrożnie wszedłem na pierwszy z kamieni.Woda przelewała się,bulgotała i chlapała mi na bose nogi.Gdy byłem już bliżej środkanurtu, coś plusnęło głośno nieopodal, ku kamieniom przesunął się podwodą długi, wijący się kształt.Złapałem za karabin.Stwórprzypominał dużą rybę, ale coś za mocno się kręcił i wił - węgorz jakiś?Nie, za długi.Bardziej przypominał mackę.Ale jeśli to ma być macka,to gdzie reszta cielska? Na dnie czy co? Wyobraznia zaczęła usłużniepodsuwać obrazy przyssanego do kamieni gąbczastego pniaka,wysuwającego ku powierzchni pęki wijących się macek.Kolana mizmiękły, poczułem, jak serce skacze mocniej.Tylko spokojnie!Zmiałym, pewnym i zdecydowanym krokiem spadamy stąd jaknajdalej!Kicnąłem z kamienia na kamień, przeskoczyłem na kolejny inastępny.O mutantach wodnych nic do tej pory nie słyszałem,żadnego nie widziałem - i chętnie pozostanę w tej słodkiej niewiedzy.Byłem już niemalże na brzegu, gdy za mną coś zachrobotało i w plecyuderzyła mnie twarda struga wody, wypuszczona pod sporymciśnieniem.Noga pośliznęła mi się na omszałym kamieniu, ale jakośutrzymałem równowagę, skoczyłem dalej, dopadłem do brzegu iodwróciłem się z wałem w gotowości, ale zauważyłem tylko, jak cościemnofioletowego, oślizgłego, podobnego do długiego jelita z pluskiemwpełzło z powrotem pod wodę.Och, cholerne mutanty! I skąd się to bierze w takiej ilości iróżnorodności? Przecież coś takiego nie powinno istnieć, bo żebywykształcił się nowy gatunek, potrzebna jest masa czasu.! Michaiłciągle o tym mówił, a ja wyczytałem w książkach, które mi kiedyśwciskał.Z drugiej strony przecież Zielarz kiedyś marudził cośwykształciuchowego o czynnikach onkowirusologicznych, którerzekomo przyspieszały tempo mutacji, o wektorze biologicznymcywilizacji i.stop! Wektor.A czy nie wiąże się to jakoś z tymwektorem, o którym wspominał Michaił? Ręka sama powędrowała dopiersi, namacała wisior- klucz.V przekreślone zygzakiem.V mogącebyć pierwszą literą słowa wektor , ale co z tym zygzakiem? A może toteż litera, takie stylizowane Z? W sumie to możliwe.Las go brał, nie pora teraz o tym myśleć.Zdecydowałem się niestrzelać na ślepo do rzecznego stwora, głównie po to, żeby niehałasować.Włożyłem buty i zarzuciłem karabin na plecy, szybkimkrokiem odchodząc od rzeki.Zatrzymałem się na skraju łagodnego wzgórza, patrząc naotwierającą się przede mną panoramę miasteczka.Już od wielu latniedaleko Miczurińska zieleniała plama Lasu - ot, taka oaza grozypośrodku czystego terytorium.Podobne kolonie czasami pojawiały sięna poza tym bezpiecznych ziemiach.Oczywiście żaden z mieszkańcówMiczurińska nigdy tam nie chadzał.No chyba że Zielarz, który potrafiłw poszukiwaniu artefaktów i rzadkich gatunków flory zapuszczać sięw przeróżne niebezpieczne miejsca - a teraz widziałem, że jedna ztakich intruzji Lasu wyciągnęła się w kierunku miasteczka, wąskimpasem przecinającMiczurińsk na pół, przechodząc przez park i kończąc się mniej więcejtam, gdzie stał domek stróża, w którym osiedlił się Zielarz.Od góryprzejęty przez Las fragment zieleni nieco różnił się od reszty drzewodcieniem, był trochę ciemniejszy, jak gdyby przysypany popiołem.Wydawało mi się, że widzę stąd malutkie, szare pudełko stróżówki.Ciężko było orzec, czy Las już do niej doszedł, czy nie.Obejrzałem się ku rzece, ale mostu nie było stąd widać.%7łeby tylkonie zgubić Rzeznika i jego siepaczy! W końcu i oni mogą iść na ten samPoligon Zmierci, o którym mówił Michaił.Jeśli dam radę iść za nimi,zdołam rozwiązać wszystkie zagadki: kim był mój ojciec, skąd znał sięz Michaiłem, dlaczego porwano mojego towarzysza, do czego pasujeelektroniczny klucz, co to za V i zygzak.? No i zemsta.Ostra, palącachęć - niemalże konieczność - pomordowania tych, którzy przybiliMichaiła gwozdziami do ściany, nie opuszczała mnie ani na chwilę.Nie wybaczę sobie, jeśli jednego po drugim nie poślę do piachu, zatortury i za kazń, za śmierć!Ale jeżeli Las doszedł aż do stróżówki, to mogło być już po Zielarzu.Albo mógł nie zginąć, tylko się wyprowadzić.Albo.A zresztą, co tugłowę łamać po próżnicy - trzeba iść do Miczurińska i sprawdzić namiejscu.Zszedłem po zboczu, kierując się w stronę ruin miasteczka.Poniektórych budynkach nie zostało prawie nic, inne jeszcze stały, ale wmniejszym lub większym stopniu zniszczone: powybijane okna,dziurawe dachy.W co poniektórych jeszcze gniezdzili się miejscowi,więc stanąłem koło domku, gdzie przemieszkiwał starydziad-pijaczyna Jegor.Zawołałem na niego, potem zajrzałem dośrodka - cicho, pusto.Ruszyłem dalej.Miczurińsk zamieszkiwało jakieś dwa tuziny ludzi, wegetującychna plonach niedużych ogródków i tym, co dali radę upolować.Ot,malutka, spokojna społeczność - zbyt biedna, żeby zainteresowaćkoczowników z Czarnego Rynku albo wolne bandy, i zbyt słaba, bypróbować łupić innych.Zielarz był tu kimś na pograniczu znachora iszamana - takiego szamana-alchemika ze skrzywieniem naukowym.Czasami zdarzało nam się przynosić mu artefakty, które wpadły namakurat w ręce i z którymi żaden z nas nie miał pomysłu co zrobić.Trafiają się czasem takie cuda - unikatowe, endemiczne artefakty,przeważnie rodzące się w anomaliach na skraju Lasu, albo hybrydybardziej znanych, albo czort w ogóle wie co.Jeśli sami nie potrafiliśmyich rozgryzć - podrzucaliśmy Zielarzowi, jak byliśmy w okolicyMiczurińska.Miał w swojej stróżówce całe laboratorium z retortami,kolbami, tygielkami i innymi utensyliami w tym duchu.Przede mną rozciągał się nieduży placyk, a dalej już żelaznyparkan.Rozejrzałem się - nadal pusto, ani żywego ducha, cisza tylko wuszach dzwoni.Wystawiwszy przed siebie lufę karabinu, ruszyłem kuwyrwie w ogrodzeniu parku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl matkasanepid.xlx.pl
.Wróciłem do brodu, ściągnąłem buty, podkasałem nogawki iostrożnie wszedłem na pierwszy z kamieni.Woda przelewała się,bulgotała i chlapała mi na bose nogi.Gdy byłem już bliżej środkanurtu, coś plusnęło głośno nieopodal, ku kamieniom przesunął się podwodą długi, wijący się kształt.Złapałem za karabin.Stwórprzypominał dużą rybę, ale coś za mocno się kręcił i wił - węgorz jakiś?Nie, za długi.Bardziej przypominał mackę.Ale jeśli to ma być macka,to gdzie reszta cielska? Na dnie czy co? Wyobraznia zaczęła usłużniepodsuwać obrazy przyssanego do kamieni gąbczastego pniaka,wysuwającego ku powierzchni pęki wijących się macek.Kolana mizmiękły, poczułem, jak serce skacze mocniej.Tylko spokojnie!Zmiałym, pewnym i zdecydowanym krokiem spadamy stąd jaknajdalej!Kicnąłem z kamienia na kamień, przeskoczyłem na kolejny inastępny.O mutantach wodnych nic do tej pory nie słyszałem,żadnego nie widziałem - i chętnie pozostanę w tej słodkiej niewiedzy.Byłem już niemalże na brzegu, gdy za mną coś zachrobotało i w plecyuderzyła mnie twarda struga wody, wypuszczona pod sporymciśnieniem.Noga pośliznęła mi się na omszałym kamieniu, ale jakośutrzymałem równowagę, skoczyłem dalej, dopadłem do brzegu iodwróciłem się z wałem w gotowości, ale zauważyłem tylko, jak cościemnofioletowego, oślizgłego, podobnego do długiego jelita z pluskiemwpełzło z powrotem pod wodę.Och, cholerne mutanty! I skąd się to bierze w takiej ilości iróżnorodności? Przecież coś takiego nie powinno istnieć, bo żebywykształcił się nowy gatunek, potrzebna jest masa czasu.! Michaiłciągle o tym mówił, a ja wyczytałem w książkach, które mi kiedyśwciskał.Z drugiej strony przecież Zielarz kiedyś marudził cośwykształciuchowego o czynnikach onkowirusologicznych, którerzekomo przyspieszały tempo mutacji, o wektorze biologicznymcywilizacji i.stop! Wektor.A czy nie wiąże się to jakoś z tymwektorem, o którym wspominał Michaił? Ręka sama powędrowała dopiersi, namacała wisior- klucz.V przekreślone zygzakiem.V mogącebyć pierwszą literą słowa wektor , ale co z tym zygzakiem? A może toteż litera, takie stylizowane Z? W sumie to możliwe.Las go brał, nie pora teraz o tym myśleć.Zdecydowałem się niestrzelać na ślepo do rzecznego stwora, głównie po to, żeby niehałasować.Włożyłem buty i zarzuciłem karabin na plecy, szybkimkrokiem odchodząc od rzeki.Zatrzymałem się na skraju łagodnego wzgórza, patrząc naotwierającą się przede mną panoramę miasteczka.Już od wielu latniedaleko Miczurińska zieleniała plama Lasu - ot, taka oaza grozypośrodku czystego terytorium.Podobne kolonie czasami pojawiały sięna poza tym bezpiecznych ziemiach.Oczywiście żaden z mieszkańcówMiczurińska nigdy tam nie chadzał.No chyba że Zielarz, który potrafiłw poszukiwaniu artefaktów i rzadkich gatunków flory zapuszczać sięw przeróżne niebezpieczne miejsca - a teraz widziałem, że jedna ztakich intruzji Lasu wyciągnęła się w kierunku miasteczka, wąskimpasem przecinającMiczurińsk na pół, przechodząc przez park i kończąc się mniej więcejtam, gdzie stał domek stróża, w którym osiedlił się Zielarz.Od góryprzejęty przez Las fragment zieleni nieco różnił się od reszty drzewodcieniem, był trochę ciemniejszy, jak gdyby przysypany popiołem.Wydawało mi się, że widzę stąd malutkie, szare pudełko stróżówki.Ciężko było orzec, czy Las już do niej doszedł, czy nie.Obejrzałem się ku rzece, ale mostu nie było stąd widać.%7łeby tylkonie zgubić Rzeznika i jego siepaczy! W końcu i oni mogą iść na ten samPoligon Zmierci, o którym mówił Michaił.Jeśli dam radę iść za nimi,zdołam rozwiązać wszystkie zagadki: kim był mój ojciec, skąd znał sięz Michaiłem, dlaczego porwano mojego towarzysza, do czego pasujeelektroniczny klucz, co to za V i zygzak.? No i zemsta.Ostra, palącachęć - niemalże konieczność - pomordowania tych, którzy przybiliMichaiła gwozdziami do ściany, nie opuszczała mnie ani na chwilę.Nie wybaczę sobie, jeśli jednego po drugim nie poślę do piachu, zatortury i za kazń, za śmierć!Ale jeżeli Las doszedł aż do stróżówki, to mogło być już po Zielarzu.Albo mógł nie zginąć, tylko się wyprowadzić.Albo.A zresztą, co tugłowę łamać po próżnicy - trzeba iść do Miczurińska i sprawdzić namiejscu.Zszedłem po zboczu, kierując się w stronę ruin miasteczka.Poniektórych budynkach nie zostało prawie nic, inne jeszcze stały, ale wmniejszym lub większym stopniu zniszczone: powybijane okna,dziurawe dachy.W co poniektórych jeszcze gniezdzili się miejscowi,więc stanąłem koło domku, gdzie przemieszkiwał starydziad-pijaczyna Jegor.Zawołałem na niego, potem zajrzałem dośrodka - cicho, pusto.Ruszyłem dalej.Miczurińsk zamieszkiwało jakieś dwa tuziny ludzi, wegetującychna plonach niedużych ogródków i tym, co dali radę upolować.Ot,malutka, spokojna społeczność - zbyt biedna, żeby zainteresowaćkoczowników z Czarnego Rynku albo wolne bandy, i zbyt słaba, bypróbować łupić innych.Zielarz był tu kimś na pograniczu znachora iszamana - takiego szamana-alchemika ze skrzywieniem naukowym.Czasami zdarzało nam się przynosić mu artefakty, które wpadły namakurat w ręce i z którymi żaden z nas nie miał pomysłu co zrobić.Trafiają się czasem takie cuda - unikatowe, endemiczne artefakty,przeważnie rodzące się w anomaliach na skraju Lasu, albo hybrydybardziej znanych, albo czort w ogóle wie co.Jeśli sami nie potrafiliśmyich rozgryzć - podrzucaliśmy Zielarzowi, jak byliśmy w okolicyMiczurińska.Miał w swojej stróżówce całe laboratorium z retortami,kolbami, tygielkami i innymi utensyliami w tym duchu.Przede mną rozciągał się nieduży placyk, a dalej już żelaznyparkan.Rozejrzałem się - nadal pusto, ani żywego ducha, cisza tylko wuszach dzwoni.Wystawiwszy przed siebie lufę karabinu, ruszyłem kuwyrwie w ogrodzeniu parku [ Pobierz całość w formacie PDF ]