[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Te oskarżenia przeciwko pani Caswell są po-tworne, na pewno Danby też tak uważa.114 - Są bardzo przygnębiające, proszę pana.Ale pan na pewno zgo-dzi się ze mną, że takie śledztwo lepiej zostawić odpowiednim czyn-nikom.Czy mam przekazać od pana jakąś wiadomość panu Caswel-lowi, kiedy wróci? Albo gdyby wolał pan napisać do niego, podamjego adres we Francji.Poza tym nie.- Nie potrzeba, znam jego adres.Willa majora Turnbulla na Cap-Ferrat, prawda?Danby zmarszczył brwi.- Czy to znaczy, proszę pana, że pan wiedział, że pana Caswellanie ma? Jeśli tak.!- Kiedy wraca?Pozwolił sobie na prychnięcie obrażonej godności.- Doprawdy nie posunę się do omawiania planów pana Caswella,proszę pana.Skąd, jeśli mi wolno zapytać, pan.- I zabrał Gleasure'a ze sobą.A Cathel Simpson odprawił, o ile miwiadomo.- Panna służąca jest w domu zbyteczna, ponieważ pani Caswell tunie mieszka.- Chwilowo.- Możliwe, proszę pana.- Wygodnie z tym jednak, prawda?- Z czym, proszę pana?- Nieważne.- Niecierpliwiłem się, czułem, że jeszcze chwila, awybuchnę.- No to miłego dnia, Danby.Nie mam żadnej wiadomościdla pana Caswella.I nie napiszę.- Odwróciłem się w kierunku aleiwjazdowej.Zanim doszedłem do szosy, mój gniew zmienił się we wstyd.Niepowinienem był pójść od razu do Banyarda, nie powinienem był zra-żać sobie Danby'ego, dopuścić, żeby opryskliwość wzięła górę nadrozsądkiem.W tym stanie rzeczy już nie będę mógł porozmawiać aniz Noyce'em, lokajem, ani z Mabel Glynn, pomocnicą kucharki.Roz-wiała się nadzieja, że z ich wypowiedzi wyłuskam coś użytecznego.Banyard może zechce dokończyć rozmowę, ale co to da.Będzie siętylko trzymał zeznania, które złożył.Dochodząc do szosy, skręciłem w stronę wioski Mordiford, a niena stację Stoke Edith, bo bardzo z siebie niezadowolony uznałem, żedługa piesza wędrówka do Hereford dobrze mi zrobi.Dalej jednakrozpamiętywałem ten kiepski początek akcji zleconej przez Jacintę.Może, myślałem, to już szczyt tego, do czego jestem zdolny, może115 lepiej od razu zaniechać wysiłków, jeżeli mają być tak nieporadne.Dlaczego w Mordiford zatrzymałem się przy kościele, nie wiem,ale odruchowo wszedłem w cmentarną bramę i zacząłem chodzićwśród grobów wspominając letnią niedzielę przed laty, gdy byłem natym cmentarzu z Caswellami jako ich gość honorowy.Doszedłem takdo niewysokiego muru, za którym pastwisko owiec opadało ku rzece,i przystanąłem, żeby zapalić papierosa.Znad płomyka zapałki zoba-czyłem po drugiej stronie muru nagrobek, mały trójkątny grób wrogu pastwiska, odgrodzony drutem kolczastym, prawie zapadnięty.Podszedłem tam, wychyliłem się zza muru i przeczytałem napis.I otoznalazłem odpowiedz na jedno zastanawiające mnie pytanie.Ale taodpowiedz pociągnęła za sobą wiele nowych pytań, jeszcze bardziejzastanawiających.Elizabeth Marigold ThaxterZmarła 20 lipca 1911 r.w wieku 22 lat%7łegnaj, LizzieAdres kościelnego był w kruchcie.Trafiłem więc do domku w sze-regu innych domków za Gospodą pod Księżycem w Pełni.I zastałemprzy okopywaniu zagonu z warzywami uprzejmego staruszka, goto-wego zaspokoić moją ciekawość.- Ona pochowana w niepoświęconej ziemi, proszę pana.Jak sobieprzypominam, krewni kupili ten kawałek ziemi od farmera Apperleya,żeby była tak blisko kościoła, jak prawo pozwala.- Dlaczego nie mogli jej pochować na cmentarzu? - Już się domy-śliłem, ale potrzebowałem potwierdzenia.- Samobójstwo proszę pana.Powiesiła się w sadzie Spod Obło-ków.Więc tak było, Lizzie Thaxter się powiesiła.W trzy dni po tamtymświcie, gdy słyszałem jej szlochanie i zostawiłem u niej swój tchórzli-wy list.- Panna służąca pani Caswell, ta Lizzie Thaxter - ciągnął kościel-ny.- Aadniutka dziewczyna.Dziwnie losy się plotą nieprawdaż?- W jakim sensie?- No teraz pani Caswell chyba zejdzie z tego świata tak samo.-Smętnie pokiwał głową.- Bo ponoć ją mają powiesić.I to znaczy, żeteż będzie grób w niepoświęconej ziemi.Jak Lizzie.116 Oszołomiony, szedłem powoli z Mordiford dalej na zachód do He-reford płaską szosą, która przecinała nadrzeczną równinę.Teraz, gdydowiedziałem się o Lizzie, moje postępowanie przed dwunastu latyobjawiało mi się jako zbrodnia jeszcze cięższa niż dotychczas uważa-łem.Jak mogłem być tak samolubny, tak niebaczny na następstwatego, co czynię?Rozmyślając ponuro, prawie nie zauważałem ruchu na szosie.Zobu stron rozciągały się tylko jednostajne nijakie pastwiska.Za mną,jak wiedziałem, poniżej lasów na zboczach Backbury Bill, wznosiły sięwysokie kominy domu Spod Obłoków, ale nie obejrzałem się ani razu.Wolałem wlepiać wzrok w szosę przed sobą, jak gdybym mógł tymczczym wysiłkiem woli przynajmniej trochę uciszyć głos sumienia.Doszedłem do sąsiedniej wsi, Hampton Bishop, i drogowskazu znapisem  Hereford - 3 mile.Na drugim, zachodnim skraju tej wsi,mijając gospodę cudacznie nazwaną Pod Pęczkiem Marchwi, poczu-łem, że przydałby mi się trunek.Już miałem tam wejść, gdy drzwi sięotworzyły i gospodarz wypchnął jakiegoś obszarpańca, wyraznie pija-nego, chociaż ledwie minęło południe.Nie dosłyszałem dobrze wy-miany przekleństw i obelg, które padły, zanim drzwi się znów za-mknęły.Pijak pozbierał się i odwrócił do mnie.Nagle znieruchomiał,wybałuszył oczy.I ja na niego teraz patrzyłem, też osłupiały.Był w bardzo wystrzępionym starym ubraniu z samodziału, koszu-li bez kołnierzyka, niegdyś może białej i w zniszczonych butach za-sznurowanych zwykłym sznurkiem.Włosy i zarost miał prawdziwegowłóczęgi, szare, zmierzwione, poprzetykane zdzbłami siana, na któ-rym najwidoczniej nocował, cerę ogorzałą, pomarszczoną, bruzdy nawydatnym czole, na kościach policzkowych i szczęce.Garbił się podpękatym połatanym plecakiem i w jego blisko osadzonych oczachczaiła się ostrożność.Chyba dziesięciu sekund potrzebowałem, żebygo rozpoznać i przekonać siebie, że się nie mylę.Sądząc ze zmiany wyrazu jego twarzy, on też rozpoznał mnie nieod razu.To był Ivor Doak.%7ładen z nas się nie odezwał.Ja po prostu oniemiałem ze zdumie-nia.Więc Doak nie wyjechał do Australii.Gdyby wyjechał, na pewnonigdy by nie wrócił.Te pieniądze, które wyłożyłem na podróż, czyprzepił? Czy może ich nie dostał? Ale nie uwierzyłbym, że Hermionemu ich nie dała.Bo.117 Nagle Doak się zakręcił i w mgnieniu oka ruszył biegiem.Na dru-gim końcu podwórza było druciane ogrodzenie, za ogrodzeniem po-rośnięta trawą terasa grobli zabezpieczającej wieś przed pobliskąrzeką.Gdy Doak zaczął przełazić przez to ogrodzenie, odzyskałemgłos i zawołałem:- Panie Doak!Ale nawet się nie obejrzał.Skoczył z ogrodzenia, pobiegł pod górę izaczął uciekać po grobli.Dopiero wtedy, o wiele za pózno, ruszyłemza nim.Gdy wszedłem na groblę, Doak pędził w odległości pięćdziesięciuchyba jardów przede mną.Już bym go nie dogonił, zawróciłem więc iwszedłem do gospody, gdzie gości było niewielu, a gospodarz, zado-wolony, że pochwaliłem piwo, chętnie udzielił mi informacji.- A jakże, proszę pana, to Ivor Doak.Kiedyś pan na swoim, jak sięto mówi, a teraz nic tylko się tuła.Czasami pije za pieniądze, chociażskąd je bierze, Bóg raczy wiedzieć.Ale ma taki szkaradny zwyczaj, wiepan, przepija wszystkie, a potem znów zamawia i kiedy wyżłopie,okazuje się już niewypłacalny.Wtedy przeważnie wypycham go zadrzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • matkasanepid.xlx.pl